Ucieczka z podświata
fot. Wil Stewart

20 minut czytania

/ Media

Ucieczka z podświata

Robert Siewiorek

Zamiast refleksji jest działanie, zamiast emocji – informacja. A przecież nadejście apokalipsy można było przewidzieć. „W sieci” Thomasa Pynchona (i parę innych książek)

Jeszcze 5 minut czytania

„Wszyscy wciąż są otępiali, spędzili cały dzień przed ekranami telewizorów, w domu, w barach, siedząc, stojąc, wpatrując się w nie jak zombi, nie potrafiąc zrozumieć tego, co widzą. Telewidzowie, którzy wrócili do swojego naturalnego stanu, ogłupiali, bezbronni, śmiertelnie przerażeni”.

W wydanej niedawno (z dwuletnim poślizgiem) po polsku „W sieci” (Bleeding Edge), najnowszej powieści Thomasa Pynchona – okrzykniętego najbardziej tajemniczym pisarzem świata (coś w tym jest, skoro od dziesięcioleci komunikuje się z tym światem tylko za pośrednictwem książek, nikt nie wie, jak wygląda jego życie i w ogóle on sam) – Nowy Jork wchodzi w XXI wiek bez impetu. Nie kipi heroicznym pobudzeniem, które pamiętamy z telewizyjnych relacji – trwa w letargu, porażeniu i ogłupieniu, dowodząc, że trudno o łatwiejszy cel dla zideologizowanych złoczyńców niż społeczeństwo telewidzów. Ugodzona katastrofą zbiorowość infantylnieje, zamiast dojrzewać. Co osobliwe, w tym otumanieniu staje się też poważna do granic groteski – bo przecież ironia, sól współczesnej liberalnej kultury, nie zapobiegła nieszczęściu. I bardzo „rzeczowa”: w mediach fikcja ustępuje miejsca faktom. Jest nieprzydatna, skoro „wprowadzała w błąd” i nie pomogła rozpoznać zagrożenia.

DeepArcher i ludzie w garniturach

A przecież nadejście apokalipsy można było przewidzieć. Ci, którzy w telewizyjno-internetowym panoptikum zachowali zdolność krytycznego myślenia, od dawna czuli, że coś wisi w powietrzu. Była wśród nich Maxine Loeffler, właścicielka małej agencji audytorskiej tropiącej przekręty finansowe, główna bohaterka tej opowieści. I garstka ludzi z jej otoczenia, choćby nastoletni synowie, Ziggy i Otis, których ojciec pewnego dnia zastaje szalejących wirtualnymi motorówkami w komputerowej scenerii Nowego Jorku po potopie – gdzie „Statua Wolności ma na głowie koronę z wodorostów. Wieże World Trade Center pochylają się pod niebezpiecznym kątem. Światła Times Square częściowo zgasły”.

Ta katastrofa była nieunikniona – zdaje się twierdzić Pynchon – i na planie realnym, gdzie toczy się cicha walka amerykańskich tajnych służb z terrorystami z Bliskiego Wschodu (Maxine mimowolnie się w nią wplątuje, tropiąc podejrzane transakcje Gabriela Ice’a, bogacza, który dorobił się na nowych technologiach), i na planie wirtualnym. Na tym drugim DeepArcher, aplikacja umożliwiająca dostęp do ukrytej sieci, internetowego podświata, jedynej już przestrzeni cyfrowej wolności od sieciowych pająków, inwigilacji i komercji, zbudowanej przez ostatnich buntowników – i z coraz większym trudem wytrzymującej oblężenie tych, którzy chcą władać, kontrolować i sprzedawać. W cyfrowym undergroundzie ukrywają się „awanturnicy, pielgrzymi, naciągacze, uciekający kochankowie, dzicy lokatorzy, zboczeńcy, ludzie błąkający się w stanie amnezji”, nie wiedząc, że „nadchodzą koloniści. Ludzie w garniturach”, a „za horyzontem słychać zbliżające się roboty”. Nie przypuszczają, że wkrótce wszystko tu „upodobni się do normalnego internetu na górze”. I że wtedy będą musieli uciekać.

