Osoby urodzone pod koniec lat 70. lub w pierwszej połowie lat 80. mogą wspominać swój kontakt z nowymi wynalazkami audiowizualnymi jako technologiczną epifanię na pustyni schyłkowego PRL-u. Komputery i magnetowidy były niczym magiczne portale do niezwykłego świata – świata Zachodu, gdzie wszystko na pewno jest lepsze, piękniejsze, a ludziom żyje się dostatnio. W smutnych polskich latach 80. każdy chciał choćby na chwilę tam zajrzeć.
Wspomnienia mogą być różne, tak jak różni byli agenci zmian. Dla mnie domowy mikrokomputer był przede wszystkim magicznym przedmiotem pożądania, którego zazdrościłem starszym o parę lat kuzynom. Jeden z nich miał ojca, inżyniera pracującego w warszawskiej Unitrze, który miał kontakt z „jedynymi prawdziwymi” technologiami przyszłości – japońskimi, niemieckimi, mniej, wiadomo, z amerykańskimi. To podczas odwiedzin na warszawskim osiedlu Jelonki, gdzie mieszkał ów kuzyn, grałem w „Pyjamaramę” i „Saboteura” na ZX Spectrum, oglądałem, jak działa magnetowid, bawiłem się oryginalnym walkmanem Sony. Kuzyn, który dziś sam jest inżynierem, zamiast spędzać czas na zakuwaniu wiedzy z podręczników, wolał eksperymentować z oprogramowaniem. Kiedy pewnego razu przyjechał w odwiedziny do mojego prowincjonalnego miasta, wziął oczywiście komputer i zrobiliśmy (ja występowałem w roli aktywnego komentatora) prostą animację na podstawie tego, czego dowiedzieliśmy się zapewne z kultowego dziś „Bajtka”.
Dziś, czytając opracowania badaczy, którzy skupiają się wokół krakowskiego UBULabu, wiem, że z takich komputerowych wygłupów narodziła się wkrótce polska demoscena – kawałek światowej cyberkultury, z którego możemy być naprawdę dumni. Inny starszy kuzyn, uczeń technikum elektronicznego, sam budował joysticki. Nie było go stać na kupowanie nowych w Peweksie. Ten przykręcany imadłem do biurka i obleczony gumową osłoną drążka zmiany biegów z malucha był niezniszczalny i miał, powiedzielibyśmy dziś, naprawdę cyberpunkowy dizajn.
Pamiętam też wizyty w biurze projektów, w którym pracowała moja mama, a które było dumnym posiadaczem jednego komputera typu PC. Z dzisiejszej perspektywy mam wrażenie, że zamknięty na dodatkowe zasuwy pokój skarbiec okupowali głównie młodzi inżynierowie, a sprzęt służył przede wszystkim do grania. Zresztą nie bardzo wiedziano, co z nim zrobić, poza tym, że pewnie wykonywał jakieś obliczenia niezbędne przy projektach dróg, mostów i budynków. Uwielbiałem odwiedzać mamę w pracy i czekałem na te okazje jak na wizytę w wesołym miasteczku. Najmłodsi pracownicy biura chyba również nie kryli radości, że mogą mi pokazać, jak działa komputer.
Była druga połowa lat 80., a ja, marząc o komputerze, widziałem w nim przede wszystkim najlepszą na świecie zabawkę. I nie wiedziałem, w jak uprzywilejowanej sytuacji się znajduję, wychowując się w rodzinie inżynierów i mając dostęp do prywatnych komputerów. Inżynierowie mieli kontakty na Zachodzie. Właściwie na Wschodzie i Południu, bo jeździli na zagraniczne kontrakty do Iraku, Algierii czy Egiptu. Ale dla mnie to był Zachód – kraina konsumpcyjnej szczęśliwości, skąd przywożono niesamowite rzeczy. Być może w równie uprzywilejowanej sytuacji stawiało mnie posiadanie wujka właściciela prywatnego zakładu rzemieślniczego, czyli mówiąc wprost – prywaciarza. Jego z kolei stać było na kupowanie za dolary wszelkich niesamowitości elektronicznych, które potem z dumą pokazywał całej rodzinie.
Programy na kasetach
Technologiczną magdalenką, która uruchomiła, zdawałoby się, dawno wykasowane wspomnienia, była książka „Nowe media w PRL” trojga autorów: Piotra Sitarskiego, Marii B. Gardy i Krzysztofa Jajki. Jej autorzy składają podobne do mojej jednostkowe historie w panoramę praktyk kulturowych towarzyszących pojawieniu się nad Wisłą nieznanych jeszcze technologii komunikacji. Oczywiście od razu nasuwa się pytanie, czym były nowe media w czasach, kiedy Jerzy Urban nie był memem, a Jaruzelski był generałem. Sitarski, Garda i Jajko opisują kolejno magnetowidy, mikrokomputery i telewizję satelitarną. Cyfrowość – domyślny wyznacznik „nowości” mediów – tu jest, ale w mniejszości. Bo też nie o nią chodzi, lecz o aurę nowości i niezwykłości, której sam doświadczyłem w latach 80.
