Nie swoje historie
Marek Chlanda, "Urodziny Chaji, Mielec, wrzesień 2014", 2014

Nie swoje historie

Marta Lisok

Rozciągnięta na kilka kilometrów trasa zwiedzania wystawy „Byliśmy” kieruje widza plątaniną starych tarnowskich uliczek, koło bimy i żydowskiego cmentarza. Wymusza wejście w rolę szperającego w cudzej pamięci badacza

Jeszcze 2 minuty czytania

Fanatycy prozy Sebalda, czytelnicy Didi-Hubermana, miłośnicy Ricouera, wreszcie entuzjaści książek Stasiuka, w te wakacje koniecznie jedźcie do Tarnowa na wystawę „Byliśmy”. Natraficie tam na opowieść o braku, nieobecności, zapominaniu, fantomach. Lekko opustoszałą, oszczędną pod względem liczby prezentowanych prac, wyważoną scenograficznie, pozostawiającą obszerne i wygodne miejsce dla wyobraźni.

Rozciągnięta na kilka kilometrów trasa zwiedzania kieruje widza plątaniną starych tarnowskich uliczek, koło bimy i żydowskiego cmentarza. Wymusza wejście w rolę współczującego badacza, który szpera w nie swojej pamięci, przygląda się wygrzebanym z archiwów, powiększonym i oprawionym twarzom żydowskich szwaczek, handlarzy, krawców, buchalterów, lekarzy. 

„Byliśmy”

kuratorki: Anna Bujnowska, Dorota Krakowska, BWA Tarnów, do 24 sierpnia 2014

Jak pisze Kinga Bielec, jedna z artystek biorących udział w wystawie, w komentarzu do swojej pracy „Albumu rodzinny”: „Na zdjęciu widzę prawie opustoszały rynek, w tle kilka kamienic. Ostatni Żydzi idą pod niemiecką eskortą. Na pierwszym planie tobołki. Pozostawione przez tych, którzy opuścili to miejsce albo gdzieś w bocznej uliczce zostali rozstrzelani. Tobołków jest kilkanaście. Leżą na śniegu. Wyglądają jak kamienie. Te zdjęcia długo nie dawały mi spokoju. Pomyślałam, że wypędzeni z własnych mieszkań ludzie wśród ważnych i wartościowych przedmiotów na pewno zabierali pojedyncze zdjęcia. Chowali je starannie na pamiątkę. Być może niektórzy pieczołowicie układali je i wklejali do albumów rodzinnych. W tobołku nie było miejsca na albumy. Musiały zostać w mieszkaniu. Razem z sofą, stołem, kredensem i krzesłami. Oczami wyobraźni widziałam, jak w pośpiechu niektórzy nie mieli nawet czasu na wyrwanie jednej fotografii na pamiątkę”. Właśnie poprzez to wyczuwalne w tekście i widoczne w narracji wystawy fizyczne niemal zrośnięcie architektury, przedmiotów i zapomnianych postaci, Tarnów odsłania przed nami kolejne warstwy swojej zapomnianej historii.

Wystawa została zaprojektowana przez kuratorki Dorotę Krakowską i Annę Bujnowską jako instalacja totalna. Kumuluje zarówno obiekty, dźwięki, filmy, jak i samą architekturę budynków. Rozpisana na dwie główne przestrzenie ekspozycyjne: Pałacyk Strzelecki, czyli siedzibę Biura Wystaw Artystycznych i sale XVI-wiecznej kamienicy, w której mieściło się Muzeum Okręgowe oraz na puste miejsca na planie miasta – luki pozostałe po dawnych mieszkańcach. Odsłania pustą przestrzeń w zbiorowej pamięci, która domaga się wypełnienia, ponownego opowiedzenia.

W samej identyfikacji wizualnej wystawy pojawia się wyrazista sygnatura, typowy dla kultury żydowskiej znak – mezuza. Mały podłużny pojemnik zawierający rulonik z tekstem Tory, zwyczajowo wmurowywany we framugi żydowskich domów. Niepozorny ślad po nieobecnych, próba przepędzenia dybuków, znak pogodzenia z przeszłością, a przynajmniej jej rozpoznania i mapowania. Zabierany ze sobą zawsze w czasie przeprowadzki – jeśli zostawał w opustoszałym domu, był świadectwem odejścia dawnych właścicieli w zbyt wielkim pośpiechu, śladem dramatycznych wydarzeń. Biorąc mezuzę za punkt wyjścia, większość prezentowanych prac odnosi się do konkretnych osób i historii. Bazuje na zdjęciach archiwalnych, dokumentach i przedwojennych nagraniach.

