Wywiady Banasiaka z surrealistami

Marta Lisok

Wywiady Jakuba Banasiaka z polskimi surrealistami przypominają rozmowy cierpliwego detektywa Colombo, wydobywającego pikantne szczegóły i poszlaki od oczarowanego własną przebiegłością artysty

Jeszcze 2 minuty czytania

Augusto Monterroso (autor minitekstu: „Kiedy się obudził, dinozaur wciąż tam był”) wiedział, że wystarczy osiem słów, żeby wzbudzić zainteresowanie. Przykuć uwagę czytelnika, który mimochodem natrafił na chwytliwe zdanie, wrzucające go w sam środek rozbuchanej opowieści, bez jakichkolwiek punktów zaczepienia. Kto się obudził i gdzie jest „tam”? Fraza „Zmęczeni rzeczywistością” działa na podobnej zasadzie. Diagnozuje nieznany, niepokojący objaw. Sygnalizuje potencjalną przynależność do obszaru medycznego, naukowego, fantastycznego i horroru. 


Książka Jakuba Banasiaka ma klarowny, zachęcający układ. Wprowadzenie „Gdyby Witkacy żył nad Sekwaną…” przygotowała teoretyczka surrealizmu Agnieszka Taborska.  Banasiak przeprowadził wywiady z młodymi polskimi twórcami operującymi tą estetyką. Dorzucił również „Dość specyficzną sytuację”, czyli rozmowę z Hanną Rechowicz o surrealistycznej stronie twórczości Edwarda Krasińskiego, którego „korci, żeby zrobić siusiu w torcik”. Na końcu znalazło się podsumowanie „Rzeczywiście, młodzi są nadrealistami”.

Jakub Banasiak, „Zmęczeni rzeczywistością.
Rozmowy z artystami”
. Stowarzyszenie 4000
Malarzy, 256 stron,  w księgarniach
od 26 września 2009
„Zmęczeni rzeczywistością” to malarze sięgający po stylistykę kiczu (np. malarstwo materii), artyści „czucia i wiary”, sytuujący się na przeciwległym krańcu sztuki, w której „o coś chodzi”. Nie są zainteresowani publicystyką i codziennością. Preferują ucieczkę od teoretyzowania w autystyczne grzebanie w traumach.

Banasiak zestawia ich twórczość z działaniami poznańskiej grupy Penerstwo, o której Stach Szabłowski pisał, że nie wchodzi u niej w grę przerzucanie odpowiedzialności za sztukę na Foucaulta, Lacana czy Žižka. Zmęczeni zatapiają się w zabłocone, szlamowate struktury, pajęczyny, mrowiska, to, co poszatkowane, ciągnące się, mięsne, brudne, rozmazane, niechlujne, gąbczaste, gałązkowate, spękane. Nie formułują komentarzy do rzeczywistości, tworzą dla niej alternatywę.

Wywiady przypominają rzeczowe przesłuchanie cierpliwego detektywa Colombo, który wydobywa pikantne szczegóły i poszlaki od oczarowanego własną przebiegłością rozmówcy. Banasiak uporczywie poszukuje kolejnych elementów chronologicznej układanki, która buduje soczyste tło dla prac reprodukowanych po każdym wywiadzie. Pyta wprost, często ucina wątki, które wyraźnie go nie interesują, jak w tym przypadku:

Piotr Janas: Nigdy nie miałem styczności z takimi „pięknymi obiektami”, chociaż tu może posunę się zbyt daleko, mój dziadek miał taką ranę na głowie, przywiózł ją z Buchenwaldu. To był taki niegojący się strup, ta rana nie goiła się aż do jego śmierci w latach 80. On był poddany jakimś eksperymentom, ale o tym się w domu nie mówiło. Cały czas mam to przed oczami, to było dość obrzydliwe…

Jakub Banasiak: Odkładając już może bezpośrednie analogie, na twoich obrazach farba też zastyga w swoiste strupy.

Piotr Janas: Tak, mam nawet hodowle strupów poukrywane w różnych częściach pracowni. Sykatywa schnie od góry i zostaje taki płat, który można zdrapać nożykiem i przykleić do obrazu.

