Gwiżdże i świszczy

13 minut czytania

/ Muzyka

Gwiżdże i świszczy

Rozmowa z Tadeuszem Sudnikiem

Gdy zabieram się za odszumianie starych nagrań, znajduję warstwy ukrytych dźwięków. Wszystko zaczyna żyć inaczej. Przy oczyszczaniu trzeba uważać, żeby niczego nie zgubić

Jeszcze 3 minuty czytania

JAN TOPOLSKI: Rozmawiamy w legendarnym domowym Studiu Dźwięków Niemożliwych…
TADEUSZ SUDNIK:
To już druga nazwa, poprzednio było jeszcze Stołeczne Przedsiębiorstwo Oczyszczania i Mieszania Dźwięków. Chodziło o odszumianie i miksowanie. A wszystko wzięło się z „Koncertu figur niemożliwych” Andrzeja Mitana, od którego pożyczyłem potem nazwę.

Dlaczego te dźwięki są niemożliwe?
Niemożliwe do słuchania. Ale także do osiągnięcia i zagrania!

Domyślam się, że dla pana, tak intensywnie grającego i nagrywającego, czas pandemicznych obostrzeń był niełatwy.
Nie muszę za często grać, bo tu i tak mam co robić. Ale w połowie listopada był koncert z tekstami Tadeusza Różewicza. Dostaliśmy scenariusz, a tam dużo czytania, co dla mnie osobiście jest trudne. W końcu nie gram na skrzypcach, żeby spoglądać, gdzie chcę, tylko ciągle muszę patrzeć w gały mikserów i kontrolerów. Więc odsunąłem kartki i poszedłem na żywioł. Okazało się, że jak aktorzy podążają za scenariuszem, a muzycy są czujni, wszystko wychodzi. Nie tylko dostarczaliśmy przerywników między scenami, ale też delikatnie wtrącaliśmy się w tekst. Nauczyłem się tego od Mariusza Szczygła, kiedy współpracowaliśmy przy projekcie „Prawda muzycznie”. Na początku siedział grzecznie przy stoliku, czytał wybrane rozdziały z książek. A potem zaczął wstawać, bo ja też puszczałem różne rytmy. Korzystał z bezprzewodowego mikrofonu, wychodził do ludzi, a my jako Res Factum (z Niną Nu i Marcinem Krzyżanowskim) do tego graliśmy – taki eksperyment na oczach ludzi.

Tadeusz Sudnik

Muzyk i realizator dźwięku, twórca muzyki elektronicznej. Był filarem Freelectronic Tomasza Stańki, współpracował z legendami polskiej sceny niezależnej: Andrzejem Bieżanem, Krzysztofem Knittlem, Andrzejem Mitanem oraz licznymi artystami zagranicznymi. Udźwiękawiał wystawy, filmy, spektakle, koncert. Jest kolekcjonerem obiektów i sprzętu, które zbiera w mieszkaniu na warszawskim Muranowie.

W 2020 roku, w ramach stypendium artystycznego m.st. Warszawy, zarchiwizował blisko 300 nagrań ze swoim udziałem lub pod swoją pieczą oraz zaprosił młodych muzyków do dogrania nowych warstw.

W okresie zatrzymanego życia muzycznego zajął się pan także porządkowaniem archiwów. Podejrzewam, że sporo tego się zebrało.
Oj tak, sporo. Choćby tutaj za panem jest regalik z „nowymi” rzeczami odkopanymi po tym, jak tamte „stare” przerzuciłem spakowane do piwnicy. I wtedy odsłoniły się te, a jeszcze inne krążki atakują mnie w kuchni: otwieram szafkę, szukam szklanek, a wypadają płyty (śmiech).

