Chuligan muzyczny
Władysław Jagiełło pod koniec lat 70., fot. mr makowski / www.pracownia52.pl

10 minut czytania

/ Muzyka

Chuligan muzyczny

Antoni „Ziut” Gralak

Stwierdzenie „grywałem z Władkiem Jagiełłą” brzmi trochę arogancko. Uczciwiej byłoby powiedzieć: pilnowałem się, by nie wypaść z pędzącego pociągu – fragment wspomnień Antoniego „Ziuta” Gralaka o warszawskiej bohemie jazzowej

Jeszcze 3 minuty czytania

Pozwolę sobie przypomnieć niezwykle barwną postać. Legenda głosi, że był pierwszym perkusistą w Polsce, który wprowadził do swojego zestawu perkusyjnego hi-hat i wiedział, jak go obsługiwać. Władek Jagiełło, perkusista jazzowy, wirtuoz cieszący się w swoim czasie dużą popularnością. Przeszedł całą historyczną ścieżkę odradzającej się w Polsce muzyki jazzowej. Od okresu „katakumb” na początku lat 50., przez I Zaduszki Jazzowe (Kraków 1954). Z orkiestrą Wicharego wystąpił na I Festiwalu Jazzowym (Sopot 1956). Grał w słynnej orkiestrze Charlesa Bowery’ego i wystąpił z kwintetem Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza na I Jazz Jamboree w 1958. Do 1963 roku obsługiwał najlepsze orkiestry jazzowe, m.in. Jazz Rockers Zbyszka Namysłowskiego, potem zerwał się na Zachód, gdzie wspólnie z amerykańskim wokalistą i organistą Bruce’em Powellem założył projekt Bruce and Vlady: The Reality.


Bruce prócz muzyki przywiózł do Europy paskudny nawyk jarania jointów. Rytuał ten tak wyluzował Vladiego, że zaczął grać muzykę otwartą, tzw. free jazz. Uczestnicy życia jazzowego tamtych lat uważają, że większy wpływ na zmianę kierunku jego upodobań artystycznych miał poważny wypadek samochodowy, któremu uległ zaraz po powrocie z emigracji. W ciągu kilku lat jego nieobecności Warszawa zmieniła się nie do poznania. Zmieniła się też organizacja ruchu, o czym Władek nie wiedział i któregoś dnia na haju wjechał z ogromną prędkością pod prąd, siejąc nieprawdopodobne spustoszenie. Masakra, ciało w kawałkach, uraz czaszki, ledwo uszedł z życiem...

Nie idź do światła

Dwa pędzące naprzeciwko siebie pojazdy w ułamku sekundy redukują prędkość do zera. To musi wyzwalać ogromną energię. Energię wybuchającej bomby. Vladi był w środku tego wybuchu. Nigdy nie mówił, kogo tam spotkał, ale wrócił odmieniony. Porzucił mainstream, jakby nie chciał już marnować czasu, i skierował uwagę na muzykę kreatywną, awangardową. Wspólnie z Helmutem Nadolskim (kontrabas), Andrzejem Przybielskim (trąba) i Andrzejem Bieżanem (pianino) założyli projekt Sesja 72. Panowie stali się postrachem mainstreamowego jazzu. Siali ferment w naburmuszonym środowisku jazzowym, przyklejonym do nie swojej tradycji i głoszącym wyroki, co to jest jazz, a co nim nie jest. Nie będzie w tym dużo przesady, jeśli powiem, że ich bezpardonowe traktowanie tradycji zostało przyjęte ze zrozumieniem przez nowe pokolenie odmieńców oraz budzący się w owym czasie ruch punkowy, niosący czysty ładunek buntu przeciwko wszystkiemu, co zastane.