Dick Tracy w kajdankach przyszłości

Czy Pynchonowski koncept oblężenia podświata to echo idei cyberprzestrzeni z powieści „Neuromancer” Wiliama Gibsona, opublikowanej w USA w połowie lat 80.? Bardzo możliwe. I tam bowiem, choć to rzeczywistość jeszcze sprzed internetu, świat sieci numerycznych jest polem walki potężnych koncernów o pieniądze, władzę i nową kulturę. W cyberprzestrzeni (Gibson jest zresztą ojcem tego terminu) superprogramy chronią tajne informacje, nieustannie zacierając ślady, zmieniając kody, ewoluując – jak w DeepArcherze. A dostęp do tego elitarnego świata też jest zastrzeżony dla wybranych.

U Pynchona ukryta sieć zostaje spenetrowana, gdy 11 września na moment słabną jej kody bezpieczeństwa. Ten upadek jest czymś więcej niż utratą schronienia dla buntowników. To, zda się, ostateczny triumf zbiorowego skretynienia, którego oficjalny internet jest nosicielem. Pynchon widzi w internecie narzędzie totalnej kontroli nad społeczeństwem, formatowania ludzkich przekonań, wyobrażeń, gustów i marzeń, uzależnienia ich od zakupów, gier i seksu. Formę, w której odlano imitację wspólnoty, gdzie ludzie są podatni na manipulacje, bezwolni, osamotnieni, poniżeni i zrozpaczeni.

„Wszyscy są połączeni, nikt nigdy nie może się zgubić” – mówi Ernie, ojciec Maxine. – „Następny etap to podłączenie do internetu telefonów komórkowych, po czym otrzymamy totalną inwigilację, od której nikt nie zdoła się uwolnić. Pamiętasz komiksy w «The Daily News»? Radio na nadgarstku Dicka Tracy’ego? To będzie wszędzie, idioci będą marzyć, żeby je mieć, kajdanki przyszłości”.

Tyrania jawności, czyli technopol

W którą stronę idzie taki świat? Ku Orwellowskiej tyranii jawności – wieszczy Dave Eggers, kolejny amerykański pisarz, który własną literacką diagnozę cybercywilizacji, „The Circle”, opublikował w tym samym roku co Pynchon. W rzeczywistości, która nadchodzi, świecie 20-letniej Mae Holland, zasady współżycia ustalają Trzej Mądrzy Ludzie. Dziewczyna podejmuje pracę w należącej do nich firmie Circle 2.0, w której wymaga się od pracowników totalnej przejrzystości we wszystkich dziedzinach życia, o czym przypominają slogany w stylu: SEKRETY TO KŁAMSTWA, A PRYWATNOŚĆ TO KRADZIEŻ. Każdy drobiazg z życia człowieka jest dostępny dla wszystkich, nikt nie może być poza zasięgiem. Co zarejestrowano, nigdy nie będzie skasowane, albowiem firma chce znać każdy aspekt życia swoich ludzi.

Mae, jako że jest pracownicą nad wyraz gorliwą, staje się w końcu kompletnie przejrzysta, ochoczo transmitując swoje życie na osobistym portalu i pozwalając na przykład na to, by publiczną własnością stała się choroba jej ojca. Zło przyszłego świata, które uosabia, to zło jałowości, na jaką się skazujemy, wpuszczając wszystkich do własnej prywatności.

To złowieszczy technopol – totalitarna technokracja, o której na początku lat 90. Neil Postman pisał w książce „Technopol: Triumf techniki nad kulturą”. Technologiczny świat bez zadziwienia i pytań, który pozbawia ludzi człowieczeństwa, redukując w nas potrzebę introspekcji, poznawania własnych emocji i doznań, potrzebę obcowania z kulturą. Zamiast refleksji jest działanie, zamiast emocji – informacja. Twórczość przegrywa z wydajnością, samodzielność – z posłuszeństwem.