Jakie to są nośniki?
Najgorzej jest z taśmami. Na nich mam na przykład materiały do baletów w Teatrze Wielkim, „Nienasycenie” i „Peyotl”. Zarówno wersję zmiksowaną do puszczenia podczas spektaklu, jak i drugą, zrealizowaną przez innego reżysera dźwięku, do publikacji. One są różne i wypadałoby je zsynchronizować. Na taśmach mam też zespół, który kiedyś zdarzyło mi się nagrywać – choć dziś może wstyd się przyznać? – Dwa Plus Jeden. Co to za nagranie, jaki to był rytm, nie mogę sobie przypomnieć. Kiedy dominowały jeszcze taśmy studyjne i nie pojawiły się jeszcze DAT-y (cyfrowe rekordery – przyp. JT), to kupiłem sobie Sony Walkman Professional i nagrywałem na kasetach z Dolby C.

fot. archiwum prywatnefot. archiwum prywatne

Teraz może pan je odtworzyć, dysponuje pan jeszcze sprzętem?
Tak, na tym srebrnym wszystko dobrze chodzi. Sony mam, ale ma on swoje wady, trzeba coś szpilką przesuwać. Ale gra wciąż dobrze, a to na nim było nagrywane – zawsze dobrze odtwarzać muzykę na tej samej maszynce. Później były DAT-y, Zoomy i tak dalej. Wcześniej sprzęt swoje ważył. Na zlecenia nagrywałem na takiej przystawce, z dwoma magnetowidami i futerałem rozmiaru szafy – dwóch, nawet trzech chłopów musiało to nosić. Pamiętam, jak kiedyś robiłem utwór Andrzeja Bieżana na tubę i wiolonczelę na tym sprzęcie. Wyszedł jeden plik FLAC – można było uruchomić nacinarkę na płytę w jednym rzucie, tylko trzeba było dobrze wszystko zgrać. Pracował na niej taki jeden śmieszny pan spod Warszawy, który zawsze ostrzegał, że wkładka nacinająca kosztuje tyle co fiat, żeby się nikt czasem o nią nie oparł. Musieliśmy ręcznie sprawdzić poziomy głośności i na żywo zgrać bezpośrednio, bezszumnie z cyfrowego urządzenia na acetaty.

Potem pojechałem do Londynu specjalnie, by kupić małego DAT-a – to był przełom, wszystko się mieściło na dłoni. Musiałem przedłużyć pobyt, bo dostawa z Japonii opóźniła się, instrukcji nie zdążyli nawet przetłumaczyć, ale działa do dzisiaj. Mnóstwo na nim nagrałem: konkursy chopinowskie, sesje jazzowe. Dziwię się tej maszynie, bo tyle było wciskania play/stop, a ona wciąż żyje. Czasem ma gorszy dzień, ale daje radę bez dropów, czyli opóźnień albo przeskoków w nagrywaniu. Dropy są najgorsze, bo wtedy przez ułamek sekundy po włączeniu nie ma dźwięku! Dlatego w tej starej wielkiej maszynie były właśnie dwa magnetowidy, że gdyby jeden posadził dropa na kasecie, to ryzyko, że drugi dokładnie w tym samym miejscu się wykolei, było minimalne.

Stypendia artystyczne m.st. Warszawy skierowane są do osób zajmujących się twórczością artystyczną, upowszechnianiem kultury i opieką nad zabytkami. Przyznawane są w 8 dziedzinach: film, literatura, muzyka, opieka nad zabytkami, taniec, teatr, sztuki wizualne i upowszechnianie kultury. Pozwalają realizować pomysły artystyczne najbardziej obiecującym i oryginalnym twórcom i twórczyniom, zarówno tym z dorobkiem, jak i debiutującym.

I jak idzie to przegrywanie?
 Czekają jeszcze wciąż taśmy, te z tyłu – ale one wymagają jakiegoś zaprzyjaźnionego studia z magnetofonami szpulowymi. Czasem zdarzają się kasety z podpisem „teatrzyk”, ale jak się je odpali, to się okazuje, że to normalny koncert. I trzeba sobie przypomnieć kto, z kim, kiedy. Albo i nie da się przypomnieć. Trafiłem na przykład na trochę nagrań poezji dźwiękowej, Henriego Chopina i Gerharda Ruhma, których nikt nie ma, i wypadałoby to wpisać w jakieś annały francuskie lub niemieckie.

Ale jest też dużo występów z panem jako aktywnym uczestnikiem, a nie tylko osobą wynajętą do dokumentacji.
Tak, często zdarzało się, że jednocześnie grałem i nagrywałem. Inni muzycy mieli podłączone instrumenty i w trakcie gry dodawałem im czasem efekty takie jak delaye i pogłosy, co powodowało że grali inaczej. Tworzyła się wtedy inna przestrzeń. Stańko lubił takie inne brzmienia, choć sam ich nie potrzebował, grał na czystej trąbce. Mimo to grał wtedy inaczej. Pamiętam, że czasem się ścigaliśmy, jak na koncercie w Norymberdze.