Przedpremierowy fragment książki Antoniego Ziuta Gralaka Pomiędzy, która w formie elektronicznej ukaże się 30 marca nakładem wydawnictwa TARARARAPrzedpremierowy fragment książki Antoniego „Ziuta” Gralaka „Pomiędzy”, która ukaże się 31 marca nakładem wydawnictwa TARARARA, do nabycia tylko w internecie Miałem przyjemność grywać z Władysławem, kiedy jego reputacja chuligana muzycznego w środowisku jazzowym była już przypieczętowana. Spotkaliśmy się po raz pierwszy w kwintecie Wojtka Puszka, świetnego młodego pianisty, gdzie oprócz Vladiego w sekcji rytmicznej grał przyszły basista Tie Break, Marcin Pospieszalski. Prawdę mówiąc, „grywałem z Władkiem” brzmi trochę arogancko. Uczciwiej byłoby powiedzieć: pilnowałem się, by nie wypaść z pędzącego pociągu. Spotykaliśmy się też na cieszących się dużą popularnością festiwalach free/reggae/punk. Kiedy Vladi się zawieszał, potrafił zagrać jako drugi bębniarz ze wszystkimi występującymi na festiwalu zespołami jazzowymi. Pozostając na scenie, przechodził do części z muzyką reggae, ale z punkowcami nie dawał rady. Chłopcy w swoim radykalizmie nawet awangardę uznawali za przeżytek i bez skrupułów zrzucali Vladiego ze sceny.

Uczestnicy Sesji 72 mieli w sobie dużo charyzmy. Na tle zahukanego „polbopu”, bezkrytycznie powielającego amerykański jazz, sprawiali wrażenie zawodników bezkompromisowych. Na jakimś plenerowym performansie „Ogniem i dżezem” Helmut Nadolski, człowiek niedźwiedziej postury, a przy tym niebywale temperamentny, poczuł się dotknięty poziomem świadomości warszawskiej śmietanki artystycznej. Wymiąchał z gwinta flaszkę czystej, złapał siekierę i zaryczał: 

– Nadszedł czas. Oczyszczę sztukę z badziewia.

O porywczości Helmuta krążyły legendy, nic dziwnego, że towarzystwo wpadło w panikę i rzuciło się do ucieczki. Biegną gogusie przez pola, biegną ich dzieweczki, biegnie i Helmut siekierą, dla draki zagania ich w krzaki. Dla naszej niespokojnej generacji dzikich serc Sesyjni byli wielką inspiracją. Pierwsze bliższe relacje z Władkiem okazały się porażką. Wpadliśmy z Tie Break do Jazz Klubu Akwarium na trzy dni koncertowe. Byliśmy już dość znanym zespołem, ale ciągle nie posiadaliśmy profesjonalnych bębnów. Muzycy, którzy nie chcieli wyjeżdżać na statek czy grać do kotleta, klepali biedę oraz bębny firmy Polmuz.

Może kilka słów wyjaśnienia w kwestiach technicznych. Część perkusistów, chociaż może to wydawać się nieprawdopodobne, stroi swoje instrumenty. Różnicę pomiędzy strojem rockowym, który charakteryzuje niskie brzmienie – dum dum, a wysokim strojem jazzowym brzmiącym bliżej dźwięku tam tam uzyskuje się przez dokręcenie śrub umieszczonych na obręczach tom tomów (kotłów). Problem z instrumentem Państwowej Firmy „Polmuz” polegał na tym, że jazzman pragnący uzyskać swoje upragnione wysokie „tam tam” musiał mocno dokręcać śruby. Producent jednak w ogóle nie wziął tego faktu pod uwagę, co skutkowało totalną deformacją instrumentu. Perkusiści nie lubili widoku bębnów przypinających ogromne zdeformowane jaja. Widok ten stawał się źródłem jeszcze brutalniejszych dowcipów na ich temat. Nasz perkusista Sarandis Juwanudis, potomek dumnego greckiego narodu, ani myślał pokazywać się światu na tak zdeformowanym instrumencie. W prestiżowym klubie Akwarium pragnął zaprezentować się z jak najlepszej strony. Dogadał się z Władkiem, który mieszkał w sąsiedztwie Akwarium, w sprawie pożyczenia jego zestawu. Sarandis, człowiek praktyczny, poukładał sobie te klocki jak należy, tylko że przed pierwszym koncertem Vladi zmienił zdanie i postanowił bębnów jednak nie pożyczać. Znaleźliśmy się w paskudnej sytuacji.

