MÓJ CHOPIN:  Das Chopin-Trauma. Opis przypadku
rys. Edward Dwurnik

MÓJ CHOPIN:
Das Chopin-Trauma. Opis przypadku

Michał Rusinek

Dzień wprowadzenia stanu wojennego starszy ode mnie o równo pół wieku profesor Henryk Markiewicz relacjonował ponoć następująco: „Włączam radio. Słyszę: Chopin. Myślę: niedobrze”

Jeszcze 1 minuta czytania

Pierwsze wspomnienia związane z Chopinem mam dość traumatyczne. Za czasów mojego dzieciństwa jego muzyka rozbrzmiewała, gdy nie było do śmiechu. Albo gdy ktoś ważny umarł, albo gdy przypadała rocznica jakiegoś czynu zbrojnego połączonego z przelewem krwi, albo gdy należało nas, szkolną dziatwę, odpowiednio nastroić i zarazem skarcić, bo coś przeskrobaliśmy.

Chopin kojarzył mi się więc z nudnymi akademiami, upokarzającym strojem galowym, zielonym suknem i przywiędłą paprotką. Był znakiem złowróżbnym. Dowiedziałem się niedawno, że jako taki był znakiem międzypokoleniowym. Dzień wprowadzenia stanu wojennego starszy ode mnie o równo pół wieku profesor Henryk Markiewicz relacjonował ponoć następująco: „Włączam radio. Słyszę: Chopin. Myślę: niedobrze”.

Nie wiem, jak w przypadku profesora, ale w moim – musiało upłynąć wiele lat, żeby Chopinowskie frazy przestały mi się źle kojarzyć. Kiedy już zacząłem słuchać tzw. poważnej muzyki (głównie Bach, Mozart i wczesny Beethoven), najtrudniej było mi się przekonać do twórców romantycznych, a w szczególności właśnie do Chopina. Ale akurat zbiegło się to z upadkiem komuny i schyłkiem szczególnej recepcji romantyzmu: akcentującej wątki narodowowyzwoleńcze, waleczne, rewolucyjne i doszukujące się armat w każdym niewinnym bukieciku kwiatów. Dwadzieścia lat temu romantyczny paradygmat został przewartościowany, romantyczny kanon dzieł sztuki, muzyki i literatury odkurzony, ułożony na nowo i zwolniony z obowiązków politycznych czy historiozoficznych. Wtedy po raz pierwszy wysłuchałem w radiu któregoś koncertu fortepianowego Chopina (myśląc zresztą, że to Beethoven) i tak znalazłem swoją drogę do tej muzyki.

Michał Rusinek, „Mały Chopin”, Wydawnictwo
Znak, Kraków 2009
Aż któregoś dnia zaproponowano mi, żebym napisał o Chopinie książkę dla dzieci. Wpadłem w konsternację, bo zaraz wyobraziłem sobie akademię, na której czytane są fragmenty tej książki. Wróciła trauma... Wymyśliłem więc formułę anty-hagiograficzną, odbrązawiającą i pure-nonsensową, która w żadnym wypadku nie nada się na akademię, za to przemyci nieco muzykologicznych treści i może zaciekawi młodych czytelników postacią Chopina i jego muzyką. Nie tylko w Polsce, bo książka „Mały Chopin” ukazała się w 11 językach i ma być dystrybuowana w wielu krajach przez polskie ambasady i instytuty kultury w Roku Chopinowskim.

Niedawno dostałem list od pewnego mało czytającego dziewięciolatka, który jakimś cudem przełknął tę książkę i napisał tak: „kupiłbym takich jeszcze więcej książek napszykład o Michaelu Jacksonie i Lejdi Gadze” (pisownia oryginalna). Jestem zaszczycony. Obawiam się wprawdzie, że takiemu zamówieniu nie podołam z braku elementarnych kompetencji. No a przede wszystkim z braku dziecięcych traum związanych z muzyką tych artystów.

PS. Chopin podobno nie miał traumatycznego dzieciństwa, a wręcz sielankowe. Uważam, że to głęboko niesprawiedliwe. Ułożyłem więc tzw. clerihew, czyli biografioł. W ramach autopsychoterapii.

Ojciec zamykać zwykł Chopina
w szopie pod Wolą. Zaś szopę na
skobel. Bo wszak nie przypadkowo
tę Wolę zwano Żelazową:
tam hartowano ducha w dziatwie
wierząc, że będzie miała łatwiej.
Gdy Chopin się wydostał z budy
zaraz napisał swe etiudy.