Nie wiem zresztą, czy taka aura jeszcze się kiedyś pojawi. Technika nie jest dla nas aż tak niezwykła, bo nie jest już tak obca, nie towarzyszy jej poczucie niesamowitości i niedostępności. To nie PRL, gdzie tak bardzo kontrastowała z siermiężnością socjalizmu w kryzysie. Owszem, ostatnio też wszystko drożeje, wiele obszarów życia nas nie satysfakcjonuje, ale osoby mieszkające dziś w Polsce mogą bez problemu, tym bardziej jeśli żyją w dużym mieście, mieć dostęp do najnowszych technologii. A jeśli nie, to chociaż doświadczać ich widoku, słuchać ich, czuć, że są obok. Oczywiście, tylko niektórych stać na ostatni model laptopa Apple’a albo wzmacniacz lampowy, nie mówiąc już o elektrycznym samochodzie od Elona Muska. Możemy jednak obejrzeć bezpośrednią relację z premiery kolejnej wersji urządzenia, pójść do salonu sprzedaży, dotknąć, usłyszeć. Nawet roboty są dostępne na różnego rodzaju wystawach, a tekturowe okulary VR rozdają czasami za darmo. Spektakl hiperkonsumpcji toczy się na naszych oczach, budząc zresztą w wielu osobach frustrację.
Tymczasem, kiedy pod koniec lat 80. na moim osiedlowym parkingu, gdzie stały całkiem porządne sprowadzone z Niemiec fordy sierra i volkswageny golfy, pojawiło się porsche – stare, pewnie 20-letnie, ale porsche – to było wydarzenie. Podobnie było z komputerami, sprzętem grającym i magnetowidami. Wiele z tych urządzeń znanych było tylko z przelotnych kontaktów. Każdy gadżet elektroniczny wydawał się odpryskiem jakiegoś technologicznego bóstwa z lepszego świata. Wszystko, co cyfrowe, było modne i pożądane. Mechaniczność była symbolem socjalistycznego zacofania. Pamiętam, jak na komunię wszyscy chłopcy z mojej klasy dostali zegarki elektroniczne. Oprócz jednego, który stał się wśród nas pariasem. Oczywiście też dostał zegarek, i to taki, którego dziś pewnie wszyscy byśmy mu zazdrościli, mechaniczny, drogi, chyba złoty. Chciał go wyrzucić albo zamienić na najgorszy, byle z melodyjką.
Nowe media nie musiały zresztą przyjmować w pełni materialnej formy. W PRL-u istniały w dużej mierze jako treść innych mediów, remediacje: jako opowieści, obrazy i marzenia o przyszłości. Spędzaliśmy z kolegami godziny nad katalogami zagranicznych firm produkujących sprzęt audio-wideo. To była swoista techniczna pornografia z podniecającymi nazwami wymarzonych firm: Sony, Technics, Sanyo.
Oglądanie katalogów było praktyką relatywnie egalitarną, niewymagającą jakichkolwiek pieniędzy i urządzeń elektronicznych – w przeciwieństwie do posiadania i używania, które było mocno klasowe i geograficzne, a może nawet było jakąś prefiguracją tego, jak w latach 90. przeorana zostanie struktura społeczna Polski. Dostęp do nowych technologii poza inżynierami mieli ludzie, którzy podróżowali do krajów spoza żelaznej kurtyny oraz posiadali konkretną gotówkę – komputer czy magnetowid były początkowo równie drogie co samochód. Ci, którzy mieszkali w większych miastach, mogli też łatwiej zapisać się do klubu komputerowego w szkole albo pójść na seans wideo. Reszcie pozostawało oglądanie i czytanie druków. Sny o cyfrowej globalnej wiosce zapisane były w technologii Gutenberga.
Samo zdobywanie obrazów nowych mediów wymagało całego wachlarza tradycyjnych praktyk kulturowych. Moi koledzy mieli zeszyty, w których zapisywali adresy firm, które wysyłają swoje katalogi produktów, i przykładowe listy. Po angielsku, niemiecku, czasem w jakimś innym języku.
