Z podróży (3): Londyn i Paryż,  i nie tylko muzyka
Geoff Smith, Matthew Bourne / fot. Rafael Lewandowski

Z podróży (3): Londyn i Paryż,
i nie tylko muzyka

Jan Topolski

Koncert Fluid Piano i wystawa Sophie Callé w Londynie, koncerty muzyki konkretnej w Paryżu, wystawa Georges'a Seurata w Zurichu – kolejny odcinek peregrynacji nie tylko muzycznych Jana Topolskiego

Jeszcze 3 minuty czytania

Świat czekał na to ponad 300 lat. I oto jest! Fortepian, który jest zaprzeczeniem fortepianu. Albo raczej: przekroczeniem. Fluid Piano. Fortepian o płynnym stroju. Fortepian, którego każdy dźwięk może być modulowany suwakiem o cały ton. Przed i podczas grania. Fortepian, na którym można grać utwory w skalach hinduskich, perskich, arabskich, starogreckich, średniowiecznych. Fortepian z oddzielnym stanowiskiem harfowym z własnymi strunami i pedałami. Fortepian brzmiący jak sitar, gitara, tar, a czasem nawet jak fortepian. Fortepian, który zaprzecza podstawowej idei instrumentu: stałemu strojowi równomiernie temperowanemu. Już nie wohltemperierte Klavier, lecz: untemperierte, durchtemperierte. Ten wynalazek muzyka i kompozytora Geoffa Smitha – cenionego cymbalisty, grającego na mikrotonowym dulcymerze, ilustratora filmów niemych – został po raz pierwszy przedstawiony, w jedynym istniejącym egzemplarzu, 28 listopada 2009 roku w salach University of Surrey w Guildford koło Londynu. Rewelacja!

Ale można by przecież także zgryźliwie ironizować: w jednym egzemplarzu? Cenionego cymbalisty? Koło Londynu? A bo to mało nowych instrumentów widzieliśmy w XX wieku? I co to za ilustrator? Tak, wszystko prawda. Zawsze są dwie strony medalu. Ale trzymajmy się faktów. W Londynie naprawdę nic specjalnego w muzyce się nie działo. Geoff Smith zaczynał jako perkusista, potem spontanicznie odkrył dulcymer i zaczął go przekształcać i rekonstruować, dalej połączył to ze swoją miłością do filmów i z powodzeniem wystartował jako kompozytor nowej muzyki do takich klasyków jak „Nosferatu” Friedricha Murnaua czy „Przygody księcia Achmeda” Lotte Reiniger. Jeden egzemplarz faktycznie jest pewnym problemem, ale trwają zaawansowane rozmowy z producentami fortepianów, którzy są zainteresowani nowym wynalazkiem. Podobnie jak wielu muzyków z różnych tradycji – hinduskiej, perskiej, jazzowej – w tym także jedna gwiazda alternatywnego popu, której imienia nie wolno mi tu zdradzić.

Trzymajmy się faktów. Jesienny Londyn – pada jak zawsze. Dworzec Waterloo, czuję się ścigany niczym Jason Bourne w „Ultimatum”. Razem z przyjaciółką B. wsiadamy do pociągu do tajemniczego Guildford, które ponoć nie cieszy się najlepszą opinią w stolicy. No ale B. mieszka w Cambridge, trzeba jej wybaczyć odrobinę snobizmu. Fortepian wygląda naprawdę pięknie: drewniany, świeży, pachnący. Po prezentacji można podejść i samemu wypróbować klawisze i suwaki. Dużo emocji budzi sesja q&a, gdzie wykonawcy i wynalazca odpowiadają na pytania profesjonalistów i amatorów. Prasa zapowiadała wydarzenie jako the musical equivalent of splitting of the atom („The Guardian”). I choć dużo w tym przesady, niemniej Fluid Piano robi wrażenie.

Nikki Yeoh / fot. Rafael LewandowskiPrzede wszystkim: szlachetnym brzmieniem, niczym pianoforte z XVIII wieku. Ale do tego płynnie przechodzi w barwy, które kojarzymy z hinduskim sitarem czy perskim tarem. Albo harfą czy gitarą. Wszystko zależy od stylu gry. Na premierowym wieczorze za Fluid Piano zasiadło troje wykonawców. Pam Chowhan jest zarówno pianistką, jak skrzypaczką, ostatnio dyrektoruje muzycznie ważnej londyńskiej scenie Southbank Centre (tam odbędzie się druga prezentacja 27 marca 2010 roku). Nikki Yeoh to instrumentalistka związana z tradycją japońską i jazzową. Wreszcie Matthew Bourne to ekscentryk, któremu blisko do prac fizycznych jak i free improvisation. Chowhan pozostała blisko tradycyjnej muzyki Indii, grając także do akompaniamentu z taśmy. Zazwyczaj tego nie znoszę, ale jeśli widzę pianistkę uderzającą w klawisze fortepianu i słyszę mikrotonowe śruti sitaru, to… Yeoh była najbliżej Europy, jednak subtelnie przekształcała barwy i budowała narrację.