To jednoczesne nagrywanie i modyfikowanie partii innych muzyków było łatwe?
fot. dzięki uprzejmości Requiem Recordsfot. dzięki uprzejmości Requiem RecordsTaaak. To było żywe granie i w jego trakcie zawsze mnie korciło, żeby coś komuś zmienić. Tak samo zmieniłem niedawno barwę skrzypiec Krzesimira Dębskiego. Potem pomyślałem, że może trochę przesadziłem i go o to zapytałem, a on zaprzeczył, że nie, skąd. Obecnie Krzesimir gra dość klasycznie, więc takie rozchwianie systemu mu chyba całkiem pasuje. Niektórzy na koncertach bywali zaskoczeni tymi zmianami: czasem im się podobało, czasem nie.

Skąd dobór materiałów, na przykład „OD-DO”, czyli elektronicznej muzyki do wystawy?
„OD-DO” już od jakiegoś czasu za mną chodzi. Pierwsza kwadrofoniczna, piętnastominutowa wersja powstała na zamówienie Galerii Appendix2 do obrazów Stanisława Dróżdża. Potem była płyta DVD, wedle zapewnień producenta, czterokanałowa. Teraz przy porządkowaniu archiwów wysłałem „OD-DO” znajomym muzykom, w tym klarneciście Piotrowi Mełechowi i saksofoniście Jackowi Mielcarkowi. Z kolei Jacek Mielcarek zagrał na saksofonie do zapisu naszego archiwalnego występu z Andrzejem Mitanem i Grzegorzem Grzybem. Wszyscy dograli swoje partie w warunkach domowych i mi odesłali. Czasem tak powstaje lepsza muzyka niż pod ciśnieniem płatnego studia.

Widziałem w spisie pańskich archiwalnych znalezisk wiele cymesów, rejestracji występów Mitana, Bieżana itd…
Wszystkiego nie słuchałem, bo to na trzy lata by starczyło! Czeka mnie jeszcze dogrywka, na przykład z nośnikami na tym regale za panem. Choćby na dole stoją betamaksy (archaiczny format kaset wideo – przyp. red.) i DAT-y z tych starożytnych maszyn. Sporo też tu muzyki ukraińskiej. Robiłem ją dla wytwórni Koka Records prowadzonej przez Włodka Nakoniecznego. Różne koncerty, nawet rockowe zespoły, zresztą bardzo dobre. Kiedyś, na samym początku, za nagrania cyfrowe płacili spore pieniądze, mogłem kupić sobie wiele sprzętu, choćby wspomnianego DAT-a. Co do Andrzeja Bieżana, grałem w jego Cytula Tyfun da Bamba Orkiester (razem z Krzysztofem Knittlem i Mieczysławem Litwińskim). To były inne, barwniejsze czasy, wszyscy byliśmy młodzi. Grywaliśmy na ASP razem ze strajkującymi, zahaczało to o akcję polityczną.

Mało z tych występów zostało wydane, prawda?
fot. Krzysztof Machowinafot. Krzysztof MachowinaIstnieje seria, którą robił Andrzej Mitan i w jej ramach udało mu się opublikować „Miecz archanioła”. Wśród innych tytułów był tam Knittel, Dziubak; koledzy mi donoszą, że teraz na aukcjach oferuje się wielkie sumy za te winyle, a ja wszystko rozdałem i mam po jednej! Okładki zawsze bardzo pomysłowe, na przykład album Helmuta Nadolskiego pokryty był klejem, na który nasypano ołówkowe obierki. Akurat mam dwie sztuki, z czego jedną obiecałem znajomemu, ale nie mam oryginalnej obwoluty, więc będzie musiał sobie sam nastrugać i przykleić… Kiedyś na magnetofonie kasetowym nagrywałem nasz wspólny występ z Nadolskim, co potem przenieśliśmy na płytę winylową. Analog z kasety to też rzadkość! Musiałem pożyczyć od Janusza Kruka specjalne urządzenie DBX do odszumiania.

