KULTURA ZWIERZĄT: Animalizm
Emily Balsley (flickr.com)

17 minut czytania

/ Literatura

KULTURA ZWIERZĄT: Animalizm

Jan Gondowicz

Cóż właściwie mamy do zarzucenia zwierzętom? Że nie są ludźmi. Wie to każdy, kto celuje kapciem w kota paskudzącego na dywan – o kulturach zwierząt u Kiplinga, Wellsa i Orwella

Jeszcze 4 minuty czytania

Pies ugryzł człowieka: banał; człowiek ugryzł psa: sensacja. Ludzie wychowali wilka: banał; wilki wychowały człowieka: sensacja. Rudyard Kipling był dziennikarzem.

Odkąd dwuletni hinduski bobas trafił pod jego piórem do wilczej jamy (1894), wygasła tradycja Ezopa. Wyszedłszy od legend o „dzikich dzieciach”, Kipling niespodziewanie odkrył Prawa Dżungli. Niedawno (2013) wypłynął list do niewiadomego adresata, w którym wyznał, że koncept tych praw znalazł w mitologii inuickiej. Podniósł się szum: „Kipling plagiator!”. Ale skutki syntezy eskimoskiego animizmu z legendotwórstwem Indii Północnych okazały się zadziwiające. A „Księga dżungli”, śladem „Podróży Guliwera” uznana za dziecinadę, robi się ciekawa. Gdyż jest to księga praw. Tak jest: tylko wam się zdaje, że znacie tę książkę.

Wilk przez kooptację 

Kipling, zawsze i we wszystkim ironista, perfidnie odwrócił znaczenia. Na co dzień „prawo dżungli” oznacza wszak bezprawie. Znaczy: „każdy przeciw każdemu”, „zabij lub będziesz zabity” albo, po darwinowsku, „przeżywa najlepiej przystosowany”. Jednak w tej książce ma sens dosłowny, oznacza Kodeks. To na ów kodeks powołują się uczestnicy wilczej narady, kruczki tego kodeksu pozwalają inkorporować dziecko do wilczego stada i ów kodeks przyswaja sobie mozolnie mały człowiek, by stać się pełnoprawnym obywatelem dżungli. Wszystko to nie całkiem przypomina baśnie.

Wilczy wiec w stylu wikińskiego thingu na Skale Narady (zakładam, że czytelnik tych uwag coś pamięta) przebiega wedle reguł demokracji bezpośredniej. Ma na celu oddalenie roszczeń tygrysa Shere Khana, który przyznaje sobie prawo do dziecka jako zdobyczy. Lecz na przeszkodzie temu zawłaszczeniu staje prawo gościnności: w oparciu o nie Wilk Ojciec i Wilczyca Matka przyjęli malca do rodziny. Wykładnia jest następująca: skoro tygrys nie upolował dziecka, jego prawa wygasły. Sprawę rozstrzygnęłoby głosowanie, rzecz jasna negatywnie, gdyby nie poprawka do wilczej konstytucji. Otóż w ramach wyjątku jeden głos w stadzie należy do niedźwiedzia Baloo, za to, że uczy Prawa młode wilczki. Niedźwiedź rzuca swój głos na szalę. Potrzebne są jednak dwa głosy. Ten drugi, za cenę świeżo ubitego byka, wykupuje czarna pantera Bagheera. „Prawo Dżungli powiada, że w wypadkach spornych wolno za pomocą okupu ocalić życie nowego szczenięcia”. Ma się rozumieć, najpierw wilki wotują, czy pantera ma w ogóle prawo zabrać głos. Co za formalizm! Ale okup zostaje przyjęty, bo wszystkim po długich obradach chce się jeść. Cała ta procedura ma polityczną podszewkę: wilki nie znoszą tygrysa, a pantera zwalcza go jako konkurencję. By stworzyć taką scenę, trzeba mieć poczucie humoru.