Prawdziwą rewelacją okazał się Bourne, zarówno w redukcjonistycznej etiudzie na dwa klawisze i suwaki – prawdziwy showcase potencjału instrumentu – jak i w duecie z Geoffem Smithem, który tradycyjnie bębnił w cymbały. I choć nie usłyszeliśmy ani harfowej części Fluid Piano, ani skal perskich czy średniowiecznych, to i tak trzy godziny minęły niepostrzeżenie. Nawet B., której zdarza się przy domowym śpiewaniu – jak sama przyznaje – wtrącać do znanych melodii interwały spoza europejskich skal (co niektórzy nazwaliby wulgarnie fałszowaniem), była pod wielkim wrażeniem. Oczywiście, przed Geoffem Smithem długa droga, zarówno jeśli chodzi o produkcję instrumentu, jak i zapraszanie wykonawców. Na razie opatentował wynalazek i założył stowarzyszenie; może jednak skończyć jak wielu innych śmiałków przed nim, którzy rzucili wyzwanie carowi instrumentów. Może zginąć marnie jak wielu mikrotonalistów, przecierających szlaki na wielu fortepianach czy klawiaturach naraz. Ale może mu się uda?

Sophie Callé, „Ballerina”
/ arch. Whitechapel Gallery
Nim jednak doszedłem do jakichkolwiek wniosków, miałem niewątpliwą przyjemność odwiedzić wystawę „Talking to Strangers” Sophie Callé w londyńskiej Whitechapel Gallery (do 3 stycznia 2010). Ta znana performerka zasłynęła zwłaszcza akcjami publiczno-społecznymi, w których zapraszała paryżan do spania w jej łóżku („The Sleepers”, 1980) bądź harlemczyków do uśmiechania się (tytułowa praca, zainspirowana przez Paula Austera, 1994). Dokumentacje obu tych zdarzeń były dostępne w Whitechapel, jednak prawdziwą rewelacją okazał się nowy projekt „Prenez soin de vous” („Niech pani dba o siebie”). Artystka zachowała się równie (a może jednak bardziej?) ekshibicjonistycznie jak zawsze: dostawszy od swego przyjaciela list o zerwaniu, postanowiła go upublicznić i poddać 99 kobietom pod swobodną refleksję artystyczną. Powstały komentarze komiczne, straszne, piękne, zdumiewające, wszelakie. Są tu zarówno analizy samego listu – poetyckie, antropologiczne, lingwistyczne, strukturalistyczne, kryminologiczne – jak i jego najbardziej nieraz odjechane interpretacje, dokonane przez śpiewaków, tancerzy, aktorów, mimów. Do tego projekty designerów, kompozycje muzyczne, rozgrywki szachowe, projekcje filmowe… Całość przypomina nieco słynne „Ćwiczenia stylistyczne” Raymonda Queneau, gdzie współzałożyciel OuLiPo poddawał wariacjom proste zdanie, jednak dodaje wiele z wymiaru prywatności i aktualności. Fantastyczna wystawa!

I wreszcie Paryż! Mimo spotkań (m.in. z Elżbietą Sikorą – kompozytorką polską mieszkającą od 1981 roku we Francji i przyszłą dyrektorką Musica Electronica Nova we Wrocławiu w maju 2011, a także z przyjaciółmi Gérarda Griseya, który powraca jako stały temat tego cyklu i moich podróży po zachodnich… rubieżach), znalazłem czas, by skorzystać z jak zwykle przebogatej oferty muzycznej Paryża. Tytuł „Dwutygodnika” – a może mój kulawy francuski? – nie zrobił wrażenia na ekipie Cité de la Musique, i dopiero po ponagleniu ktoś odpowiedział na moje pytanie o bilety prasowe dla przyjaciela M. i mnie. Godzinę przed koncertem! Grali soliści ukochanego Ensemble Intercontemporain w repertuarze Feldman-Poppe-Saunders. Jeśli idzie jednak o inne wydarzenia w tym znamienitym centrum, polecam wszystkim muzykę na żywo do arcydzieł kina niemego, m.in. słynny pięciogodzinny „Napoleon” z Honeggerem (10–13 grudnia); rocznicowy hołd „We Want More Miles” (18–21 grudnia), czwarte biennale kwartetu smyczkowego z klasyką i prawykonaniami (12–17 stycznia 2010), kolejna odsłona projektu „Orientalismes” (20 stycznia–4 lutego), wreszcie afrykańskie „Resistances” (5–16 lutego). Już kończę, bo można by tak długo wymieniać, a program Cité zawsze jest niezwykle starannie zakomponowany.