„Bajtek”, 1985 / Internet Archive
Być może większość dzieciaków najnowszy sprzęt oglądała na łamach „Bajtka” i „Młodego Technika”. Jako dziecko inżynierów mogłem jeszcze liczyć na pojawiające się w domu numery „Przeglądu Technicznego”, gdzie również można było czasem trafić na wizerunki ekscytujących maszyn cyfrowych. Po to oglądało się też kultową „Sondę”. Szczęśliwi posiadacze własnych komputerów mogli przepisywać programy z „Bajtka”. Albo nagrywać je z radia na kasetę – ten zapomniany symbol nowych mediów. Domowy komputer z końca lat 80. to zwykle ZX spectrum albo Atari i właśnie nieodzowny „kaseciak”.
Wszystko, co fajne, było na kasetach. Muzyka i gry komputerowe na kasetach magnetofonowych. „Rambo” i „Akademia policyjna” na kasetach VHS. Nawet telewizja satelitarna była bardzo często tylko po to, by nagrać coś na wideo i puścić w obieg, dodając przerażający głos amatorskiego lektora. Być może wciąż nie doceniamy roli kasety z taśmą magnetyczną jako technologii, która okazała się kluczowa dla udomowienia nowych mediów w schyłkowym PRL-u. Podobnie jak dziś smartfon, magnetofon kasetowy był narzędziem multimedialnym. Owszem, od wielu lat pojawiają się medioznawcze peany na temat „kultury VHS” czy roli kasety magnetofonowej w obiegu muzyki alternatywnej. Rzadko pojawia się jednak szersza perspektywa odkrywająca, że to właśnie kaseta i w ogóle technologie magnetycznego zapisu danych okazały się rewolucyjne dla obiegu kultury. Kasety pozwalały na uprawianie medialnego kłusownictwa i przerabianie nowych mediów na miarę ówczesnych możliwości.
Komputery, magnetowidy i satelity
Tu warto wrócić do „Nowych mediów w PRL”. Książka, mimo że operuje poważnym aparatem badawczym i w dużej mierze adresowana jest do odbiorców ze sfery akademickiej, stanowi również niesamowity zbiór opowieści o tym, jak w kraju nad Wisłą próbowano udomowić nowoczesne technologie w czasie politycznego i ekonomicznego kryzysu lat 80. Szczególne wrażenie robią praktyki, które powstawały wokół magnetowidów. Początkowo przy ich pomocy usiłowano odtwarzać atmosferę seansu kinowego, pozbawionego jednak cenzury i problemów z dystrybucją. W klubach miłośników fantastyki, akademikach, jednostkach wojskowych, zakrystiach i domach partyjnych bonzów próbowano więc oglądać pirackie kopie zachodnich filmów i PRL-owskie „półkowniki”. Problemy pojawiły się szybko, bo przecież seans na niewielkim Jowiszu Unitry dla 200 poborowych zebranych w kantynie to raczej doświadczenie z kręgu kultury oralnej – ci bliżej ekranu przekazywali, co widzą, tym na końcu sali. Było to raczej poczucie wspólnoty wokół idei nowego medium niż samego medium. To, co dla człowieka wychowanego w dobie internetu wydaje się łatwe: ściągamy nielegalną kopię, ściągamy napisy, automatycznie je tłumaczymy, jeśli nie ma ich w języku, którego szukamy itd. – dla człowieka lat 80. było autentycznym wyzwaniem wymagającym współpracy zespołowej i sieci kontaktów towarzyskich.
Autorzy „Nowych mediów w PRL” wybrali na temat swojej książki komputery, wideo i telewizję satelitarną nie bez powodu. To technologie mocno wizualne, zmieniające „pejzaż polskich ekranów”. Dlatego być może zabrakło miejsca na sferę samego audio, choć praktyki kulturowe związane z ich użyciem miały duży potencjał wywrotowy i polityczny. Chętnie przeczytałbym też historię pojawienia się w PRL nowoczesnych kserokopiarek i komputerowych drukarek – urządzeń, moim zdaniem, o jeszcze większym potencjale nowomedialnym. Możliwość drukowania i kopiowania tekstów i obrazów poza oficjalnym obiegiem to przecież koszmar każdej scentralizowanej władzy. Kserokopiarki i komputerowe drukarki były sprzętem przez lata niezbędnym do funkcjonowania każdego studenta, pracownika biurowego, pisarza itd. Komputery służyły do drukowania i to była część ich niezwykłej aury, którą opiewał w latach 80. David J. Bolter w „Człowieku Turinga”.
