Przejazdem
Fot. Embryocargo

Przejazdem

Inna Łapińska

Co dzień rano, w nowo otwartym cyklu, tempo życia, narzucanego przez puls Londynu, popycha, popędza, strzela batem i wyżyma do sucha esencję z tych, którzy zdołają cokolwiek uzbierać. Młyn i karuzela

Jeszcze 3 minuty czytania

Wszyscy jesteśmy emigrantami. Już u samego progu, w pierwsze chwile systemowej samodzielności wpisana jest emigracja: wbrew złudzeniom otaczających gigantów w naszym wrzasku jest więcej zwątpienia, czy podołamy podróży, i przerażenia, niż jakiegokolwiek piękna, którego tak uporczywie dopatrują się wszyscy świeżo upieczeni rodzice. Gdyby było inaczej, ewolucja znalazłaby sposób, aby obdarzyć nas zdolnością śmiechu zaraz po zaczerpnięciu pierwszego oddechu.

Ten punkt wyjściowy – pierwsza emigracja z całkowitej pełni w nieodwracalną jednostkowość – dajeprzedsmak przyszłych oderwań i podzielności. To, co nastąpi później, jest jedynie konsekwencją pierwszego impulsu i opiera się na nieustannym żegnaniu i otwieraniu kolejnych cykli – w to wszystko wpisane jest pierwsze wygnanie, powielane później w wielu różnych konfiguracjach.

Każdy ważniejszy etap w życiu to podróż w jedną stronę (i emigracja z definicji): osiągnięcie samodzielności myślenia, opuszczenie rodziny, założenie własnej, spełnianie danego powołania. Zdobywanie nowych terenów ma w sobie coś z mozołu narodzin i tę samą, towarzyszącą im stopniową utratę niewinności. Każda kolejna transformacja stawia nas w obliczu nowych wyzwań i cudów terra novy, ale jej podbój i oswojenie niesie w sobie również przerażenie i zwątpienie, czy podołamy wysiłkowi.

Emigracja ma, oczywiście, wiele twarzy. Zmiana fizycznego miejsca jest zaledwie jedną z nich. Jest jeszcze aspekt emocjonalny, psychologiczny, intelektualny, ekonomiczno-polityczny. Wystarczy prześledzić historię imigracji do Londynu kilkunastu społeczności, różnych pod względem narodowości, spadku kulturowo-historycznego, aby dostrzec, że emigracja bywa radosna lub ponura. Wszystko inne jest kwestią niuansów, ale istnieją one zawsze w odniesieniu do większego obrazu, którego koloryt, w zależności od panujących warunków zewnętrznych i przeważnie niezależnych od jednostki, bywa zdecydowanie ciemny lub jasny.

„Halloween” – dwuznaczność. Widać tu samo
miasto, to też praca młodych artystów
z charytatywnej organizacji A.P.P.L.E.,
wykonana z drutu i bibuły, później pomalowana
na potrzeby świętowania Halloween,
listopad 2008.
Fot. Embryocargo
Emigracja ponura rodzi się z konfliktu i przemocy. Poprzez desperację i rozpacz prowadzi droga w nieznane, które zawsze wydaje się czymś lepszym niż to, co w zasięgu ręki, ponieważ nieznane zawsze niesie ze sobą nadzieję. Dobrym przykładem jest sprowadzenie do Londynu niewolników z Afryki w siedemnastym wieku. W 1670 roku pierwsza setka greckich imigrantów dociera do londyńskiej ziemi, bezpośrednim powodem opuszczenia ojczyzny były rządy imperium otomańskiego w Grecji. Natomiast w 1940 roku prezydent Polski, wraz z premierem i resztą rządu polskiego, zostają zmuszeni do przeniesienia kwatery głównej do Londynu. Podobny los spotkał w tym samym czasie ponad 20 tysięcy kobiet i polskich żołnierzy.

Emigracja radosna ma swój początek w potrzebie poznania i ciekawości świata, i paradoksalnie, tak jak jej antagonistka, obiecuje odmianę. Na początku dziewiętnastego wieku, po zniesieniu transatlantyckiego handlu niewolnikami, z Afryki do Londynu emigrowali głównie marynarze i studenci. W latach dwudziestych ubiegłego wieku, po tym jak Cypr stał się jedną z angielskich kolonii, wielu mieszkańców opuściło wyspę i emigrowało do Londynu w poszukiwaniu lepszego bytu. Gdy w roku 1974 nadeszła następna fala, tłem i napędem motywacyjnym dla wielu nowych emigrantów było dołączenie do rodzin już osiadłych i zadomowionych w Londynie. W tej chwili jedna szósta Cypryjczyków mieszka w Londynie. Dla Polaków pozytywnym migracyjnie momentem było przystąpienie Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku. Obecnie w samym Londynie jest ich blisko 120 tysięcy.

