JAN BŁASZCZAK: W ubiegłym roku ukazało się „Pomiędzy” – pierwsza część twojej autobiografii obejmującej okres do 1989 roku. Minęło kilka miesięcy, a ty wróciłeś do niej, by przeczytać ją od deski do deski, nagrywając audiobooka. Miałeś więc kilka okazji, by przyjrzeć się swojemu życiu z pewnego oddalenia. Czy coś cię zaskoczyło, kiedy tak siedziałeś i czytałeś o Gralaku?
ANTONI „ZIUT” GRALAK: Może to, że tylko dotknąłem bardzo istotnego, może najbardziej istotnego, wątku praktyki medytacyjnej w moim życiu. Nie chciałem tym epatować, więc tylko zaznaczyłem to zainteresowanie ścieżką duchową. Ta książka jest dość lekka, zabawna i dlatego nie zdecydowałem się umieścić w niej tak poważnego tematu. Teraz rzuciło mi się w oczy, że tego wątku może jednak trochę brakuje.
Zgoda, „Pomiędzy” jest napisane lekkim, trochę łobuzerskim językiem. Jednak tematy, które poruszasz, nie zawsze są takie. Czy łatwiej pisać o osobistych dramatach – na przykład o uzależnieniu od narkotyków – sięgając po taki styl: trochę sowizdrzalski, trochę ironiczny? Czy w ten sposób nie buduje się dystansu, który sprawia, że łatwiej mówić o trudnych sprawach?
Z perspektywy czasu w zasadzie o wszystkim mówi się łatwo. Kiedy rzeczy się dzieją i jesteśmy wewnątrz nich, to tego dystansu rzeczywiście nie ma. Jest tragedia. Ja mam ten dystans czasowy, bo przeżyłem. Jako jeden z bardzo niewielu. Wśród osób zajmujących się jazzem, które przez to przeszły i nie zginęły, to przychodzi mi do głowy tylko Tomek Stańko. Większość ludzi odeszła. Temat jest więc na pewno mocny, ale z dystansu łatwo się o nim opowiada.
No bo słuchaj, jak spojrzę na siebie jako ćpuna, to wydaje mi się, że jestem strasznym debilem. Ale z drugiej strony, jak spojrzę na siebie jako ojca, to widzę, że takim debilem nie jestem. Bo potrafiłem to ogarnąć. Moje dzieci kończą studia i są pięknymi, kochającymi świat ludźmi. Tych ciężkich i lekkich aspektów jest wiele w każdym z nas i one cały czas się ze sobą przeplatają. Jak w symbolu kalaczakry – nieskończona liczba połączonych ze sobą węzłów. Tak wygląda nasze życie.
Wątek narkotyków wplatasz w szerszą, kontrkulturową tendencję psychodelicznych poszukiwań. Na ile były one dla ciebie ważne, a na ile chodziło o to, żeby wyrwać się choć na chwilę z przygnębiającej codzienności lat 70.?
Dla nas świat narkotyków był bardzo tajemniczy, niezbadany. Ktoś tam słyszał o Witkiewiczu, ktoś inny o Przybyszewskim, który pojawił się nagle na półkach w latach 70. O nich przez lata było cicho, ich książki były niedostępne. A to byli ludzie, którzy przed nami otwierali te ścieżki, eksperymentując z różnymi substancjami. Tak jak oni, my również bardzo poważnie traktowaliśmy te poszukiwania, ale mieliśmy jeszcze gorzej niż nasi poprzednicy w okresie międzywojnia. Oni przynajmniej mieli kontakt ze światem, a my byliśmy zupełnie odcięci. Jasne, ja całe życie byłem niesforny i tak czy tak wszedłbym w każdą dziurę, każdy zakamarek – to jest inna sprawa. Niemniej narkotyki to nigdy nie była gonitwa za przyjemnością. Tym bardziej że one często wiązały się z diabolicznymi doświadczeniami, po których wcale nie chciało się do nich wracać. Na przykład ten nasz popularny słowiański bieluń – bardzo mocna, ale też właśnie diaboliczna substancja. Po wzięciu go w dużych ilościach można było stamtąd po prostu nie wrócić. Zawiesić się na poważnie. Podobnie z psylocybiną. Nieprzygotowany człowiek, bez przewodnika może wejść w taki zakamarek, z którego sam nie będzie potrafił wyjść. Zostaje zakład psychiatryczny, a wtedy nie było wielu specjalistów, którzy wiedzieli, jak pracować z psychozami. To był inny świat. Wszystko się zmieniło. Każde pokolenie buduje swój świat, który dla następnego przestaje być czytelny. Może o to chodzi? My trafiliśmy na czas poszukiwań. Nie gonitwy za przyjemnością, ale poszukiwań. Czasem bardzo niebezpiecznych.