„Truman Show” i maszyny widzenia

Tożsamość człowieka, jego osobowość, jest pierwszą ofiarą technologii i mediów. Przekonuje się o tym boleśnie bohaterka powieści „Spójrz na mnie” Jennifer Egan (2001; wyd. pol. 2003). Po wypadku samochodowym twarz Charlotte Swenson, 35-letniej modelki, zmienia się radykalnie, choć nie zostaje oszpecona – po prostu nikt już w niej nie rozpoznaje dawnej piękności z billboardów. Żyjąca dotychczas z reklamowania produktów w mediach niewolnica własnego wizerunku staje się anonimowa. Musi więc znaleźć nowy pomysł na siebie.

Thomas Pynchon - „W sieci”Thomas Pynchon, „W sieci”.
Przeł. Tomasz Wyżyński
, Albatros A. Kuryłowicz, 528 stron, w księgarniach od maja 2015
Próbując się odnaleźć, Charlotte odkrywa pustkę, czemu towarzyszy zanurzenie się w anonimowym seksie, ćpanie i pijaństwo, wreszcie – próba samobójstwa. Z klatki show biznesu nie można uciec ot tak; trzeba za to zapłacić. Sobą. W desperackim geście kobieta angażuje się więc w działalność strony internetowej transmitującej online życie ludzi (w latach 1996-2003 coś takiego zrobiła Jennifer Kaye Ringley, co z kolei zainspirowało twórców filmu „Truman Show”). Banalność na żywo, sprzedanie własnej prywatności staje się dla Charlotte sposobem na odbudowanie siebie: „Znów byłam modelką. Modelowałam swoje życie”.

Na koniec bohaterka wraca do Rockford, gdzie wydarzył się wypadek, by go zrekonstruować. Na potrzeby strony www.

I tak oto Charlotte staje się trybikiem „maszyny widzenia” (według koncepcji francuskiego filozofa Paula Virilio) – elementem mechaniki współczesnych mediów, które oferują nam „widzenie bez patrzenia”, a „industrializując spojrzenia”, czynią nas ślepcami. Zamiast bowiem patrzeć, sami stajemy się obiektami obserwacji kamer. Właśnie taką optyką rządzi się współczesna „epoka na żywo”, w której media, zamiast informować, stały się sceną do transmisji prywatności.

Przypadek aktora Balabana

A więc – wracając do Jennifer Egan – medialna końska kuracja jako sposób na… wyjałowienie przez media? David Shields, autor inteligentnej, lekkiej w tonie, dowcipnej i ironicznej, chaotycznej i celowo niedbałej w konstrukcji książki „Remote” (Oddalenie; 2003) – prozy gdzieś z pogranicza autobiografii, szkicu krytycznego, socjologicznej analizy i reportażu – zakrzyknąłby pewnie: Nie kupuję tego!

Bo nie wierzy mediom ani na krztę, kpi z nich i łamie je kołem. Zauważa na przykład, że w telewizyjnych filmach opartych na prawdziwych historiach aktorzy są zwykle znacznie urodziwsi od swych realnych odpowiedników, choć ze strukturą takich narracji jest wręcz odwrotnie: prawdziwe historie bardziej trzymają się kupy niż ich „dokumentalne” wersje.

Kpi także z epidemii celebryckości, która sprawia, że gwiazdami zostają ludzie tak bezbarwni jak Bob Balaban („Nocny kowboj”, „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”). Shields pisze: „Jak ktoś martwy albo bardzo sławny, Balaban jest uwięziony w absolutnie niezmiennej tożsamości. (…) Pasywno-agresywny aż do autoparodii, eunuchowaty, bezkrwisty”. Hałaśliwe kariery takich ludzi są możliwe, bo wszyscy chorujemy na celebryckość, żyjemy w kulturowym micie sławy, który każe nam wynosić na piedestał takich jak my – bezbarwnych swojaków. Pragniemy wielkości w każdej postaci, w jakiej moglibyśmy przemycić ją do własnego nieciekawego życia.