Jeśli zaś chodzi o miejsce docelowe podróży, swego rodzaju przystanek ostateczny, jego istnienie jest takim samym złudzeniem, jak wiara w to, że podróż w ogóle kiedykolwiek się kończy. Jedyne, co następuje, to jej przeniesienie z płaszczyzny czasoprzestrzennej świata fizycznego na duchową i mentalną świata wewnętrznego każdego podróżnika. Magnetyzm i charyzma miasta przyczyniają się do powstawania powszechnych złudzeń co do tego, że „Londyn, jak szubienica i morze, nie odmawia nikomu” (Peter Ackroyd). Wieczny niepokój i nieprzewidywalność zmian sugerują, że Londyn niekoniecznie jest najlepszym miejscem na imigrację – za to na migrację owszem.

„Etniczne tło” szkoły podstawowej
Derwentwater Primary

wierny obraz każdej innej szkoły w Londynie,
zima 2009. Fot. Embryocargo
W czternastomilionowym mrowisku mieszka i nieustannie rozwija się, poza angielską, około trzystu innych narodowości. Liczby te można traktować jedynie jako ogólny i wiecznie fluktuujący zarys obrazu, i jednocześnie jest to jedna ze znaczących cech tego miasta: ono nigdy nie śpi, nie zna odpoczynku i nieustannie się zmienia – jednym z ulubionych przez rodowitych Anglików tematów w procesie „przełamywania pierwszych lodów”  i swego rodzaju tkaniną, z której utkany jest tzw. „small talk”, jest właśnie owa zmienność, przybierająca przykładowo postać  wiecznych robót drogowych i związanych z tym korków, objazdów i innych niespodzianek w uliczkach i bez tego absurdalnie wąskich. To nieustanne dłubanie i niekończące się fale transformacji mają swe źródło w zamierzchłych początkach miasta, które narodziło się z morza. Wielka woda – wspólne źródło. Być może tym należy tłumaczyć magnetyzm Wyspy. Często bywa ona dla podróżujących symbolem początków – dosłownych i metaforycznych.

Wspomniana wyżej fraza Petera Ackroyda zawiera w sobie ironię i uszczypliwość iście angielskiego poczucia humoru. Londyn rzeczywiście przyjmie wszystkich – ale w tym przypadku największa trudność polega nie na zawinięciu do portu, lecz na przeżyciu w nim. Jest żarłoczny i potworny w swym nieustępliwym żądaniu: Więcej! Hojny do przesady, olśniewając nowo przybyłych fajerwerkami możliwości, obiecuje, kusi i ofiaruje, i jedynym wiernym odnośnikiem pozostaje lustro, bo tak jak Miasto, i ono nie zna litości w ukazywaniu wiernego odbicia tego, czym naprawdę jesteś. Co dzień rano, w nowo otwartym cyklu, tempo życia, narzucanego przez puls Londynu, popycha, popędza, strzela batem i wyżyma do sucha esencję z tych, którzy zdołają cokolwiek uzbierać. Młyn i karuzela. Huśtawka rozpięta pomiędzy rozpaczą upadku a ekstazą powodzenia kołysze się od rana do świtu dnia następnego.

To miasto jest wielkim hałaśliwym jarmarkiem,w którym łatwo utonąć lub dać się pochłonąć wiecznie głodnej alienacji, jeśli brakuje własnych silnych wytycznych w postaci języka, kultury, religii. Wieża Babel jest nieszczęśliwie natychmiastowym i łatwo przewidywalnym skojarzeniem – kiedy ma się na myśli Londyn, szczególnie z jego mnogością alternatyw lingwistycznych – ale i jednym z dwóch naprawdę trafnych (szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę mentalno-kulturową strukturę miasta) – ludzie nadal usiłują tu jakoś istnieć jedni obok drugich bez przesadnego przelewu krwi, nadal usiłują się porozumieć, przy czym jedynym faktycznie funkcjonującym środkiem jest język angielski, w końcu „byliśmy tu pierwsi, reszta niech się uczy”, i nadal czuje się tu podziały i niewidzialne, acz restrykcyjnie przestrzegane przez samych zainteresowanych granice, poza które ani rusz: Anglik pochodzący z klasy robotniczej nie będzie miał, nie będzie chciał mieć nic wspólnego z Anglikiem z wyższych sfer, podobnie Polak nie będzie ciekaw kultury i zwyczajów hinduskich, tak jak Włoch niespecjalnie będzie zainteresowany kulturą polską. Przy całym bogactwie i potencjale wymiany, alienacja pomiędzy społecznościami kwitnie i miewa się nadzwyczaj dobrze. Wygląda na to, że trochę jeszcze potrwa, zanim tę wieżę ukończymy, jeśli w ogóle to się stanie.