Czy muzyka miała wtedy dla ciebie taką siłę, że pomagała ci nie przegiąć? Nie zejść całkiem na manowce, bo przecież trzeba grać?
Tak, dokładnie tak było. Trąbka mnie ratowała. Gdybym grał na gitarze, od której przecież zaczynałem, nie potrzebowałbym takiego zdrowego, sprężystego ciała. I może wówczas popadłbym w poważniejsze tarapaty. Natomiast jako trębacz natychmiast widziałem, kiedy przegiąłem. Że jestem na krawędzi i albo robię krok dalej, albo próbuję się z tego wycofać lub choćby trochę przystopować. Trzymała mnie też rodzina. Miłość do cudownej kobiety, do której zawsze mogłem wrócić. O każdej porze dnia i roku. Wiedziałem, że ktoś mnie kocha, a to jest bardzo poważna siła. Łatwiej jest wyskoczyć, kiedy nie masz wsparcia, kiedy jesteś sam. Ja zawsze to wsparcie miałem.
Sprężystość to jedno, ale w przypadku trąbki kluczowe są również zęby. A jak wiadomo, narkomani szybko je tracą. Czy towarzyszyła ci wtedy fobia, że jak nie zwolnisz, to się z nimi pożegnasz?
Dopóki nie grałem na trąbce, dosyć swobodnie traktowałem różne uliczne czy klubowe spotkania z ludźmi podobnymi do mnie. Ale jak zacząłem grać, to nagle zacząłem strasznie uważać na zęby. A co za tym idzie: na to, jak się zachowuję, co mówię do innych łobuzów. Trębacze bardzo pilnują tych spraw i rzeczywiście przy dragach trochę zaniedbałem temat. Ale znowu: nie miałem pojęcia, że przy narkotykach zęby tak szybko się niszczą. Nikt z nas nie miał. Znałem chłopaków, którzy potracili zęby i po prostu przestali grać. Z drugiej strony był też Tomek. To, co on przeszedł z tymi zębami… Nie wiem, czy jest jakiś drugi człowiek na ziemi, który podjąłby taką walkę. A on ją wygrał. Grał na trąbce na takim poziomie, że był sławny w całej Europie, ludzie czekali na jego płyty, występy, a on stracił wszystkie zęby i wrócił. To jest nieprawdopodobna historia. Tomek to był gigant.
Jest w „Pomiędzy” sporo zarówno szczęśliwych, jak i pechowych zwrotów akcji. Ten, o którym myślałem najwięcej, to moment, kiedy wracasz z Katowic do Częstochowy. Wcześniej skreślono cię z listy studentów, a różne konflikty i niesnaski sprawiły, że rozstałeś się z orkiestrą Jerzego Miliana. Wracasz do rodzinnego miasta, nie mając żadnego planu i pomysłu na dalsze artystyczne życie. I wtedy, całkiem znikąd, odzywają się do ciebie muzycy, którzy właśnie założyli zespół. Mało tego, mają podobną wrażliwość, bliskich ci bohaterów i pomysł na granie. Czy myślałeś o tym, co by się z tobą działo, gdyby nie Tie Break?