Prawo Dżungli objawia się wkrótce jako szereg nieprzekraczalnych reguł, niedźwiedzią łapą wbijanych w głowę Mowgliego, który otrzymał imię na znak obywatelstwa. Kodeks ów, wyznaczający miejsce w dżunglowej społeczności zjadaczom i zjadanym, musi znać na pamięć każde zwierzę, toteż w chwilach kryzysów, jak choćby wielka susza, powtarza się go zbiorowo. „Bez potrzeby nie poluj!” – i tak dalej. Wersję mnemotechnicznie rozwiniętą zawiera poemat zamykający opowieść „Skąd się wziął Strach” w „Drugiej Księdze Dżungli” (1895), która tym samym stała się Księgą Powtórzonego Prawa. Znajomość Prawa obowiązuje zwłaszcza Mowgliego, będącego wilkiem przez kooptację i obywatelem dżungli warunkowo. Zresztą wkrótce obywatelstwo to traci: w sześciu na osiem opowieści ma status wykluczonego. Zauważyłeś to, drogi czytelniku? Wyciągnąwszy z tego wnioski, depce legalizm, terroryzuje ogniem wilcze wiece, czworonożni mleczni bracia muszą komunikować się z nim konspiracyjnie. Skoro zakwestionowano jego naturalizację, przeprowadza zamach stanu.

Koń przedstawia się nazwiskiem

Jednakże wilcza demokracja to tylko jedna z form Prawa. Komentarze do całości Kodeksu, czyli jego wywód z mitologii, przekazuje w potrzebie długowieczny słoń Hatchi. Znamienne, że ów system ma swą antytezę – ideologię małpiego plemienia Bandar Log. Małpy, z natury wyzbyte pamięci, uprawiają parodię demokracji wilczej. Obradują w permanencji, niezdolne spamiętać procedur, przyjętych rezolucji i wniosków. Z konieczności czynią więc cnotę, zwąc się Wolnym Plemieniem. Jest to czysta anarchia, która społeczności małpiej nadaje piętno dżunglowej kontrkultury. Lecz co u małp komiczne i żałosne, okazuje się groźne w hordzie pierwotnej rudych Dholi. Psy dekańskie niczego już nie udają: żyją otwarcie w stanie natury, poddane bez reszty instynktom, uznając wyłącznie rabunek. Wszelka dyplomacja jest wobec nich bezcelowa, pojmują tylko argument nagiej siły. Jako wyrzutki społeczne zasługują zatem, by poszczuć na nie kogoś jeszcze bezwzględniejszego: Małe Plemię dzikich pszczół. Z tymi nie ma już żadnego porozumienia, uznają wyłącznie prawo uśmiercania każdego, kto zakłóci ich spokój.

Wędrowne psy i dzikie pszczoły nie respektują Prawa, lecz pewni samotnicy żyją na jego krawędzi. Poza zakresem nauk Baloo kryje się choćby wiedza magiczna pytona Kaa. Wąż, sięgając po nią, przestaje odpowiadać za siebie: podczas pogromu Bandar Logu także pantera i niedźwiedź zginęliby w jego paszczy, gdyby nie wmieszał się niewrażliwy na hipnozę Mowgli. Jeszcze posępniejszą wersję tego bezprawia wykłada jego pobratymiec, odwieczny strażnik skarbca, Biała Kobra: „Ja nigdy nikogo nie uprzedzam o łowach”.

A wreszcie, na skraju dżungli, włada absurd praw Ludzkiej Gromady. To na ich mocy pójść mają na stos, za syna czarownika, domniemani rodzice Mowgliego. Ratuje ich ucieczka pod całkiem już niepojęte prawo Białego Człowieka, o którym wiadomo tylko, że wzbrania linczów i palenia wdów. Kto czyta uważnie, doczyta się, że przeciw zabobonnym wieśniakom Anglicy wysłali ekspedycję karną. Zastała ona wieś startą z powierzchni ziemi przez odwet dżungli. W tej wsi Mowgli był krótko klasycznym Dobrym Dzikusem, co omal przypłacił życiem.

