„...Lecz nagle w jakimś mgnieniu oka Analityk z najwyższym wysiłkiem jakoś pisnął z cicha, zaskowyczał, nieznacznie zboczył, zjechał lufą pistoletu z osi i znienacka wypalił w bok, i w co – w mały palec Profesorowej Filidor”. Wiemy: to kulminacja pojedynku dr prof. Syntetologii uniwersytetu w Leydzie, rodem z południowych okolic Annamu, z urodzonym w Colombo absolwentem uniwersytetu Columbia, doktorem profesorem „obojga Analiz” (jedną z nich była analiza moczu: dezintegrując profesorową Filidor, „doktor z Colombo zrobił jej na prędce analizę moczu i zarykując się wykrzyknął zwycięsko: „H2OC4, TPS, trochę leukocytów i białka!”).
rys. surdabsCzy pojmujemy aby, o jaką stawkę w „Filidorze dzieckiem podszytym” toczą bój dwaj Azjaci? Sekretom tego pojedynku poświęciłem szkic „Palba” (w zbiorze „Pan tu nie stał”), nie dotarłszy bynajmniej do sedna. A wszak Gombrowicz z naciskiem każe dociec, „jakież szały i zdrady kryć mogła mózgowa głowa anty-Filidora”. Bo oczywista on właśnie, duch negacji, jest geniuszem tej opowieści. I to pomimo klęski: jako strona zaczepna nie zdołał wszak rozbić syntezy. Pora to wreszcie stwierdzić: nikt wciąż nie zanalizował Syntezy. I wokół znać tego skutki.
Tuż przed wymianą ognia narrator, sekundant Syntety, kreśli jasnowidząco wrażą strategię mistrza Analizy, podważającą samą zasadę pojedynków – symetrię. Tę ostatnią wyznacza bowiem oś łącząca dwie lufy, wokół której organizuje się przestrzeń. Gombrowicz robi tu odkrycie pierwszorzędnej wagi: wszelki pojedynek geometryzuje przestrzeń. Także mentalną.
Szatańska inwencja anty-Filidora burzy ów układ. Tego lękał się narrator. Bo „wszystko, podkreślam, musiało się odbywać po osi przeprowadzonej przez obu walczących, osi, która była osią sytuacji. Ba! Lecz co będzie, jeśli tamten w bok wyłamie? Jeżeli uskoczy? Jeśli figla spłata i umknie jakoś żelaznym prawom symetrii oraz analogii?”. I łotr to właśnie robi. Nie bez trudu, w katuszach duszy, lecz robi.
Skutki są druzgocące dla pojedynku – i dla fabuły także. Co prawda na zasadzie symetrii i analogii sytuacja odzyskuje stabilność, jakby kierował nią niewidzialny żyroskop, lecz już w formie zboczonej. Strzały padają nie w osi, a wreszcie cichną i sytuacja, jak padający bąk, przekształca swą energię w rozbieżny ruch przeciwników. Nigdy się nie spotkają. Zniesienie symetrii eksploduje jako ruch.
Obalenie konwencji – na przykład pojedynku – wymaga perfidii, czyli myśli zaprzecznej, nieodłącznej dla Gombrowicza od sztuki Analizy. A skąd perfidia? Z przyzwolenia na błąd, co stanowi inne miano wolności. Modelem przestrzeni zgeometryzowanej był w dawnej uranografii wyliczalny ruch ciał niebieskich po firmamencie. I cóż przeciwstawia im gwiazda błędna? „Wam przeznaczono okrężny ruch, / mojej wolności dowodem błąd”. Jeśli autor „Filidora” sam nie wyczytał tego „W mroku gwiazd”, musiał ten wers Micińskiego usłyszeć z ust jego wielbiciela – Witkacego.
Tu więc opowieść Gombrowicza zyskuje wykładnię metafizyczną. „Udręka boczna zwichnięcia” ma w jej świetle całkiem nowy, bo wręcz kosmiczny wymiar. I jawi się jako koncept tym wszystkim, których dręczy „symetryczna męka analogii i analogiczna męka symetrii”, inaczej mówiąc – determinizm. Toteż przed Gombrowiczem wpadł już na to ktoś inny, kogo anty-Filidor zgłębiał widać na uniwersytecie Columbia. Chodzi o – wybacz, mój tonie, tonie lekkiego felietonu – Lukrecjusza, którego nazwisko nigdy jeszcze w związku z Gombrowiczem nie padło.