Gdy nawet spam cię cieszy

Oczywiście, metod ożywiania trupa własnej egzystencji jest więcej. Tak jak Charlotte Swenson obezwładnia siła jej medialnego wizerunku, tak 37-letnią Annę Koestler z „Note to Self” (2013), powieści Aliny Simone, zniewala samo obcowanie z internetem. Jej życie to ciągłe odświeżanie: stron plotkarskich, Twittera, maili. Annę cieszy nawet spam, bo i on potwierdza jej zaczepienie w rzeczywistości, jest dowodem istnienia. Całkiem logiczne, jeśli zważyć, że uznaje ona za „niemal niemożliwe, by osoba, której nie ma w internecie, istniała w ogóle”. Do zmiany zmusza Annę utrata pracy. W serwisie internetowym Craiglist poznaje Taja, niezależnego artystę, który kręci filmy o marzeniach zwykłych ludzi. Fascynacja, romantyczny zachwyt, romans – wszystko to mija, gdy relacja obojga schodzi na plan, na którym nie ma już technologii.

Czy życie w stanie cyfrowej lewitacji pomaga, czy przeszkadza w momencie życiowego przesilenia? Czy mnogość możliwości, które daje sieć, ułatwia zbudowanie siebie na nowo? A może utrudnia odnalezienie się w prawdziwej rzeczywistości?

Technologia nas nie chroni, czyni nas nieprzygotowanymi na sytuację, w której przyjdzie skonfrontować się z realnym życiem – wnioskuje Simone, uświadamiając czytelnikowi, że „bez względu na to, jak często odświeżasz skrzynkę mailową, w jak wielu postinternetowych projektach wideo uczestniczysz, zagmatwanie życie, które wiedziesz głównie w sieci, może nie być w stanie przygotować cię do niekomfortowych ludzkich aspektów egzystencji”.

Lekcja martwego języka

Charlotte i Tai przestali się rozumieć, gdy zabrakło kontekstu komunikacyjnego, który już wcześniej oboje uznawali za naturalny – kontekstu technologii informacyjnych. Leonard „Lenny” Abramov, pięćdziesięcioletni sprzedawca terapii odmładzających, i dwudziestoletnia Eunice Park z powieści „Super smutna i prawdziwa historia miłosna” Gary’ego Shteyngarta nie mogą się porozumieć nie tylko z powodu różnicy wieku. Oboje należą do zupełnie odmiennych kultur komunikacji. On ze swoim zamiłowaniem do literatury jest co najmniej dziwadłem w postapokaliptycznej, pozbawionej światowego przywództwa przez Chiny Ameryce, gdzie nikt już książek nie czyta. Ona to produkt postępującej społecznej afazji. Język dziewczyny jest bezradny wobec emocji i przeżyć, które chciałaby wyrazić. Taka bowiem, bełkotliwa i zredukowana, jest narracja portalu społecznościowego Globalteens, na którym WSZYSCY mają konta.

Do sprawnego funkcjonowania na tym forum wystarcza Eunice, jak ogromnej większości pozostałych użytkowników, język monosylab, równoważników zdań, sieciowych skrótów, emotikonek – powszechny tam, gdzie miejsce papierowej prasy zajęły portale internetowe sprzedające infotainmentową pulpę. I skąd dziennikarzy wyparli celebryci-wideoblogerzy, opowiadający w swoich filmikach nie o świecie, lecz o sobie samych.

Jak by powiedział Virilio – za pomocą kamer medialność zaanektowała rzeczywistość, a wizualność objęła rządy nad światem. Rzeczywistość – z najprzeróżniejszymi jej niuansami, wszelkim skomplikowaniem, wszystkim, co wyrasta ponad prostą i jednoznaczną informację – została pochłonięta przez cyberprzestrzeń.

Epika w stylu post-coitalnym

Jonathan Franzen, gwiazda młodej amerykańskiej prozy, uważa, że najlepsze powieści ostatniego dziesięciolecia napisali w tym kraju ludzie, którzy nienawidzą portali i blogów, którzy „zostali pisarzami, ponieważ gaworzenie, tweetowanie i przechwalanie się odczuwali jako nieznośnie płytkie formy społecznego zaangażowania”. Książka Shteyngarta zdaje się ten pogląd potwierdzać. Ale „Taipei”, dzieło 31-letniego Tao Li z 2013 r. – już nie.