Świat Praw Dżungli puentuje w końcu książki zaskakujący reportaż „Słudzy Jej Królewskiej Mości”. Narrator, dziennikarz, opisać ma rewię wojskową na cześć emira Afganistanu. Ten ostatni przybył w licznej eskorcie półdzikich jeźdźców, koni i wielbłądów, które co noc wyprawiają tumulty zakłócające spoczynek armii angloindyjskiej. W dżdżystą noc zerwany z uwięzi wielbłąd przewraca namiot żurnalisty, który wobec tego wiesza pałatkę na lufie pobliskiej armaty, układa się na jaszczach i tym sposobem, niewidoczny, podsłuchuje rozmowę obozowych zwierząt. Muły, wielbłądy, woły, konie i słoń gwarzą o swoich obowiązkach, a przedstawiają się na przykład tak: „Jestem siódme jarzmo pierwszego działa artylerii ciężkiej”. Tylko koń kawaleryjski przedstawia się nazwiskiem, oczywiście nie swoim, lecz jeźdźca. Nazajutrz odbywa się rewia i reporter jest świadkiem, jak Afgańczyk pyta oficera Sikha, jakim cudem to wojsko jest tak sprawne. „Wydaje się rozkazy, a oni słuchają – brzmi odpowiedź. – Muł, koń, słoń i wół słuchają swoich poganiaczy, poganiacze słuchają podoficera, podoficer porucznika, porucznik kapitana, kapitan majora, major pułkownika, pułkownik brygadiera, brygadier generała, który podlega wicekrólowi pełniącemu służbę w imieniu cesarzowej. – A u nas w Afganistanie każdy słucha tylko siebie! – I z tej przyczyny – odpowiedział oficer krajowiec, podkręcając wąsa – wasz emir, którego nie słuchacie, musi tu przyjeżdżać i czekać na rozkazy naszego wicekróla”.

Mało gdzie Kipling tak dobitnie wyłożył swój ukochany ideał hierarchii i służby. Ale czemu akurat w „Księdze dżungli”? Co łączy świat dżunglowy ze światem dyscypliny i zniewolenia? Odpowiedź brzmi: recytowanie Prawa. Dzikość ma swoje Prawa i cywilizacja ma swoje, ale tu i tam zwierzęta, ponieważ są zwierzętami, muszą wciąż odświeżać sobie pamięć Praw, i to na głos, najlepiej chórem. Na tym właśnie polega Animalizm.

Świrurgia

Co dziś dla nas mało widoczne, było świetnie dostrzegalne w epoce. Nic dziwnego, że te chóry znajdziemy w polemice z „Księgą dżungli”, czyli na „Wyspie doktora Moreau” H.G. Wellsa (1896). Jest to też rodzaj baśni o hierarchii i drylu (oraz bólu, jakim się je wpaja), a zwłaszcza o dzikości. Ale w odmiennym tonie. Demokrata Wells, którego posłuch w stylu Kiplinga przejmował odrazą, los zwierząt naturalnych objaśnił, demonstrując nienaturalne. Bo cóż właściwie mamy do zarzucenia zwierzętom? Że nie są ludźmi. Wie to każdy, kto celuje kapciem w kota paskudzącego na dywan. A zatem na tropikalnej wyspie pewien szalony chirurg, spadkobierca doktorów Frankensteina i Jekylla, oddaje się fabrykacji istot ludzkich z ciał żywych zwierząt – prawie wyłącznie dzikich. Narrator, intruz na wyspie, myśli z początku, że Moreau przerabia ludzi w zwierzęta, lecz jest akurat odwrotnie. Próby są bezowocne, a otrzymany materiał półludzki Moreau odsyła w plener, by tam sobie sam radził. Osobniki zbuntowane wracają na stół operacyjny. Niejasne, czemu wirtuoz skalpela, mogąc tworzyć istoty fantastyczne, uparł się na człowieka – na myśl przychodzi Karol Irzykowski, który recenzję pewnej sztuki o wskrzeszaniu skończył uwagą, że woli tradycyjne sposoby pomnażania ludzkości. Wstydliwy Wells półgębkiem daje do zrozumienia, że ostatnia ofiara świrurgii Moreau, puma, miała dać w końcowym efekcie godną geniusza partnerkę.  

Nieuchronne zdziczenie tworów eksperymentalnych powstrzymać ma kodeks – spis zakazów, które hybrydy recytować muszą pod przewodem kapłana włochacza: „Nie będziesz chodził na Czworakach – tak każe Prawo. Nie będziesz chłeptał Wody – tak każe Prawo. Nie będziesz pożerał Zwierza ani Ryby – tak każe Prawo”. I tak dalej. Rzecz jasna, gdy tylko lęk słabnie, wszystkie te niewygody idą w kąt.