„Bajtek”, 1986 / Internet Archive
Tymczasem w epoce mobilnego internetu drukarka i skaner stały się czymś wyjątkowym. Wszyscy po prostu robią zdjęcia zapisanego papieru smartfonami i przesyłają dalej. Dopiero w lockdownie przypomniałem sobie, gdzie jeszcze 15 lat temu w uniwersyteckich budynkach były centra aktywności, których grawitacja przyciągała masy; gdzie przecinały się trajektorie profesorów, doktorantów i studentów. To były opuszczone i zakurzone dziś kserografy. Wokół nich wykwitła materialna kultura teczek i segregatorów poukładanych według zajęć i tematów. Dziś wiele z tych miejsc zostało zastąpionych przez gugieldyski, dropboksy, classroomy i inne internetowe nie-miejsca.
Ale czy kserokopiarki nadają się na opowieść, którą czytałoby się z wypiekami na twarzy? Może co najwyżej drukarki 3D. Tymczasem komputery, magnetowidy i anteny satelitarne wciąż mają bardzo duży potencjał symboliczny, stworzyły swoiste polskie technologiczne imaginarium. Stały się symbolami wyobrażonej przyszłości, w której PRL zostanie zastąpiony czymś lepszym. Oczywiście można się spierać, czy antena satelitarna, wideo i Atari lepiej oddają technospołecznego ducha lat 80. niż drugi obieg prasy i literatury. Na pewno robią to w sposób bardziej spektakularny – oferując obrazy rodem z kina SF. W dodatku dobrze pokazują, że antysystemowe czy pozasystemowe praktyki kulturowe nie zawsze musiały wiązać się ze świadomością polityczną. Pierwsi użytkownicy „nowych mediów” w PRL-u nie musieli być politycznie aktywni, zaangażowani w sposób świadomy. Ich działalność, jak podkreśla Sitarski, znajdowała się „na marginesach tego, co dozwolone i wskazane, czasem korzystając ze wsparcia oficjalnych struktur, jak kluby czy domy kultury, czasem odbywając się prywatnie w domach bądź zależąc od spontanicznie tworzących się struktur”.
Przyszłość, która nadeszła
Ted Nelson, jeden z ojców hipertekstu, stwierdził kiedyś, że „celem komputerów jest wolność człowieka”. Technologie, o których piszą autorzy książki, nie tylko komputery, były dla ich użytkowników narzędziami dającymi – a przynajmniej obiecującymi – wolność. Oczywiście chodziło o dość specyficznie pojmowaną wolność – wolność konsumpcji, wolność gospodarczą i wolność dostępu do informacji. Zgodnie z wyobrażeniami Nelsona, rozwój technologiczny miał przynieść wolność, a ta miała dać szczęście. Taka wizja trafiała w Polsce na podatny grunt, bo była zgodna nie tylko z wyobrażeniami neoliberalnych ideologów Doliny Krzemowej. „Przekonanie o nieuchronności i pożyteczności postępu technicznego było jednym z pobocznych składników doktryny praktycznego marksizmu-leninizmu, ale przeniknęło do powszechnej świadomości Polaków (a pewnie też i mieszkańców innych krajów bloku wschodniego), stając się istotnym czynnikiem zmian” – piszą autorzy „Nowych mediów w PRL”.
Co ciekawe, zauważają też, że podobny stosunek do nowych technologii miał Kościół katolicki. Wśród użytkowników nowych technologii było niemało księży, a plebanie bywały wczesnymi centrami dystrybucji kaset wideo i miejscami seansów. Kler, podobnie jak marynarze, miał większe możliwości sprowadzania do Polski nowoczesnych urządzeń. Czy jednak księża interesowali się stosunkiem katolickich filozofów do magnetowidów i talerzy telewizji satelitarnej? Podobno pierwsi użytkownicy w ogóle nie byli zbyt refleksyjnie nastawieni do używanych urządzeń.
Stare „nowe media”, choć wiele je różniło, tworzyły wyraźne oddolne sieci technologiczno-społecznościowe. Magnetowidy przyczyniły się do stworzenia sieci współpracy w tworzeniu polskich wersji językowych zagranicznych filmów, organizowaniu seansów, wymiany kaset z filmami itd. Mikrokomputery dały początek społecznościom, które organizowały się wokół giełd komputerowych, klubów komputerowych i przyczyniły się do powstania polskiej demosceny. Z kolei telewizja satelitarna zaczęła się upowszechniać w oddolnym procesie montowania blokowych i osiedlowych sieci, które były protoplastami późniejszych kablówek. Te ostatnie są dziś poważnym dostawcą szybkiego internetu, z którego korzystamy przy pomocy komputerów, przesyłając, oglądając i streamując gigantyczne ilości materiałów wideo. Można więc uznać, że opisywane technologie przygotowywały grunt pod nadejście w latach 90. internetu. Przyszłość, za którą tęskniono w latach 80., jest tu i teraz. Niestety, nie dość, że nie ekscytuje, to czasem wręcz przeraża.