„Matka” (polska wersja francuskiego ‘Maman’) –
nazwa instalacji/rzeźby francuskiej artystki
Louise Bourgeois, stworzona w roku 1999 ze spiżu,
stali nierdzewnej i marmuru stanowiła jeden z sześciu
elementów wystawy w Tate Modern Galery.
„Maman” rozsiadłszy się na zewnątrz galerii,
zaraz przed wejściem miała w sobie dwuznaczność
londyńskiego gruntu – złowieszczość jednocześnie
twórczą i płodną: w jej odwłoku znajdowały się
marmurowe jaja do złożenia: nowe możliwości i idee
do zrealizowania, październik 2007/styczeń 2008.
Fot. Embryocargo
Istnieje jeszcze jedna grupa, szukająca swojego miejsca w świecie daleko od ojczystej ziemi. Migranci, których domem jest podróż i nieustanny ruch, w Londynie są  tymczasowo, permanentnie „przejazdem”, od kilku miesięcy do paru lat. Pochodzą z różnych zakątków świata i przez brak funkcjonujących korzeni i zasiedziałości, zyskują odpowiedni dystans i właściwą perspektywę, gdziekolwiek przycupną i cokolwiek jest obiektem ich obserwacji. Jedynie migrant będzie w stanie zogniskować sobie w jeden klarowny obraz różne soczewki, przez które poznaje się inne kultury: język, religia i historia danego narodu są kluczem do zrozumienia go. To oni najchętniej się uczą i są najbardziej otwarci na inność, i zapewne jedynie oni są w stanie docenić w pełni ten cudowny i okrutny jarmark, jakim jest Londyn.

Bo oczywiście nie ma czegoś takiego jak jeden Londyn – są setki tysięcy różnych wersji tego miasta, zależnie od punktu obserwacyjnego, od ludzi, którzy cię otaczają, od języka, w którym w danym momencie wokół ciebie mówią.

Nie ma również czegoś takiego jak wyłącznie angielski Londyn. Charakterystyczny emblemat miasta, czerwony piętrowy autobus, z otwartą tylną platformą, można napotkać zaledwie na dwóch liniach autobusowych, w kilkunastu egzemplarzach, zachowanych jako pamiątka i atrakcja turystyczna. Zniknęła soczysta czerwień pierwszych londyńskich pociągów metra i taksówek z początku dziewiętnastego wieku, znika powoli nawet późniejsza czerń tych drugich, na rzecz samochodów wszelkiej innej maści i koloru, nadal nazywanymi tradycyjnie: „cab”. Słynne czerwone budki telefoniczne zachowano w kilkunastu egzemplarzach z tych samych względów, i też jedynie w centrum. Rozwiał się dawno londyński smog, wiszący nad miastem gęstą chmurą, a także angielskie maniery i zasady dobrego wychowania, objawiające się stoickim niewzruszeniem, niezależnie od sytuacji, doprowadzonym nieraz do absurdu. Poszły w zapomnienie lód na Tamizie w zimie i małe lokalne Tobacconist Shops (dzisiaj skecz grupy Monty Python pod tymże tytułem musiałby zostać przepisany i nazwany na nowo: „Off Licence”). Pozostały charakterystycznie czerwone słupy skrzynek pocztowych, poranna mgła, zasnuwająca czasem miasto w okolicach rzeki i chłodny dystans rodowitych Anglików do siebie nawzajem, orazdo wszystkiego, co obce.

Dzisiejszy Londyn również należy rozpatrywać w kontekście jego własnej multikulturowej historii i jeśli chce się dobrze zrozumieć to miasto, to tylko przez pryzmat kalejdoskopu, na który składa siętych kilka setek narodowości, których obecność czuje się na każdym kroku, w każdej dzielnicy. Wystarczy pójść na spacer i mieć oczy szeroko otwarte – angielska smażalnia ryb i frytek mieści się obok rosyjskiej restauracji, hinduski Off Licence i apteka sąsiadują ze szkołą podstawową, do której uczęszczają dzieci niemal wszystkich wspomnianych już narodowości, cała masa arabskich straganów warzywno-owocowych dzieli dalszy ciąg ulicy z angielskim pubem, litewsko-ukraińskim sklepem, francuską pâtisserie, z restauracjami chińską i turecką, polską agencją pracy i biurem podróży – wyliczać można bez końca.

Zakończenie tego tematu zgrabną kokardką na wierzchu jest niemożliwe. Puenty w odniesieniu do multikulturowego perpetuum mobile, jakim jest Londyn, nie ma i być nie może. Jedyna naprawdę możliwa brzmi: ciąg dalszy z pewnością nastąpi – i następuje: każdego dnia rano, od nowa.