Nic nie wyraża lepiej odmienności kontynentu i Anglii niż fakt, że skutkiem publikacji w roku 1866 przez Claude’a Bernarda „Wstępu do studiów z medycyny eksperymentalnej” okazały się narodziny we Francji nowej szkoły literackiej – naturalizmu, zaś w Wielkiej Brytanii powstanie Society for the Protection of Animals Liable to Vivisection (1875). Pierwszy w Anglii „Handbook for the Physiological Laboratory” (1873) recenzent „Daily Telegraph” uznał za „nową moralną zarazę”. Pewien niedawny komentator „Wyspy doktora Moreau” zastanawia się, czy Wellsowskie Zwierzoludy mają wolną wolę i pojmują imperatyw kategoryczny Immanuela Kanta. Przypomina to, że w roku 1875 opinia publiczna wyszczuła z londyńskiego Bart Hospital i z kraju austriackiego fizjologa nazwiskiem Emmanuel Klein, bo wycie jego ofiar budziło setki ludzi. Badacz ten stał się pierwowzorem doktora Moreau.

Lecz nie jedynym. Sir Edwin Ray Lankester, jeden z mistrzów laboratoryjnych Wellsa w Kensington Normal School of Science, był nadzwyczaj popularnym (póki nie wyszło na jaw, że zgwałcił asystenta) obrońcą darwinizmu. Nie akceptował jednak poglądów Darwina wyłożonych w rozprawie „The Descent of Man” (1871), że przyszłej ludzkości uwstecznienie nie grozi. Przeciwnie, kreślił posępną perspektywę atawizmu, zarażając nią twórcę eugeniki Francisa Galtona i włoskiego psychiatrę Cesarego Lombroso. I, jak wie każdy, kto czytał „Wehikuł czasu” czy „Wojnę światów”, także samego Wellsa. A za jego pośrednictwem również Josepha Conrada. Nieznana w Polsce wspaniała eseistyka naukowa Wellsa z lat 90. wciąż zmaga się z wizją inwolucji: „Zoological Retrogression” (1891), „The Limits of Individual Plasticity” (1893), „The Extinction of Man” (1894), a zwłaszcza szkic „The Province of Pain” (1894), którego znaczne partie włożył pisarz w usta swojego nadczłowieka z lancetem.

Wskutek tej wczesnej edukacji Wells zawsze już widzieć będzie w „tzw. socjologii” (jak pisał) gałąź zoologii ewolucyjnej. Ale jak spod Darwina wyziera u niego Herbert Spencer, tak spod tegoż – Kalwin. Pisarz był tego świadom, anonsując wydawcy „Wyspę doktora Moreau” jako „teologiczną groteskę”. Gdyż zezwierzęcenie jest czymś na podobieństwo grzechu, nieodwracalnej predestynacji. Chyba że zbawienie weźmie w swoje ręce ktoś taki jak Moreau. Zbawienie to, dokonywane przeciw naturze, musi boleć: oto metafizyczne uzasadnienie cierpienia. Wells nie waha się żenić Darwina z teodyceą. I stąd Zwierzoludy odmawiają już własną, przez siebie stworzoną litanię: „On jest Panem Domu Cierpienia. On jest tym, który stwarza. On jest tym, który zadaje rany. On jest tym, który leczy i koi”. Kodeks Animalizmu przeradza się w kult. 

