Wygląda na to, że filozofia „dwóch równych skoków” sprawdza się zarówno w przypadku sportów zimowych, jak i „ziomowych”. Naprawdę nieczęsto zdarza się, aby poczatkujący raper wydał dwa tak świetne albumy z rzędu. Osiągnięcie Kendricka Lamara jest tym większe, że swoje albumy nagrywał w znacząco odmiennych okolicznościach. Gdy w październiku 2012 roku ukazywało się „Good kid, M.A.A.D City”, trudno było wyrokować, czy wzbije się na wyższy poziom niż jego koledzy z wytwórni Schoolboy Q czy Ab-Soul, którzy w tym samym czasie wydawali przełomowe dla swoich karier płyty. Jego debiut w 2011 roku „Section.80” ukazywał co prawda potencjał i wspaniałą technikę K.Dota, ale sprzedał się w małym nakładzie, jako perełka, do której wyłączne prawa posiadali fani gatunku. Druga płyta zmieniła wszystko. Parafrazując jej tytuł, miasto oszalało na punkcie tego dobrego dzieciaka, a hiphopowy beton zmiękł, kiedy środowiskowy magazyn „The Source” poświęcił Lamarowi swoją okładkę – na jego głowie spoczywała korona.
Dzień wydania trzeciej płyty, „To Pimp a Butterfly”, popsuł raperowi wydawca, który przedwcześnie udostępnił album w serwisie Spotify. Interscope, potentat na światowym rynku, musiał przełknąć ostre słowa koproducenta „To Pimp a Butterfly” – Anthony’ego „TOP DAWG” Tiffitha. Zresztą, raperzy nie mają ostatnio szczęścia do majorsów – w tym samym czasie swojego wydawcę przeklinał Earl Sweatshirt, któremu Sony uniemożliwiło zaskoczenie swoich słuchaczy. W kategorii niespodziewanych premier równowaga została więc zachowana.
Choć niespodziewany wyciek nie był częścią strategii, najpewniej zwiększył tylko zainteresowanie albumem. Aplikacja Google Trends wykazała, że w samych Stanach Zjednoczonych ponad 200 tysięcy osób wyszukiwało informacji o tej zaskakującej premierze. Kuriozalna pomyłka Interscope doprowadziła do rekordowej liczby odtworzeń albumu w ciągu jednego dnia w historii Spotify. „To Pimp a Butterfly” doczekało się 9,6 milionów streamów (co znamienne, Lamar zarobił na tym jedynie 44 tys. dolarów). Wygląda na to, że wpadka wydawcy nie odbiła się też znacząco na sprzedaży albumu. Brytyjskie media poinformowały właśnie, że K.Dot wspiął się na pierwsze miejsce tygodniowej listy sprzedaży, wyprzedzając popowego idola Sama Smitha oraz lidera Dire Straits Marka Knopflera. Z jednej strony to zaskakujące, biorąc pod uwagę jak złożona muzycznie, pogmatwana narracyjnie i amerykańska jest ta płyta, a z drugiej utwierdza w przekonaniu, że Lamar stał się po prostu gwiazdą światowego formatu. Artystą, którego w Stanach zaproszono do wystąpienia w historycznym, ostatnim odcinku programu „The Colbert Report”, a w Polsce grywa katowicki NOSPR.
W historii o „dobrym dzieciaku z szalonego miasta” najważniejsze jest jednak to, że cały ten hype jest po prostu zasłużony. Kendrick znów dał nam pretekst do wielogodzinnych debat i rozważań. Tym bardziej że tradycyjnie mylił słuchaczy singlami, których prawdziwe przesłanie objawia się dopiero teraz – w kontekście całego albumu. Po pełnym przechwałek „Backseat Freestyle” nikt nie spodziewał się przecież, że „Good kid, M.A.A.D. City” będzie quasi-miltonowskim traktatem o walce dobra ze złem. Ten sam trik zadziałał w przypadku „To Pimp a Butterfly” – afirmujący życie singiel „i”, w którego refrenie Lamar śpiewa „I love myself”, zmienia swoją wymowę, gdy zestawimy go z pozostałymi utworami (przede wszystkim z jego gorzkim rewersem zatytułowanym „u”).
Kendrick Lamar, „To Pimp a Butterfly”,
Interscope 2015Szukanie drugiego dna, mnożenie wątków i perspektyw jest zresztą charakterystyczne dla twórczości Lamara. Po raz kolejny tworzy on ciekawą narracyjną hybrydę. Zacznijmy od tego, że – tak jak w przypadku poprzedniej płyty – mamy do czynienia z koncept albumem. Utwory po raz kolejny zostają spięte perypetiami jednego bohatera. Ów protagonista mierzy się z wszechobecną przemocą („Hood Politics”), okrutnym przemysłem rozrywkowym („Wesley’s Theory”) i niebezpieczeństwami, jakie niesie sława („Institutionalized”). Co więcej, na swej drodze spotyka diabła („For Sale [Interlude]”) oraz Boga objawiające się w postaci żebraka („How Much Dollar Really Cost?”). Ta obecność nadprzyrodzonych postaci mogłaby budzić skojarzenia z klasyką brytyjskiego rocka („Tommy” The Who, „The Lamb Lies Down On A Broadway” Genesis), gdyby nie fakt, że historia Lamara jest mocniej osadzona w konkretnej rzeczywistości. Z drugiej strony nie jest to również kryminał szyty na miarę „A Prince Among The Thieves” Prince'a Paula, bo w tych rozważaniach więcej jest polityki (oczywiście nie mogło zabraknąć Ferguson) i bystrego spojrzenia na aktualny krajobraz społeczno-kulturalny. Sporo też perspektywy krytycznej jak w „Hood Politics”, w którym raper zestawia walkę o władzę w Waszyngtonie z pojedynkami gangów Crips i Bloods w swojej rodzinnej miejscowości: „From Compton to Congress / Set trippin’ all around / Ain’t nothin' new but a flu of new DemoCrips and ReBloodlicans / Red state versus a blue state, which one you governin’?”. Przede wszystkim jednak znów jest to koncept album, którego bohaterem jest Kendrick Lamar. Już nie zahukany chłopak rozpamiętujący wujka zastrzelonego w lokalnym fast foodzie , ale gwiazdor, który zastanawia się, czy rzeczywiście zasłużył na swój amerykański sen.