Jego autor nie jest pisarzem ukształtowanym przez tradycyjną kulturę papieru i druku, lecz eseistą i publicystą uformowanym przez sieć i media społecznościowe. Widać to zresztą w blogerskim stylu narracji – jeden z recenzentów nazwał go „post-coitalnym rodzajem stylu, w którym poszatkowane myśli następują za narcystycznymi wzlotami fantazji, z tonem desperacji i rozpaczy”.

Bohater to Paul, pisarz. Z nudnego nowojorskiego Brooklynu wyrusza w podróż do Las Vegas, a potem, wraz ze świeżo poślubioną Erin, przez Toronto dociera do Taipei. To powieść drogi, w której bohaterowie mentalnie nigdy nie są do końca tam, gdzie w danej chwili są fizycznie. Nie tylko z powodu narkotyków, które biorą przy każdej okazji. Spędzając kolejne dni w podróży, marszu, taksówkach i samolotach, nieustannie tweetują, czatują i mailują i wciąż się czymś dzielą – krainy, w których spędzają więcej czasu niż w USA, Kanadzie czy na Tajwanie, nazywają się: Twitter, Tumblr, Gmail, Gawker i Facebook. To podróż, ale jakby nieobecna, podróż, w której miejsca tracą wpływ na wewnętrzne doświadczenia człowieka, poza prochami i interaktywnym tańcem świętego Wita, wypełniona seksem nagrywanym przez Paula i Erin na laptopie. Podróż, w której wędrowcy w istocie stoją w miejscu, przez co nigdy nie dotrą do samych siebie.

W pewnym momencie jednak, na krótko przed dotarciem do Taipei, między Paulem a Erin coś się zmienia: zamiast gadać, zaczynają rozmawiać – i słuchać siebie nawzajem. Ich relacja przestaje być naskórkowa, uczucie się pogłębia. Zaczynają świadomie uczestniczyć w życiu, zamiast mu się przyglądać, i być ze sobą, zamiast przebywać. To ich powrót do świata i prawdziwego życia, w którym potrafią już dostrzegać wokół siebie miejsca i innych ludzi.

Drugi potop w praktyce

Tyle że nie wszyscy mają tyle szczęścia. Jack i Babette Gladneyowie z „Białego szumu” Dona DeLillo (1985) utknęli na końcu drogi, z której Paul i Erin w porę zeszli. Choć dokładają starań, by przypominać wzorową amerykańską rodzinę (wspólne posiłki z czwórką dzieci z poprzednich związków, wspólne wypady do centrum handlowego, wspólne oglądanie telewizji), ta obrzędowość buduje tylko iluzję: w istocie każdy z Gladneyów żyje własnym życiem.

Samotność bohaterów jest pogłębiana przez ich niezdolność do porozumienia. To, co mają sobie do powiedzenia, to quasi-medialne komunikaty. Gdy nad ich miastem zawisa toksyczna chmura, nie są w stanie opowiadać o niej własnymi słowami – mówią newsową nowomową radia i telewizji. To modelowa ilustracja teorii „drugiego potopu” Pierre’a Levy’ego w praktyce: informacji jest już tak dużo i mnożą się w tak gwałtownym tempie, że w ich chaosie i kakofonii, w kosmosie wykluczających się danych i przeciwstawnych obrazów, jedynym naturalnym stanem umysłu człowieka staje się zamęt i zagubienie.

To właśnie dlatego Jonathan Franzen w 1994 r. pozbył się telewizora, a rok później oświadczył: „Rozumiem swoje życie w kontekście Raskolnikowa i Quentina Compsona, a nie Davida Lattermana czy Jerry’ego Seinfelda”. Pięć lat później, w czasie, w którym dzieje się akcja „W sieci” Pynchona, opublikował swoje „Korekty” – rzecz o sfrustrowanych i zagubionych indywidualistach w erze końca post-Clintonowskiej prosperity, czasie rozkwitu biotechnologii, mediów elektronicznych i zalewu internetowej pornografii. Gdzieś w oddali majaczy epoka Facebooka, którego nadejście Franzen przewiduje, pozwalając jednemu z bohaterów wzbogacić się na programie będącym połączeniem „gry salonowej i napędzacza sprzedaży”.