Widok z wieży tarnowskiego ratusza na dzielnicę żydowską, 1913 Kolekcja Marka Tomaszewskiego, Tarnów

Sercem wystawy oprócz „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora wydają się niezwiązane z żadną jednostkową historią filmy południowoafrykańskiego twórcy Wiliama Kentrigde’a. W tych ambientowych wideo woda drga w rytmie oddechu, czarne płatki papieru opadają na białym tle, animowane za pomocą korbki maszynerie plączą ze sobą druciki i skrawki. Kształty tylko na chwilę zastygają w pozycji pozwalającej rozpoznać w nich figury, twarze i postacie, by zaraz potem zmienić się na powrót w bezforemny zestaw skrawków. Ta nieznajdująca końca ani sensu zabawa rodzi się z bezsilności, z próby oswojenia chaosu. Wyczuwalny w składni filmów Kentridge’a niezgrabny ruch, zamiast nadziei i spokoju, zasiewa niepokój, przywraca pamięć, która nagle czyni to, co dobrze znane, nieswoim i obcym. „Powracać, oddychać, rozpuszczać się” powie Kentridge. I jakby na jego wezwanie każdy z zaproszonych artystów w innych sposób zagra na wystawie w przypominanie.

Dostajemy do samodzielnego rozpracowania archiwa i dokumenty, kolekcje, albumy, katalogi, serie, cykle, zestawienia. Trafiamy na zbiory Stefanii Gurdowej – fotografki, która używała szklanych negatywów dwukrotnie, tworząc w ten sposób niepokojące portrety podwójne. Przywołany zostaje słynny cykl Wojciecha Wilczyka, dokumentujący zachowane w Polsce synagogi, które pełnią dziś funkcje magazynów, bibliotek czy warsztatów. Ireneusz Socha komponuje dźwiękową narrację o ostatnim tarnowskim Żydzie, Abramie Ladnerze. Wilhelm Sasnal w swoim komiksie odwołuje się do przedwojennej fotografii z panoramą miasta, w której dominowała kopuła zniszczonej przez Niemców synagogi.

Kentridge'owski „ruch ku rozpadowi” szczególnie odczuwalny jest w pomieszczeniach opustoszałego gmachu Muzeum Okręgowego, z którego w związku z wyprowadzką wyniesiono biurka pracowników i rozmaite szpargały, pozostawiając obdrapane ściany i ślady na podłogach. To miejsce o wyczuwalnym zapachu kurzu i wilgoci, słabo doświetlone, kuratorki dyskretnie wypełniły dziełami współczesnych twórców. Trudno rozeznać, co należy do wyposażenia samego budynku, a co jest częścią kuratorskiej strategii realizowanej w ramach wystawy.

Wilhelm Sasnal, Synagoga Moscice, 2014

I tu pojawia się Chaja German, bohaterka pracy Marka Chlandy, przygotowanej na podstawie zdjęcia legitymacyjnego znalezionego w lokalnym archiwum. Instalacja jest zapisem sekretnego, niemal obsesyjnego związku pomiędzy artystą a wywoływanym duchem Chai, która w kolejnych kolażach i obiektach nabiera cielesności. Chlanda nazywa ten proces poznawaniem Chai „poprzez pracę nad Jej obrazami”. Trafiamy więc na stopy Chai, Chaję, która ćwiczy równowagę w pokoju dyrektora, biodro Chai, zachód słońca w oknie Chai, kąt Chai w pokoju przy ulicy Legionów Piłsudskiego.

Wyrazistym lejtmotywem tego hipnotyzującego cyklu jest figura zębatego koła, wdzierającego się agresywnie w subtelne zestawienia rysunków i zdjęć tworzących kolejne obiekty – paradokumenty spreparowane przez Chlandę. Hybrydyczna opowieść artysty, oparta na kolistym ruchu, monotonnego powtarzania historii i wzbogacania jej kolejnymi szczegółami, przywołuje słowa Kantora, który podkreślał, że trzeba jednocześnie „o wszystkim pamiętać i wszystko zapomnieć”. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.