Bardzo dopracowana jest również warstwa muzyczna „To Pimp a Butterfly”. Już na poprzednim albumie Lamar zdecydował się na ryzykowny krok, powierzając każdy z utworów innemu producentowi. Tutaj rozpiętość stylistyczna jest znów spora, choć punktem wyjścia były rozmowy ze Stevenem „Flying Lotusem” Ellisonem podczas trasy promującej album „Yeezus” Kanyego Westa. Kalifornijski producent wspomniał niedawno, że podrzucił wówczas raperowi dema utworów przygotowanych z myślą o swoim pobocznym projekcie, Captain Murphy. Lamar nie dość, że wykorzystał jeden z bitów, osadzając na nim funkowe „Wesley’s Theory”, to wsparł się na estetyce tych nagrań, wypracowując ostateczny kształt „To Pimp a Butterfly”. Jest on bardzo różnorodny, ale niewątpliwie słychać w nim echa futurystycznego jazzu Lotusa. Mamy tu jednak znacznie więcej: prince’owskie r&b („These Walls”), futurystyczny funk („King Kunta”), zakręcony neo soul spod znaku Sa-Ra („Institutionalized”) czy organiczny hip-hop rodem z „The Renaissance” Q-Tipa („Complexion”). Na brzmienie płyty wpływają też sample wyciągnięte niemal w całości z nagrań funkowych i jazzowych, które ukazały się w latach 1974–1975, jak i znakomity personel. Mikrofon z mistrzem ceremonii dzielą m.in. Snoop Dogg i Bilal. Przygrywają im pianista jazzowy Robert Glasper, wirtuoz gitary basowej Thundercat oraz starszy o 46 lat od Lamara George Clinton, druga po Jamesie Brownie największa legenda funku.
Kolejna sprawa to technika Kendricka Lamara. Rapera, który ma takie ucho i tak dobrze operuje słowem, że miejscami po prostu mówi, a i tak przyciąga uwagę. K.Dot wprowadza do swojego stylu kolejne elementy: nieprzeciętną, aktorską wręcz ekspresję (m.in. pijacki słowotok w „u”) oraz kombinowanie z częstotliwością swojego głosu. Przykładem tego drugiego zabiegu jest nienaturalnie wysoki tembr, który słyszymy w „Hood Politics”. Ten zabieg ma obrazować mentalną niedojrzałość tych, którzy wybierają gangsterskie życie. Ze swoich wersów Lamar układa opowieści pełne napięcia i zaskakujących puent. Tak jak w przypadku „The Blacker the Berry”, kiedy raper kończy wściekły atak na rasistowską Amerykę gorzką konstatacją o Afroamerykanach, którzy sami wyrządzają sobie najwięcej krzywd, zabijając się w gangsterskich porachunkach. Utwór wybrany na drugi singiel spotkał się zresztą z krytyką: jedni uważają, że raper dokonuje klasycznego przerzucenia winy z agresora na ofiarę; inni, że argument jest żaden, bo wśród białych Amerykanów statystyki wyglądają podobnie. Rasizm i walka o interesy pokrzywdzonych to wątek często poruszany przez muzyka, który w ten sposób kompensuje sobie wyrzuty sumienia związane z osiągniętym sukcesem.
A przecież można się jeszcze rozwodzić nad samym tytułem, nawiązującym do „Zabić drozda” Harper Lee, która dziwnym trafem właśnie zapowiedziała wydanie kontynuacji bestsellerowej powieści z 1960 roku. Przy okazji trzeciego albumu dostajemy też pretekst, by drążyć historię Afryki – matki, która dodaje otuchy i przywraca nadwątloną dumę. Rezultatem tej mentalnej podróży jest postulat ze sfery leksyki. Lamar proponuje porzucenie źle kojarzącego się ni***er na rzecz negus – wywodzącego się z języka amharskiego zwrotu, którym w Etiopii określano władcę. Wreszcie, słuchając, „To Pimp a Butterfly”, można się zastanawiać czy pomysł, aby zakończyć płytę sfingowanym wywiadem z 2Pac’iem mieści się jeszcze w kategoriach hołdu czy jest to już czysta pretensjonalność. No właśnie, można, ale nie trzeba. Nowej płyty Kendricka słucha się bowiem równie dobrze i bez tego.