Trzeba dodać, że Vladiemu zdarzały się takie słabsze momenty. Chwalił się historią, jak któregoś dnia wracali z nieudanego koncertu: „Nie dało się prowadzić samochodu, Helmut całą drogę chlał i przygadywał, że za dużo palę, za dużo gram, że generalnie jest słabo”. Na jakimś zakręcie podmuch wiatru zerwał z dachu samochodu jego kontrabas, który niechlujnie zabezpieczył sznurkiem.

Helmut przestał wreszcie marudzić i zapytał:

– Co to było?
– Nic takiego, Helmut, nic takiego, najechaliśmy jakieś stare pudło.
– Patrz, tak się mądrował, tak się mądrował, a później sam nie miał na czym grać.

Na negocjacje do jego mieszkanka przybyliśmy w komplecie. Pieniądze nie wchodziły w grę, zresztą i tak ich nie mieliśmy, ale mieliśmy przy sobie dużą papierową torbę pełną mariana. Władek był miłośnikiem ziela, tylko że to nasze wprowadzało amatora w ciężki, mroczny nastrój, dlatego nazywaliśmy je „czarne kopytko”. Bałem się zaserwować Vladiemu specyfik, bo mogliśmy się już w ogóle nie dogadać. Janina wyciągnął szczyptę lepszej jakości ziela, z którym usiedliśmy do negocjacji. Pękata papierowa torba na stole. Faja nabita. Vladi pociągnął pierwszy mach. Zapadła cisza. Trzydzieści sekund niepewności, wreszcie dym buchnął wszystkimi jego otworami. Skomentował towar:

– No, no.

Pociągnął jeszcze raz i kiedy dym opuszczał jego ciało, pojawił się charakterystyczny suchy kaszel. Oznaka tego, że ziele się rozkręca.

– Noo, niezły ten staf. Możecie zabrać centralkę.

Sarandis złapał bęben i nie czekając na zmianę decyzji, pobiegł do Akwarium. Nabiliśmy następną faję, chwila napięcia i:

– No, całkiem doobry, możecie wziąć hi-hat i stopę.

Tym razem Zbigi popędził ze sprzętem do klubu. Rytuał ten powtórzyliśmy jeszcze kilka razy, aż weszliśmy w posiadanie całego zestawu.

Jako że negocjacje miały miejsce w malutkim mieszkanku o standardzie M1 z zamurowanym oknem wszyscy wyszliśmy stamtąd nieźle załatwieni. Może nie aż tak bardzo jak Vladi, który otrzymał kilogramową torbę „czarnego kopytka”. Zdążył nieborak jeszcze wpaść na próbę, sprawdzić, jak się sprawuje jego zestaw, po czym zamilkł na długo. Nie chciał nas widzieć już nigdy więcej, a instrument nakazał zostawić w klubie.

Antoni Ziut Gralak, fot. mat. promocyjneAntoni „Ziut” Gralak,
fot. Przemek Krzakiewicz
Pech chciał, że miesiąc później w jego drzwiach stanął nasz saksofonista. Wracał właśnie z remontu w psychiatryku. Będąc przejazdem, nieświadom całego zajścia, postanowił odwiedzić i jak to mieli w zwyczaju, zjeść z Vladim wspólny posiłek. W spożywczym zakupił prowiant. Czasy były biedne, ale świadomością ekologiczną zdecydowanie wyprzedzały dzisiejsze. Wszystkie produkty spożywcze, o ile tylko dowieźli do sklepu, pakowano w szare papierowe torby. Dokładnie w takie jak ta, którą obdarowaliśmy Vladiego. Wracając do spotkania na klatce w bloku przy Emilii Plater 49: dzwonek do drzwi, duża papierowa torba w wyciągniętej dłoni nieświadomego młodzieńca. Władek ostrożnie uchyla drzwi i słyszy rozradowane:

– Halo, halo, mam prezencik dla ciebie.

Kiedy ujrzał przed nosem papierowe piekło, zatrzasnął drzwi przed nosem młodzieńca, gniotąc jajka i cebulę. W jednej chwili stracił jajecznicę i przyjaciela, który jeszcze długo skarżył się na Vladiego:

– Coś z nim jest nie tak, skoro tak nerwowo reaguje na widok zwykłej papierowej torby.

(...) Odszedł opuszczony przez środowisko jazzowe i najbliższe otoczenie. Jego ciało odnaleziono po wielu dniach, było w stanie rozkładu.