Ów bowiem mędrzec brzemienną w skutki ułomność przypisał samej materii jako feler ruchu atomów, „co jakkolwiek prosto w dół gnają przez pustą próżnię siłą własnego ciężaru, to jednak w czasie i miejscach, których nie można określić, zbaczają w przestrzeni nieco; gdyby się nie odchylały, zaczątkom brakłoby wtedy pierwszego zderzenia, pchnięcia, a zatem natura nigdy niczego by nie stworzyła; dlatego cząstki muszą się odchylać nieznacznie, nie więcej jednak niż najmniej” („O naturze rzeczy”). Taka sprawcza dewiacja, dzięki której zniesienie symetrii eksploduje w ruch przemian, nosi tu nazwę clinamen. Że zaś „De natura rerum” uchodzi za dzieło literackie, poznawali ją w swoim czasie wszyscy męczennicy szkolnych lekcji łaciny. „Ferdydurke” wskazuje, że był wśród nich i Gombrowicz.
Myśl, że Lukrecjuszowe atomy cierpią „skośne męki” anty-Filidora, bliska jest intuicjom losu materii skazanej na przemoc, przymus i skucie gwałtem, co z takim współczuciem opisał Bruno Schulz. I nie ma od mąk ucieczki, jak przez clinamen, albo – jak mówi filozofia współczesna – kontyngencję (przygodność): spontaniczne przełamanie władzy raz nadanego ruchu. Lukrecjusz zachowuje dyskrecję co do faktu, w którą stronę, w jakiej chwili i jak silnie odchyli się ten czy ów atom; po prostu musi to kiedyś zrobić. Nie inaczej anty-Filidor: nie planował, że w ogóle, kiedy i w który wypali palec profesorowej Filidor. Po prostu musiał to zrobić. I to jest najtrudniejsze ze wszystkiego. Spróbujcie sami!
Idea kontyngencji zrobiła karierę w fizyce jako teoria nieoznaczoności, a także w biologii, odkąd to wyszło na jaw, że przekaz genetyczny replikuje się nie bez błędów, czyli mutacji. Koncept mistrza Analizy odtwarzają dziś cząstki w Wielkim Zderzaczu Hadronów tudzież łańcuchy chromosomów drozofili i E. coli in vitro. W tym ostatnim przypadku jego dzieje są dłuższe. Już w XVIII wieku związano w „system niekończących się błędów” ciągłość gatunkowej pamięci i „skłonność do dewiacji, z której bierze się historia, różnice i rozproszenie”. „Na skutek powtarzalnych uchybień – wykładał Maupertuis – pojawiła się niezmierna różnorodność zwierząt” (Foucault, „Słowa i rzeczy”).
I to też wiedział Gombrowicz. „A tu właśnie piesek mały przez salę bieży Bonoński, choć widać z pudlem skrzyżowany, bo ogon miał pudla, a szerść foksteriera. Jakoż dwa pieski, z których jeden Kusy Pekińczyk, ale z kitą, drugi zaś Owczarek (ale jakby szczurzy ogon miał, a pysk Buldoga) razem przez pokój, gryząc się, przebiegły. Zapytałem więc, bo właśnie piesek mały przeleciał, do wilka podobny, a też do jamnika: – A ten z jakiej rasy? – Ten pewnie Legawiec, ale kłapouch z niego kiepski, bo jakby Chomika miał uszy. Odpowiedział Gonzalo, że sukę miał Wilczurę, która chyba w piwnicy z Chomikiem sparzyć się musiała, a choć potem Legawcem pokryta, z Chomika słuchami szczenięta wydała” („Trans-Atlantyk”). Takie bo są widome Skoków w Bok efekta, toż gryźć trzeba się co dzień, a i strzelać od święta. Alić bez tego Nudno.