Z podróży (2):
muzyka i muzyka

Jan Topolski

Powiadają, że środek Europy leży gdzieś w Polsce, koło Poznania. No cóż, z perspektywy życia artystycznego nie jest to takie oczywiste. Stopniowo zaczynam wierzyć, że tym miejscem może być Szwajcaria

Jeszcze 2 minuty czytania

Z takiej Bazylei raptem cztery godziny pociągiem do Paryża, Mediolanu czy Kolonii. Nie mówiąc o przebogatej wewnętrznej ofercie: Genewa (dwie godziny), Berno (półtorej godziny) i Zurich (godzina). Można przebierać i wybierać.

Niedaleko szukając: Zurych i jeden z bardziej renomowanych festiwali muzyki nowej w Europie – czyli Zürcher Tage für neue Musik (03-08.11.2009), ponad dwie dekady temu zainicjowany m.in. przez serdecznego przyjaciela wspomnianego poprzednio Griseya, Gérarda Zinsstaga. W tym roku Dni poświęcone zostały muzyce elektroakustycznej oraz szeregowi postaci, jak nestor Milton Babbitt, innowator średniego pokolenia Curtis Roads i młodsza norweska gwiazda Henrik-Ole Moe.
Babbitt nie zaskakuje w swoich kombinatorycznych, serialnych permutacjach; Roads okazuje się wytrwałym eksperymentatorem na polu syntezy granularnej i pulsarowej (cokolwiek by ta ostatnia nie oznaczała); Moe zaś to mistrz stłumionej ekspresji zwłaszcza w instrumentarium smyczkowym.
Na tym kameralnym, acz miłym festiwalu, intrygujący okazał się występ amplifikowanego, szumowego, włoskiego Repertoriozero, swoją klasę potwierdził też holenderski Nieuw Ensemble. W nocnych recitalach w klubie Bazillus błyszczeli: perkusista Matthiaus Kaul oraz gramofonista Erik M. Pierwszy dokonywał cudów w grze na rowerze – polecam, zwłaszcza po złapaniu dętki – drugi szalał na winylach, co też polecam, zwłaszcza przy podniecających trzaskach.

Listopad i grudzień w całej Szwajcarii są poświęcone projektowi Culturscapes – skierowanemu w tym roku na Azerbejdżan (w zeszłym roku – na Turcję). Nabiera to dość ironicznego kontekstu po przegłosowanym tu 28 listopada w referendum zakazie stawiania minaretów, czym prawicowe partie chyłkiem wprowadziły ksenofobiczny temat do debaty publicznej. Mam nadzieję, że Azerowie zostawią resentymenty wobec szwajcarskich franków na boku, tym bardziej, że cały program jest naprawde imponujący: pięć tygodni w trzech miastach, wydarzenia filmowe, plastyczne, muzyczne…
Udało mi się odwiedzić ledwie dwie z kilkudziesięciu odsłon programu: koncert duetu Alima i Fargany Gasimowych oraz kameralną operę „Ich, Ich und O! Dujadu” Reny Gely. Fantastyczne jest to połączenie wątków rdzennych z mughamem na czele (czyli modelem rozwijania formy i harmonii, podobnym do perskiego) ze współczesnymi filiacjami (zarówno sowieckimi popularnymi melodiami, jak i dziedzictwem zachodniej klasyki czy popu).

A czyż można posmakować Bazylei bez choćby jednego koncertu najbardziej legendarnego tutejszego zespołu? Mowa oczywiście o Scola Cantorum Basiliensis, specjalizującym się w muzyce dawnej i stanowiącym wizytówkę tutejszego konserwatorium. W jednym z kościołów „kantorzy” dali darmowy (sic!) koncert pod nazwą „Chroma” z włoską muzyką czasów przełomu, czyli początków XVII wieku.
To jeden z moich ulubionych okresów w historii, kiedy radykalnie zerwano z renesansową polifonią w poszukiwaniu barokowej monodii; w powietrzu czuć było ferment i niepokój, wyznaczanie nowych kierunków w muzyce. Studenci i wykładowcy kierunku muzyki dawnej przygotowali frapujący program – od Giralomo Frescobaldiego, przez Giovani Maria Trabaciego i Giaseppe Guamiego, po Giovanniego Gabrielego.
Szczególnie zaskoczyła mnie muzyka Trabaciego (ekspresyjne „Gagliardy”), „Canzony’ Frescobaldiego i Gabrielego tylko potwierdziły renomę tych twórców. Fantastyczne flety i dęte, porządne wiole i miła kościelna akustyka w wypełnionych po brzegi nawach sprawiły, że publiczność wymusiła aż trzy bisy.
Perełką było prawykonanie nowego utworu Edu Haubensaka „Chroma 24”, utrzymanego w testowanym w początkach XVII wieku systemie średniotonowym, który zakładał m.in. podział oktawy na 24 części i ich organizację na sposób modalny. Zuryski kompozytor w pełni wykorzystał ten niezwykły strój i połączył go z minimalistyczną, blokową organizacją brzmień, co złożyło się na fascynujące mnie od dawna połączenie muzyki nowej z dawną.

