Fanatycy prozy Sebalda, czytelnicy Didi-Hubermana, miłośnicy Ricouera, wreszcie entuzjaści książek Stasiuka, w te wakacje koniecznie jedźcie do Tarnowa na wystawę „Byliśmy”. Natraficie tam na opowieść o braku, nieobecności, zapominaniu, fantomach. Lekko opustoszałą, oszczędną pod względem liczby prezentowanych prac, wyważoną scenograficznie, pozostawiającą obszerne i wygodne miejsce dla wyobraźni.
Rozciągnięta na kilka kilometrów trasa zwiedzania kieruje widza plątaniną starych tarnowskich uliczek, koło bimy i żydowskiego cmentarza. Wymusza wejście w rolę współczującego badacza, który szpera w nie swojej pamięci, przygląda się wygrzebanym z archiwów, powiększonym i oprawionym twarzom żydowskich szwaczek, handlarzy, krawców, buchalterów, lekarzy.
„Byliśmy”
kuratorki: Anna Bujnowska, Dorota Krakowska, BWA Tarnów, do 24 sierpnia 2014
Jak pisze Kinga Bielec, jedna z artystek biorących udział w wystawie, w komentarzu do swojej pracy „Albumu rodzinny”: „Na zdjęciu widzę prawie opustoszały rynek, w tle kilka kamienic. Ostatni Żydzi idą pod niemiecką eskortą. Na pierwszym planie tobołki. Pozostawione przez tych, którzy opuścili to miejsce albo gdzieś w bocznej uliczce zostali rozstrzelani. Tobołków jest kilkanaście. Leżą na śniegu. Wyglądają jak kamienie. Te zdjęcia długo nie dawały mi spokoju. Pomyślałam, że wypędzeni z własnych mieszkań ludzie wśród ważnych i wartościowych przedmiotów na pewno zabierali pojedyncze zdjęcia. Chowali je starannie na pamiątkę. Być może niektórzy pieczołowicie układali je i wklejali do albumów rodzinnych. W tobołku nie było miejsca na albumy. Musiały zostać w mieszkaniu. Razem z sofą, stołem, kredensem i krzesłami. Oczami wyobraźni widziałam, jak w pośpiechu niektórzy nie mieli nawet czasu na wyrwanie jednej fotografii na pamiątkę”. Właśnie poprzez to wyczuwalne w tekście i widoczne w narracji wystawy fizyczne niemal zrośnięcie architektury, przedmiotów i zapomnianych postaci, Tarnów odsłania przed nami kolejne warstwy swojej zapomnianej historii.
Wystawa została zaprojektowana przez kuratorki Dorotę Krakowską i Annę Bujnowską jako instalacja totalna. Kumuluje zarówno obiekty, dźwięki, filmy, jak i samą architekturę budynków. Rozpisana na dwie główne przestrzenie ekspozycyjne: Pałacyk Strzelecki, czyli siedzibę Biura Wystaw Artystycznych i sale XVI-wiecznej kamienicy, w której mieściło się Muzeum Okręgowe oraz na puste miejsca na planie miasta – luki pozostałe po dawnych mieszkańcach. Odsłania pustą przestrzeń w zbiorowej pamięci, która domaga się wypełnienia, ponownego opowiedzenia.
W samej identyfikacji wizualnej wystawy pojawia się wyrazista sygnatura, typowy dla kultury żydowskiej znak – mezuza. Mały podłużny pojemnik zawierający rulonik z tekstem Tory, zwyczajowo wmurowywany we framugi żydowskich domów. Niepozorny ślad po nieobecnych, próba przepędzenia dybuków, znak pogodzenia z przeszłością, a przynajmniej jej rozpoznania i mapowania. Zabierany ze sobą zawsze w czasie przeprowadzki – jeśli zostawał w opustoszałym domu, był świadectwem odejścia dawnych właścicieli w zbyt wielkim pośpiechu, śladem dramatycznych wydarzeń. Biorąc mezuzę za punkt wyjścia, większość prezentowanych prac odnosi się do konkretnych osób i historii. Bazuje na zdjęciach archiwalnych, dokumentach i przedwojennych nagraniach.