Banasiak sprowadza dygresje z manowców na ubite, wysuszone ścieżki. Momentami traktuje rozmówców jak pacjentów, których lepiej nie rozdrażniać. Występuje z pozycji antropologa i badacza, który podchodzi do opracowania materiału w sposób suchy i metodyczny. Zarzuca sieć pytań i cierpliwie przeczesuje grząskie tereny, bez podsuwania zakamuflowanych, gotowych odpowiedzi ani epatowania przepytywanego własną erudycją. Dzięki temu kolejni rozmówcy objawiają się czytelnikowi w aurze siermiężnej szczerości. „Ja się nie wypowiadam, dla mnie gadka o sztuce to jest po prostu udręka” mówi w wywiadzie zatytułowanym „Kulawy wynik nieudolnego pobytu na planecie” Przemek Matecki. „Po studiach zamelinowałem się w Żaganiu, to był taki odwyk od malowania. Wtedy była już lipa totalna z sianem i ze wszystkim. Jakiś koszmar był w Polandzie, nikt nie miał roboty 2002, 2003, 2004 – to już była taka szarówa, wojo włączyło akcje w Żaganiu, taka ciężka, ciężka bania. Łaziłem z ojcem po fabrykach, w których on robił jak byłem mały, szukaliśmy tak czegoś, co może się przydać. Koszmar. A w międzyczasie malowałem i odwiedzał mnie Wojtek (Kozłowski), proponując wystawę. Ja odmawiałem, odmawiałem, aż w końcu się zgodziłem…”, „Wytwarzanie sztuki to przecież problem czysto fizyczny, gdzieś to trzeba po prostu trzymać. A że często malowałem wtedy na dechach, i to dość dobrych… To chodzenie po śmietnikach to przecież w poszukiwaniu opału”.

Nasuwa się pytanie o stopień umiejętnego podrasowania powodującego, że każdy kolejny wywiad jest jeszcze bardziej wciągający niż poprzedni, który przed momentem wessało się jednym haustem. Uwagę przykuwa wysoki współczynnik dziwności tych rozmów, inkrustowanych anegdotami o domach rodzinnych artystów, przełomowych obrazach, atmosferze panującej w poszczególnych pracowniach, historiach ukrytych pod tapetą dziecinnych pokoi. „Ostatnio na przykład przypomniałem sobie, że w latach 80. zamiast dobranocek były puszczane bajki Jana Svankmajera, a to przecież są dość drastyczne animacje: nierysunkowe, brudne, wręcz turpistyczne. I były tam dwie postaci: jedna miała oko z tyłu głowy, które otwierało się co jakiś czas i podglądało rzeczywistość, a druga witając się z ludźmi, zdejmowała kapelusz i odkrywała swój mózg – brakowało włosów, skóry i czaszki. Często pytam się osób w moim wieku, czy to pamiętają, ale nie – nikt nie pamięta” – opowiada Tomasz Kowalski.

Czytelnik dowiaduje się o istnieniu surrealistycznego zagłębia w liceum plastycznym w Zamościu, w którym pierwsze szlify zdobywali Mulan, Paweł Śliwiński, Jan Julian Ziółkowski, Tomasz Kowalski. W kilku miejscach pojawiają się opinie artystów potwierdzające swobodną atmosferę pracowni Leona Tarasewicza. „Pamiętam, że na II roku wskazywał [Tarasewicz] na różnego rodzaju «cwaniactwa». «A, ta fakturka, to takie cwaniakowanie. O, tutaj podrapane – cwaniakujesz»”, wspomina Tymek Borowski.

Męczy powtarzana jak zaklęcie gloryfikacja roli Fundacji Galerii Foksal, która po przeczytaniu „Zmęczonych…” jawi się jako mityczna wylęgarnia, sielska ostoja, artystyczne Betlejem.

Podsumowanie jest rozpisane na kolejne wystawy i recenzje. Banasiak jednym zdaniem wyciąga się z wnętrza króliczej nory, w którą zapadał się razem ze swoimi rozmówcami. Odcina się od przyjemnych pogawędek i przechodzi do natarcia. Stawia diagnozę: zmęczenie rzeczywistością to reakcja na niewydolność skrajnie zideologizowanego modelu artystycznego zaangażowania, na obumieranie narracji organizujących sztukę polską po 1989 roku. Powoduje ono dystans w stosunku do pojęć: „artysta”, „sztuka”, „malarz”, niechęć do traktowania sztuki w kategoriach intelektualnej rozgrywki. Recepty zostają podzielone na dwa stosy: Janas, Matecki, Ziółkowski, Kowalski nie wychodzą poza przeczucia i intuicje. Borowski i Śliwiński odrobili lekcje ze sztuki krytycznej, w ich przypadku prawdziwie prowokacyjnym wyborem jest rezygnacja z buntu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.