Kolejny weekend spędziłem w Kolonii na odwiedzinach w redakcji renomowanego kwartalnika o muzyce współczesnej MusikTexte. Założony w 1983 roku, wychodzi do dziś w niezmiennej i jakże rozpoznawalnej szacie graficznej (tzw. żółte zeszyty, 100% tekstu, 0% reklamy i ilustracji, za wyjątkiem nut i zdjęć kompozytorów). Gisela Gronemeyer i Reinhard Oehlshlägel – założyciele i redaktorzy – imponują nie tylko wiedzą i zaangażowaniem, ale także zainteresowaniem muzyką z każdego kraju i umiejętnym zdystansowaniem do mainstreamu życia muzycznego w Niemczech i jego instytucji. Ich redakcja to przede wszystkim niezwykle gościnny dom, gdzie przy stole zasiadali Cage i Stockhausen, imigranci z Ameryki Łacińskiej czy Europy Wschodniej. Tym razem dyskutowaliśmy o rybach i koncertach z rosyjskimi kompozytorkami Olgą Boczichiną i Mariną Charkową oraz argentyńskim twórcą Eduardo Moguillanskim.

M.in. w towarzystwie Moguillanskiego właśnie byłem jeszcze w Bonn na prawykonaniu „Tiere sitzen nicht” Enno Poppego – jednego z najbardziej rozchwytywanych kompozytorów młodego pokolenia, nie tylko w Niemczech. Tym razem wysoki rudzielec nieco się zagolopował w otwartej formie i pofolgował w dziecięcym zachwycie nad 200 instrumentami, które oddał do dyspozycji jednemu z najbardziej uznanych zespołów (nie tylko w Niemczech) – MusikFabrik. Zabrakło mi w tym utworze struktury i dramaturgii, niemniej pomysłowe momenty (jak duety waltorni czy perkusji) próbowały rekompensować ogólne wrażenie. Na próżno. To był Poppe poniżej Poppego, ale gdy się ma 38 lat, to wszystko przed sobą. No, prawie.

W Kolonii zdążyłem także zahaczyć o festiwal Musik der Zeit tamtejszego radia WDR. W odróżnieniu od wielu polskich imprez, próbuje on zasypać niesprawiedliwe podziały między muzyką klasyczną a współczesną, stawiając w centrum coś, co nazywa się klasyką XX wieku. Tegoroczna edycja wzięła swoją nazwę od tytułu emblematycznego utworu Györgi Ligetiego „Clocks and Clouds”, w którym węgierski twórca stawiał pytanie o dwie miary zjawisk: dyskretną i ciągłą. W związku z tym organizatorzy przewidziali wiele utworów repetytywistycznych (jak urocze „Music for Pieces of Wood” Steve’a Reicha) i sonorystycznych (jak „Flowing Down Too Slow” Fausto Romitelego). Było także parę prawykonań, ale tu żadnych miłych niespodzianek nie odnotowałem. Zresztą, czy jak sie komuś daje zamówienie, liczy się naprawdę na coś zupełnie nowego?

To tylko wybrane utwory i wybrane festiwale intensywnych listopadowych tygodni. W następnym odcinku zdam sprawę z fascynujących poszukiwań w obszarze fortepianu – czy to przestrojonego (Fluid Piano, Guildford k. Londynu, 28.11) czy z dodatkiem elektroniki (Piano+, Karlsruhe, 4-6.12), a w kolejnych – z konferencji i festiwalu muzyki internetowej i elektronicznej w Budapeszcie (10-13.12) oraz moich poszukiwań wokół muzyki Gérarda Griseya. Chodzić będzie zarówno o spotkania z jego przyjaciółmi w Paryżu i Zurychu, jak i badania szkiców w Bazylei – w Paul Sacher Stiftung. Odskocznią do bibliotecznych badań będą stanowiły wizyty w tutejszych muzeach i na wystawach (Vitra, Beyeler, Schaulager, a w nich Jenny Holzer, Jean Tinguely, Robert Rauschenberg i inni). Nie tylko muzyką żyje człowiek.

C.d.n.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.