Widok z wieży tarnowskiego ratusza na dzielnicę żydowską, 1913 Kolekcja Marka Tomaszewskiego, Tarnów
Sercem wystawy oprócz „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora wydają się niezwiązane z żadną jednostkową historią filmy południowoafrykańskiego twórcy Wiliama Kentrigde’a. W tych ambientowych wideo woda drga w rytmie oddechu, czarne płatki papieru opadają na białym tle, animowane za pomocą korbki maszynerie plączą ze sobą druciki i skrawki. Kształty tylko na chwilę zastygają w pozycji pozwalającej rozpoznać w nich figury, twarze i postacie, by zaraz potem zmienić się na powrót w bezforemny zestaw skrawków. Ta nieznajdująca końca ani sensu zabawa rodzi się z bezsilności, z próby oswojenia chaosu. Wyczuwalny w składni filmów Kentridge’a niezgrabny ruch, zamiast nadziei i spokoju, zasiewa niepokój, przywraca pamięć, która nagle czyni to, co dobrze znane, nieswoim i obcym. „Powracać, oddychać, rozpuszczać się” powie Kentridge. I jakby na jego wezwanie każdy z zaproszonych artystów w innych sposób zagra na wystawie w przypominanie.
Dostajemy do samodzielnego rozpracowania archiwa i dokumenty, kolekcje, albumy, katalogi, serie, cykle, zestawienia. Trafiamy na zbiory Stefanii Gurdowej – fotografki, która używała szklanych negatywów dwukrotnie, tworząc w ten sposób niepokojące portrety podwójne. Przywołany zostaje słynny cykl Wojciecha Wilczyka, dokumentujący zachowane w Polsce synagogi, które pełnią dziś funkcje magazynów, bibliotek czy warsztatów. Ireneusz Socha komponuje dźwiękową narrację o ostatnim tarnowskim Żydzie, Abramie Ladnerze. Wilhelm Sasnal w swoim komiksie odwołuje się do przedwojennej fotografii z panoramą miasta, w której dominowała kopuła zniszczonej przez Niemców synagogi.
Kentridge'owski „ruch ku rozpadowi” szczególnie odczuwalny jest w pomieszczeniach opustoszałego gmachu Muzeum Okręgowego, z którego w związku z wyprowadzką wyniesiono biurka pracowników i rozmaite szpargały, pozostawiając obdrapane ściany i ślady na podłogach. To miejsce o wyczuwalnym zapachu kurzu i wilgoci, słabo doświetlone, kuratorki dyskretnie wypełniły dziełami współczesnych twórców. Trudno rozeznać, co należy do wyposażenia samego budynku, a co jest częścią kuratorskiej strategii realizowanej w ramach wystawy.
Wilhelm Sasnal, Synagoga Moscice, 2014
I tu pojawia się Chaja German, bohaterka pracy Marka Chlandy, przygotowanej na podstawie zdjęcia legitymacyjnego znalezionego w lokalnym archiwum. Instalacja jest zapisem sekretnego, niemal obsesyjnego związku pomiędzy artystą a wywoływanym duchem Chai, która w kolejnych kolażach i obiektach nabiera cielesności. Chlanda nazywa ten proces poznawaniem Chai „poprzez pracę nad Jej obrazami”. Trafiamy więc na stopy Chai, Chaję, która ćwiczy równowagę w pokoju dyrektora, biodro Chai, zachód słońca w oknie Chai, kąt Chai w pokoju przy ulicy Legionów Piłsudskiego.
Wyrazistym lejtmotywem tego hipnotyzującego cyklu jest figura zębatego koła, wdzierającego się agresywnie w subtelne zestawienia rysunków i zdjęć tworzących kolejne obiekty – paradokumenty spreparowane przez Chlandę. Hybrydyczna opowieść artysty, oparta na kolistym ruchu, monotonnego powtarzania historii i wzbogacania jej kolejnymi szczegółami, przywołuje słowa Kantora, który podkreślał, że trzeba jednocześnie „o wszystkim pamiętać i wszystko zapomnieć”.