I jeśli Paryż, to muzyka konkretna! Sztuka dźwięków codzienności i orkiestr głośników ma się nadpodziewanie dobrze, jak udowadnia „Acousma” – cykl koncertów zorganizowanych przez legendarną Groupe de Recherches Musicales w stulecie urodzin ich patrona, Pierre’a Schaeffera. Drogi M., miłośnik muzyki barokowej, nie odważył się na koncert bez żywego wykonawcy, a jego gusta jeden z twórców niesłusznie skomentował trés à la mode. Sam więc odwiedziłem dwa koncerty (5–6 grudnia), z których każdy rozpoczynał się fragmentem klasyki, pierwszymi utworami musique concrète w przestrzennej aranżacji. Potem szły prawykonania, z których szczególnie dobrze wspominam „Reflets de notre société crépusculaire” (podstawowe dźwięki, sinusy, piski i szumy), „Trois études d’espace” Nicolasa Vérina (soczyste barwy i ich przekształcenie) oraz „Still” Benjamina Thigpena (klarowna forma zazębiania się i wyprowadzania). At last but not at least, pozostaje podkreślić premierę kompozycji Elżbiety Sikory „Chicago al fresco” – pejzażu dźwiękowego utrzymanego w tradycji Luka Ferrariego, ale z większą ingerencją w materiał źródłowy i z prawdziwie wielowarstwową aranżacją.

Oba koncerty w Maison de la Radio France okazały się przede wszystkim pokazem przestrzennej aranżacji. To problem istniejący od zarania muzyki akuzmatycznej, jak ją nazwał w latach siedemdziesiątych François Bayle – gdzie nie widać generatorów dźwięku. Prawem percepcji posłuszny słuchacz zaczyna sobie wyobrażać najrozmaitsze sytuacje i pozostaje mocno skonfundowany, dopóki nie rozpozna/nie stworzy prawdopodobnych źródeł. Tym razem było to kilkadziesiąt głośników, zawsze odpowiednio podświetlanych, umiejscowionych zarówno na estradzie, jak i z boku czy w tyle audytorium. Szczególne wrażenie sprawiał rząd ośmiu kulistych kolumn na scenie, które zdawały się niczym ośmiu śpiewaków, w bezpośredniej bliskości. Ujęła mnie także całkiem dobra frekwencja słuchaczy, w tym samych nestorów kierunku; dzięki Elżbiecie Sikorze mogłem poznać takie legendy jak François Bayle czy Bernard Parmegiani. Kolejna, nadzwyczaj interesująca kulminacja całorocznego cyklu „Acousma” wypada za cztery miesiące, w postaci „Présences électronique” – z utworami Rouxa, Fennesza, Ielasiego, Karkowskiego oraz występami Scannera, Palestine’a i Erika M (26–28 marca 2010).

Georges Seurat, „Eiffel Tour”Jeśli już mowa o Paryżu, nie sposób nie powrócić do tematu wystaw. Żeby było śmiesznie, ale i zgodnie z odwieczną tradycją, zespół Centre de Georges Pompidou strajkuje od paru tygodni, więc nici z wystawy o związkach surrealizmu i fotografii. Żeby było śmieszniej, na najbardziej francusko-paryską wystawę trafiam w Zurychu, gdzie w Kunsthalle święcą „Figure in Space” Georges'a Seurata (do 17 stycznia 2010). I znowu zaskakujące związki: wielu nie bez przyczyny porównuje jego puentylizm i zestawianie koloru z pigmentów z syntezą instrumentalną i rozpisywaniem spektrum na instrumenty u kompozytorów spektralnych. Ikoną wystawy jest miniatura z budowaną właśnie wieżą Eiffla, choć mnie akurat znacznie bardziej przekonują ołówkowe szkice, które pokazują, iż Seurat był także mistrzem rysunku. Studia burżujów na spacerze, babć przy lekturze, pracujących robotników, robią ogromne wrażenie. Nie mniejsze wywołują szkice do najbardziej znanych obrazów: „Niedziela na wyspie Grande Jatte” i „Cyrk”. Nawet jeśli nie oglądamy oryginałów, możemy prześledzić całą drogę od szkiców i fragmentów do całości, i raz jeszcze zadziwić się metodycznym szaleństwem puentylizmu. W ogóle jednak – wbrew reklamie w mediach, a nawet szwajcarskiej kolei – wystawa trochę rozczarowuje, choć można prześledzić wiele istotnych dla malarza wątków, w tym oczywiście tytułowy. Chodzi głównie o sposób ujęcia postaci, od impresjonistycznego zarysu, po cieniowane wariacje, ale także świetne płótna marynistyczne z bretońskich portów, zwłaszcza o zachodzie słońca. Tak, chciałoby się tam być, ale los wzywa gdzie indziej…

Cdn.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.