Antoni „Ziut” Gralak, „Pomiędzy”. Wydawnictwo TARARARA, 187 stron,
w internecie od marca 2022Myślę, że bym uciekł. Wtedy cały czas kombinowałem, jak zwiać przez zieloną granicę z tego komunistycznego piórnika. Do Częstochowy przyjechałem, bo moja dziewczyna dość wcześnie zaczęła mieszkać sama. Rodzice pojechali otwierać jakiś interes na wsi, więc miała mieszkanie w centrum miasta. I ona była powodem, dla którego tak łatwo rozstałem się z Katowicami. Tym bardziej że w tym czasie Milian w zasadzie przestał już grać jazz i zaczął robić pop. To była orkiestra do wynajęcia. Każda gwiazda estrady, która chciała coś nagrać, zwracała się do niego z prośbą o pomoc. A że Milian miał miękkie serce, to nagrywał cały ten badziew. I prawdę mówiąc, on naprawdę świetnie się przy tym bawił. Niemniej części muzyków to się nie podobało. Mnie również. Wylądowałem więc w tej Częstochowie. Pewnego dnia siedzimy sobie w pokoju i przychodzą do nas jacyś chłopcy. Mówią, że chodzą do szkoły, do której kiedyś chodziłem, mają zespół i grają jazz. Chcieli, żebym przyszedł na ich próbę, posłuchał, może się dołączył. Tyle że ja nasłuchałem się takich propozycji w Katowicach. Tam otworzyli akademię, która promieniowała na wszystkie średnie szkoły muzyczne na Śląsku, więc takich początkujących jazzmanów było mnóstwo. Nie chciałem do tego wracać.
A jednak wróciłeś.
Po kilku miesiącach okazało się, że chodzimy razem do jednej szkoły. Musiałem się gdzieś zapisać, bo capnęliby mnie do wojska. I nagle wylądowałem z Janiną i Krzyśkiem Majchrzakiem w jednej klasie.
W „Pomiędzy” niejednokrotnie nabijasz się z narodowej, katolickiej wizji Polski. Biorąc pod uwagę te twoje komentarze, trudno mi sobie wyobrazić kolegów z zespołu o bardziej odległych poglądach niż Janusz „Janina” Iwański, Mateusz i Marcin Pospieszalscy. Czy kwestie światopoglądowe wpływały wtedy na pracę waszego zespołu?
Zupełnie nie, te rzeczy pojawiły się później. Wtedy w zespole była jednomyślność. Razem wiedzieliśmy, czego szukamy. A może raczej: gdzie szukamy. Sprawy światopoglądowe nie miały dla nas większego znaczenia. Wtedy, pod koniec lat 70., to byłoby wręcz śmieszne, gdybyśmy mieli do siebie pretensje o poglądy. Rzeczywiście, poszedłem w innym kierunku niż reszta częstochowskiej ekipy. Co wcale nie znaczy, że jestem sam. Tie Break to była szersza rodzina, z frakcją kielecką, wrocławską, krakowską. Obóz katolicki wcale nie był mocniejszy niż świecki. Zresztą do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi. Kiedy mamy szansę razem grać, to gramy. Ostatecznie to są tylko idee, które ktoś w nas wpuszcza. Poglądy to nic ostatecznego.
Fot. Joanna Barchetto Photography
Z dzisiejszej perspektywy historia Tie Break wydaje się wręcz kafkowska. Gracie, macie publiczność, dostajecie nagrody, ale przez ponad dekadę nie możecie nagrać płyty. Na drodze stoją Pagart i Polskie Stowarzyszenie Jazzowe. Jak w ogóle zrodził się ten konflikt?
Decydenci w białych domach mówili nam wprost, że nie zaistniejemy. Nie ma szans. Bo się nie nadajemy do tego środowiska. Zresztą to dotyczyło nie tylko nas. Z podobnymi problemami mierzył się Pick Up, a wcześniej Laboratorium. Nasi starsi koledzy poczuli się zagrożeni i po prostu się okopali. Przyszło nowe środowisko, nowe pokolenie i oni się bali, że dla nich nie wystarczy miejsca. Czasami zachowywali się przy tym w sposób mało godny. A co ważniejsze, bez dopływu świeżej krwi jazz stracił cały swój wigor i stał się po prostu straszny. Kotlet schabowy i pomidorowa. Dla młodych ludzi polski jazz to był obciach. Kojarzył się z zapijaczonym gościem, któremu kluski ściekają po brodzie. Polski jazz zabił się własną pięścią.