Po co ten biały szum?

W tym, co na chwilę przed 11 września było jedynie źródłem desperacji, nieco ponad dekadę później Franzen dostrzegł już zarazę w pełnej skali, widomy dowód „pełzającej apokalipsy” – epoki medialnego, technologicznego konsumeryzmu, okradającego nas z czasu, duchowości, skupienia i refleksji. W opublikowanym w 2013 r. „The Kraus Project”, zbiorze czterech esejów Karla Krausa opatrzonym sążnistymi przypisami, Franzen dochodzi do wniosku, że ten wybitny austriacki dramaturg i publicysta, choć zmarł jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, miał więcej do powiedzenia o przesyconej mediami, zwariowanej na punkcie technologii historycznej chwili, w której żyjemy, niż jego odpowiednicy mają do powiedzenia dziś. Mimo że tamten świat gazet wydaje nam się dziś, w czasach internetu i mediów społecznościowych, przyjazny niczym Stumilowy Las Kubusia Puchatka.

„SMS-y są jak papierosy, internet – jak kofeina. To nie jest życie. To nędzna narracja na jego temat. Życie nie polega na konsumowaniu i używaniu elektronicznych produktów. To wszystko hałas” – ocenił Franzen w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. I dodał: „Ten technologiczny konsumpcjonizm jest dobry, żeby zaspokoić chwilowe poczucie pustki, ale nie pomaga poradzić sobie z prawdziwą samotnością i izolacją” („Wysokie obcasy”; 2012 r., nr 15).

No dobrze. A co, jeśli ten hałas rzeczywiście jest nam niezbędny?

Gladneyowie z opowieści DeLillo potrzebują „białego szumu” mediów, by przestać bać się śmierci. Technologia i nauka (Jack jest profesorem i wierzy w twarde dane z komputera), sport i leki (Babette ciągle ćwiczy i zażywa specyfik mający przepędzić fobie), a także rodzinne rytuały dają im poczucie bezpieczeństwa i zakotwiczenia w życiu. Poczucie znikające w chwili, gdy nastaje choćby moment ciszy. Ci ludzie noszą w sobie śmierć, jej tchnienie towarzyszy im we wszystkich codziennych czynnościach. Skąd się to bierze? „ (…) Im większy postęp wiedzy, tym bardziej prymitywny jest strach” – wyjaśnia DeLillo.

Między ekranem a twarzą

Strach przed metafizyką. Pynchon, pisząc „W sieci”, mimo wszystko wierzył, że nawet w stechnologizowanym świecie współczesnych mediów nie ma od niej ucieczki. Ale to metafizyka obca i przerażająca. Internet i rzeczywistość zaczynają się przenikać: w sieci można spotkać awatary ludzi, którzy już nie żyją. Jak Lester Traipse – jego wścibstwo zirytowało mrocznych panów życia i śmierci splatających pajęczynę spisku na pograniczu internetu, światowego terroryzmu i tajnych służb. Albo tajny agent Windust, antypatyczny kochanek Maxine.

Po 11 września konstrukcja rzeczywistości zaczyna się chwiać, jej obraz tu i ówdzie pikslować, struktura czasu zostaje naruszona, a ciągi przyczynowo-skutkowe zaburzone. Prawdziwy Nowy Jork miesza się głównej bohaterce z fikcją internetowej kreacji i „pojawia się możliwość, że DeepArcher wyleje się z ekranu na niebezpieczną przestrzeń między monitorem a twarzą”. Wirtualne prawa internetu przesiąkają do świata rzeczywistego, a Maxine zaczyna „dostrzegać na ekranie dziwne cienie, które powinna umieć nazwać, niewyraźne, efemeryczne, zmniejszające się do rozmiarów pojedynczego piksela”…

Cienie wiedzą, że gdy sprzedałeś uczucia, a potem przestałeś myśleć, jedyne, co można ci jeszcze odebrać, to dusza.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.