Zresztą tak poznałem Stańkę – przyszedł na koncert, który grałem z Helmutem i Andrzejem w Piwnym na Wójtowskiej. Usiadł całkiem blisko i zainteresował się, co tam tak gwiżdże i świszczy. Potem umówiliśmy się w Remoncie i okazało się, że już za tydzień zagramy w Teatrze Stu, razem z Czesławem T. Minkusem. On się czuł uczniem Stańki, dlatego namówiłem go teraz do nagrania „Relacji for T.S.”, gdzie przetwarza dźwięki trąbki. Niedawno zadzwoniła jakaś pani z Fundacji Stańki i powiedziała mi, że ma graficzne partytury Tomasza. Pamiętam zresztą, jak przy mnie je rysował, takim cienkim mazakiem. Wybieramy się tam z Marcinem Krzyżanowskim, żeby może te notacje odczytać.

Pamiętam z pańskich koncertów, m.in. tych z Kawalerami Błotnymi, że bardzo ważne jest na nich to, co widać i co się dzieje. Różne przedmioty i akcje – to aż się prosi o publikację audiowizualną. Na ile to dla pana istotne w dokumentacji?
Czasami wolę słuchać bez obrazu, czasem z obrazem. Często zdarzają się schematyczne rejestracje: widać po kolei muzyków z orkiestry czy zespołu, wciąż jakiś montaż. Ja bym wolał mniej zmian… Kiedyś miałem zrobić muzykę do filmu, zaprosiłem znajomych – na pewno byli tam Andrzej Przybielski, Janusz Smyk – i zrobiłem mały eksperyment. Zagrali na żywo, widząc film po raz pierwszy. Potem ponownie go obejrzeli i nagraliśmy jeszcze raz. Okazało się, że to pierwsze ujęcie wcale nie było złe.

Kwestie urządzeń i techniki są dla pana ważne, prawda?
Tak, żeby wykorzystywać je muzycznie. Żeby nie kończyło się na tym, co wymyśla jakiś inżynier, który często nawet nie wie, co dalej zrobić. Tak stało się z syntezatorami – sami muzycy poszerzyli skalę ich możliwości. Najtrudniej jest ułożyć się pomiędzy inżynierią a artyzmem dźwięku. Żeby się nauczyć grać na takiej maszynce jak ta (pokazuje – przyp. JT), trzeba trzech miesięcy. A tamtą trzymam przykrytą, żeby się nie zakurzyła i wciąż zachęcała do poznania. Albo tu mam szwedzki przyrząd, podłączam go do iPada i gram z takiego kieszonkowego stanowiska. Wchodzi wszystko do plecaka, a można wiele osiągnąć. Bo ostatnio przekombinowałem, miałem za dużo podłączone – a szkoda sprzętu, żeby jeden raz puknąć z tego, a drugi z tamtego. Poza tym trzeba się rozegrać na jednej maszynie: żeby ona ożyła, żeby przekształcenia pojawiały się i znikały.

W którym z zespołów zagrałby pan teraz najchętniej?
Wielu z tych, których lubiłem, już nie ma. Jak Stańki czy Bieżana. Składy zawsze się zmieniały, przychodziły nowe osoby. Najtrudniejsze są duety, jak z Czesławem Małym Dąbrowskim na perkusji czy Krzesimirem Dębskim na skrzypcach, bo wtedy oni oczekują cały czas mojej akcji. Bardzo lubię grać z dęciakami – na kompilacji „Tadeusz Sudnik & Friends in Arts” sporo takich utworów się znalazło. Ale też nieraz mam problem z wydaniem płyty, jak teraz w triu z Indią Czajkowską i Krzysztofem Majchrzakiem. Nagraliśmy jeszcze przed covidem, materiał się odleżał, elektrony się zgryzły. Jednak dopiero niedawno usiedliśmy, ustaliliśmy kolejność i czas na finalny mastering. Nawet wciąż chce mi się słuchać tych kawałków, a to nie zawsze norma! Często zresztą, jak robię odszumianie starych nagrań, to znajduję warstwy ukrytych dźwięków, wszystko zaczyna żyć inaczej. Trzeba bardzo uważać przy oczyszczaniu, żeby niczego nie zgubić. Mam na to swoje sposoby, ale ich nie zdradzę.

logo