Opisujesz sytuacje, kiedy Pagart torpedował zagraniczne występy Tie Break za waszymi plecami.
Niejednokrotnie słyszeliśmy takie historie, bo na bani zawsze ktoś się wygada. Co najmniej raz przekonałem się o tym z pierwszej ręki. Występowałem razem z Symphonic Sound Orchestra w Perugii. Poznałem dyrektora festiwalu, który podczas bardzo przyjemnego wieczoru wyraził ubolewanie, że nie udało nam się do nich przyjechać jako Tie Break. Okazało się, że on nas słyszał na Jazz Jamboree w Warszawie i chciał nas zaprosić. Usłyszał wtedy, że jesteśmy dziką, narkomańską drużyną i w zasadzie zaraz się rozpadniemy. Oczywiście o niczym nie wiedzieliśmy.
Antoni „Ziut” Gralak
Trębacz, kompozytor i producent. Jedna z twarzy częstochowskiej sceny jazzowej. Współtwórca zespołów Tie Break, Free Cooperation, Stonka i Young Power. Lider zespołów Graal i YeShe. Twórca muzyki filmowej i teatralnej, a także ceniony sideman.
Trudno mi sobie nawet wyobrazić poziom frustracji, jaki musi rodzić granie w zespole, którego losy są z góry przesądzone. Jak sobie z tym radziłeś?
Było ciężko. Zwłaszcza kiedy pojawiły się rodziny i dzieci. To stałe spychanie nas na margines było bolesne i często kończyło się zawieszaniem działalności zespołu. Raz na dwa, trzy lata Tie Break się rozwiązywał. Jednak zawsze okazywało się, że to jest jedyne miejsce, gdzie możemy się realizować, więc wracaliśmy. Za każdym razem w trochę innej konstelacji i z trochę inną muzyką. Na pewno ta sytuacja pobudzała nas też do działania. Jak nagle zostawałeś bez zespołu, to musiałeś się rozejrzeć za czymś innym. Czasami to były inne zespoły, czasami zupełnie inne zajęcia.
Musiało minąć dziesięć lat, żeby w Polsce wyrosła scena, dla której oficjalny jazz to był Babilon i skrajny obciach. Mam na myśli yassowców. Czułeś z nimi jakąś więź?
Wiele razy słyszałem od Tymona, że oni często pojawiali się na naszych koncertach, bo Tie Break wydawał im się wtedy jedyną ciekawą propozycją na polskiej scenie. Tyle że dowiedziałem się o tym po latach, bo kiedy yass się rozpędzał, mnie już nie było. Połknęło mnie środowisko krautrocka w Niemczech. Od końca lat 80. to tam spędzałem większość czasu. Kiedy przyjeżdżałem do domu, to głównie po to, aby spotkać się z rodziną, dziećmi. Świat więc o mnie zapomniał. Nie mam zresztą o to żadnych pretensji. Nie byłem aktywny, więc dlaczego miałby pamiętać?
Jak trafiłeś do Niemiec?
Miałem taki rok, że grałem zero koncertów. Nie miałem jakichkolwiek propozycji. I wtedy do Częstochowy przyjechał Eugen – młody punkowiec z Niemiec. Bardzo się zdziwił, że gram na trąbce i nie mam żadnej pracy. Zaproponował, żebym pojechał do Niemiec i grał z nim. Dokończyłem z nim polską trasę, a później spędziliśmy kolejnych kilka lat na wspólnym graniu. Z przerwami byłem tam aż do początku pierwszej dekady XXI wieku. Baza była w Częstochowie, ale grałem tam.
Fot. Magdalena Wdowicz-Wierzbowska
I pewnie to w Niemczech wkręciłeś się w elektronikę?