Zwierzęta Anglii

Literatura replikami stoi. Sztuka w tym, by je postawić na głowie. W „Księdze dżungli” zwierzęta gardzą ludźmi, więc „Wyspa doktora Moreau” czyni z nich ludzkie parodie. Dlatego też w „Folwarku zwierzęcym” równie niemądre istoty uczłowieczają się z własnej woli. A skoro jak u Kiplinga same nadają sobie prawa i jak u Wellsa ich powtarzaniem tłumią świadomość cierpień, zatem w „Folwarku zwierzęcym” także nadadzą sobie prawa i będą przez nie cierpieć. Ale rzecz w czym innym. Zwierzęta Kiplinga są, by tak rzec, literacko prawdziwe, wobec czego Zwierzoludy Wellsa będą wymyślnie sztuczne. Z czego wynika, że zwierzaki George’a Orwella muszą z kolei niczym prócz powierzchowności nie różnić się od ludzi. Tkwi w tym przewrotne odnowienie konceptu: zarówno w zwierzęcym, jak ludzkim stadzie zasady dynamiki społecznej są tożsame. Przy czym jedna z tych zasad brzmi, że Prawa są tylko fasadą. Inaczej mówiąc, Prawa stanowione oraz prawa kumulacji realnej władzy są sobie zawsze i wszędzie bez reszty przeciwne. I żaden Animalizm nic na to nie poradzi. O tym, a nie tylko o Rosji sowieckiej, opowiada „Folwark zwierzęcy”.

Kiplinga nienawidził Orwell za rozpoznawane wciąż w sobie samym ślady dziarskiej skautowskiej duszy. Wellsa nie znosił za pokutującą w nim samym wiarę w prostego człowieka. Coś jednak jednemu i drugiemu zawdzięczał. U Kiplinga wyczytał, że zwierzęta mają kiepską pamięć. Polecił więc swoim zwierzętom spisać Kodeks na ścianie. Z Wellsa wyczytał siłę atawizmu. Dał więc swoim zwierzętom zasmakować upadku w człowieczeństwo. Gdyby to Orwell napisał „Księgę dżungli”, Shere Khan zjadłby Mowgliego i po jednym wszystkie wilki, a gdyby napisał „Wyspę doktora Moreau”, kazałby Zwierzoludom pracować do upadłego. W takiej kolonii karnej żaden bunt by nie wybuchł.

W Orwellowskim folwarku bunt jednak wybuchł. Zwierzęta wygnały farmera i założyły komunę. Ta rewolucja, jak każda, miała być rewolucją ostatnią. Lecz jak wiemy, pewna świnia, istotnie sprytniejsza od innych, nie tylko zdobyła władzę, lecz zadbała, by doprowadzić do sytuacji, że żadna następna rewolucja nie będzie możliwa. Orwell nie wątpi, że to właśnie, nie dobro ludu, jest główną troską każdego wodza rewolucji. Lecz gdy w ostatniej scenie książki zwierzęta podglądają przez okno fraternizację świń z ludźmi, nie mogąc już rozróżnić, kto jest kim, znów rysuje się sytuacja rewolucyjna.

Ale do rzeczy. Siedem Przykazań ze ściany stodoły, prawa Animalizmu, które zwierzęta recytują z okazji świąt, a czytują, w miarę swych możliwości, co dzień, zmieniają się stopniowo we własne przeciwieństwa. Na przykład prawo siódme, „Wszystkie zwierzęta są równe”, zmienia sens na przeciwny, nocą uzupełnione o słowa „ale niektóre są równiejsze od innych”. Przemiana ta, nie gorsza od Kafkowskiej, możliwa jest ze względu na krótką pamięć zwierząt. Żadne z nich nie jest pewne, co tam widniało poprzednio. Inaczej mówiąc, rewolucja na farmie przegrała z tego banalnego powodu, że farmer, pan Jones, przypadkiem nie miał papugi. A mógł ją przecież mieć, czemu nie? Papugi mają długą, niekwestionowaną pamięć, a gdy raz zdjąć im łańcuszek, niełatwo je schwytać. Numer świń by nie przeszedł. W realiach alegorii Orwella rzec można, że na farmie zbrakło intelektualisty. Papuga co prawda nic sama nie wymyśli, ale wytrwale powtarza to, co ma w pamięci, i nic jej tego nie oduczy. Taka jest właśnie rola intelektualistów w obronie demokracji.

Gdy krok po kroku skrycie zmienia się prawo, a odosobnione protesty tłumi chóralny bek owiec, Animalizm wiedzie do katastrofy. Powtarzanie Prawa obejmuje bowiem tylko to, co jawne, a co zmieniło już funkcję: teraz przesłania na farmie prawdziwe arkana władzy. Fatalny splot znieprawionego Prawa z ogólną bezsilnością wyzwala we władcach najgorsze cechy ludzkiej natury. Przepraszam, zwierzęcej.