Eugen miał czuja i wyhaczał oryginalnych modeli do współpracy. Dotyczyło to także akustyków, którzy często okazywali się DJ-ami powoli wyrabiającymi sobie markę. Muszę przyznać, że techno nie bardzo mi się podobało, choć na pewno było fascynujące pod względem brzmienia i barwy. Jednak dopiero drum’n’bass zrobił na mnie duże wrażenie. To było jak Jack DeJohnette podkręcony z 33 na 78. Wtedy też dotarło do mnie, że świat, w którym się wychowywałem i dorastałem, przeminął. Może i był piękny, ale co z tego, skoro już go nie ma. Przyszło nowe. Wydawało mi się, że muzyka tradycyjna, akustyczna szybko zostanie zapomniana. Że nie odpowiada na potrzeby młodego pokolenia. Obawiałem się, że będzie z nią dokładnie tak jak z płytami analogowymi, które bardzo szybko zniknęły z rynku. Pstryk i jest tylko CD. To był czas, kiedy łatwo było uwierzyć w takie rzeczy. Co nie oznacza, że w YeShe sięgałem po drum’n’bass, bo kalkulowałem. Ta muzyka miała dla mnie dużą wartość.
Jak uczyłeś się tego zupełnie nowego muzycznego języka?
Po prostu wskoczyłem na łódź i popłynąłem… Sam nie wiem gdzie. Wiedziałem tylko, że muszę płynąć, bo wszystko kieruje się w tamtą stronę. Tam poszedł i Bowie, i wielu innych ważnych dla mnie artystów. Plus świat elektroniki dawał spore możliwości. Miałem taki jeden rok, że w zasadzie nie wychodziłem z domu. Jak wreszcie dostałem komputer, który był w stanie przerobić choć trochę danych, to świat zniknął. Na pierwszej płycie YeShe nawet te analogowe dźwięki filtrowałem po dziesięć razy. Przy czym chodziło o czystą fascynację narzędziem, możliwościami, a nie o to, czy to się komuś w ogóle spodoba. Mojej dziewczynie Dorocie się podobało. Wystarczyło.
Jak w tym wszystkim zawiązałeś Graala? Tu Niemcy i elektronika, a tu jazz, starzy znajomi i wpływy polskiego folkloru…
No tak, bo ja żyję dość chaotycznie. Nie wiem, czy ktoś ma cierpliwość, żeby za tym nadążać. Rzeczywiście, Graal był wcześniej, ale on też nie pasował do tego naszego jazzu. Od początku było wiadomo, że złotej płyty to z tego nie będzie. Ale to po prostu trzeba było zrobić. Graal to była jakaś forma katharsis: te ludowe melodie z dzieciństwa, które nam rodzice w genach powstrzykiwali. Trzeba się było do tego odnieść, żeby ostatecznie się od tego uwolnić. Widzisz, ja co dekadę mam inne fascynacje. Ludzie mają coś takiego w naturze, że jak poznają jakąś rzecz i dobrze się z nią czują, to nie chcą nic zmieniać. Jest ładnie, cieplutko, wygodnie, więc po co? No ale są też takie niespokojne dusze jak ja.
I tobie nie jest wygodnie? Czy też odczuwasz to przyjemne ciepełko, ale mimo to wytrącasz się z tego stanu, bo wiesz, że to nie służy muzyce?
Prawdę mówiąc, nie przemyślałem tego. Mogę jedynie powiedzieć, na podstawie obserwacji zjawiska o nazwie „Antoni Gralak”, że w którymś momencie przestaję sobie wierzyć. Kończę grać koncert i nie czuję satysfakcji. To jest jak nieudany seks – nie da się tego oszukać. Albo był cudowny wieczór, albo nie wyszło, bo tak też bywa. I teraz nie ma co się napinać, udawać, że było zajebiście, skoro wiesz, że było inaczej. I z muzyką też tak jest. W którymś momencie przestaje cię to jarać. Nawet jeśli granie przynosi konkretne profity. I to jest problem, bo w tej branży zwykle wygrywają cierpliwi. Ci, którzy potrafią przekonać do siebie coraz więcej słuchaczy. Jeżeli złapiesz stu, to za pół roku złapiesz pięciuset. Tylko mnie takiej cierpliwości czasami brakuje. Jak czuję, że muszę coś zmienić, to zmieniam, bo inaczej to jest śmierć. I tak całe życie rozbijam sobie nos.
Dobrze, że nie zęby!
Nie, nie, to ustaliliśmy na samym początku: o zęby trzeba dbać!