Utwory K. Pendereckiego, J. Greenwooda, Aphex Twina. Krzysztof Penderecki, Marek Moś (dyrygenci), Kameralna Orkiestra Miasta Tychy AUKSO, Hala Stulecia we Wrocławiu, 9 i 10 września 2011 (w ramach Europejskiego Kongresu Kultury).
Zacznijmy od faktów. 9 i 10 września w odremontowanej Hali Stulecia we Wrocławiu odbyły się dwa koncerty. Na obu wystąpiła Kameralna Orkiestra Miasta Tychy AUKSO, dyrygowana na zmianę przez Krzysztofa Pendereckiego i Marka Mosia. Pierwszy wykonał dwukrotnie trzy swoje utwory z awangardowego młodzieńczego okresu: „Tren «Ofiarom Hiroszimy»”, „Kanon” i „Polymorphię”. Pomiędzy nimi zabrzmiały orkiestrowe utwory Jonny’ego Greenwooda, kompozytora i gitarzysty Radiohead, pod batutą Marka Mosia: „Popcorn Superheat Receiver”, fragment ścieżki dźwiękowej „I poleje się krew” i zamówiony na tę okazję „48 Responses to Polymorphia”. Na drugim koncercie pojawił się Richard D. James znany jako Aphex Twin, gwiazda sceny posttanecznej i wraz z orkiestrą przedstawił zamówione utwory: „Polymorphia Reloaded” i „Threnody to the Victims of Hiroshima” oraz swój autorski „AFX Set”.
Krzysztof Penderecki, Hala Stulecia we Wrocławiu,
9 września 2011
To teraz przejdźmy do meritum. Europejski Kongres Kultury to najważniejsze wydarzenie polskiej prezydencji w UE. Żeby uświetnić bogaty program debat i pomniejszych wydarzeń artystycznych, brakowało tylko imprezy spektakularnej i efektownej. Jej kuratorem został Filip Berkowicz, autor sukcesów festiwali Misteria Paschalia i Sacrum Profanum, znany z zamaszystego gestu kuratorskiego i myślenia poza utartymi szlakami. I masywnej, nierzadko przytłaczającej wydarzenia, promocji.
Koncepcja koncertu stanowi rozwinięcie myślenia z Sacrum Profanum – połączenie współczesnej muzyki klasycznej i alternatywnej. Z jednym wszakże, kluczowym, wyjątkiem. O ile większość wydarzeń na tymże festiwalu rozgrywa się w dwóch równoległych nurtach, tu miało dojść do niespotykanej syntezy. Dwa pokolenia, dwa kraje, dwie estetyki, dwa media. Wzajemne inspiracje, współpraca, przepływ idei, wszystko to w multimedialnym strumieniu amplifikowanych instrumentów, wizualizacji, świateł i laserów. I to bardzo ambitne, niemalże awangardowe, w końcu: Penderecki, Aphex Twin... Czy rzeczywiście?
Śmiem twierdzić, że już sama idea i realizacja obarczone były grzechem pierworodnym. Żadnej współpracy bowiem nie było – na pierwszym koncercie na zmianę wykonano sześć utworów, z których tylko ostatni odwoływał się do pozostałych. „Popcorn Superheat Receiver” i „Aż poleje się krew” Jonny’ego Greenwooda to muzyka utrzymana w wybitnie filmowo-ilustracyjnej manierze, z bardzo schematycznym wykorzystaniem orkiestry smyczkowej, zwłaszcza w kontekście maestrii i oryginalności wczesnego Pendereckiego. Spoza paru akordów na krzyż ledwo prześwitywały strzępy sonorystycznych tricków, takich jak zawodzące glissanda czy ostre pizzicata.
Cenię Radiohead, ale Greenwood znacznie lepiej sprawdza się na swoim instrumencie niż w orkiestrze, a jego „48 Responses...” nie nosiło śladów formy czy spójnej narracji, zawierając tylko niezwiązane ze sobą blade klisze z lat 60., i kończąc się grą muzyków na grzechotkach niczym w jakiejś sonoryzmu parodii.
Najbardziej zdumiewa mnie w tym wszystkim rola samego nestora. Wiadomym jest powszechnie, że Penderecki do sonorystycznego okresu swojej twórczości ma stosunek, delikatnie mówiąc, powściągliwy. Sam z siebie niemal nigdy nie dyryguje utworami sprzed 50 lat (sic!), za wyjątkiem „Pasji według św. Łukasza”. Wielokrotnie dawał znać, co myśli o tej estetyce i o jej założeniach. Szkoda na przykład, że nie poproszono innego kompozytora o już prawie narodowym statusie, Pawła Mykietyna, którego związki z alternatywą czy popem są znacznie bardziej uświadomione i słyszalne.
Bardziej sensowny okazał się drugi koncert, może też dlatego, że Aphex Twin został przez Berkowicza oswojony już wcześniej, podczas występu na Sacrum Profanum w 2009 roku i ponownie w tym roku. Same związki między utworami były też bardziej czytelne, zwłaszcza w błyskotliwie noisowej „Polymorphia Reloaded”.
Tu rodzą się jednak kolejne wątpliwości, na głębszym poziomie. Przełomowość i doniosłość utworów Pendereckiego z przełomu lat 50. i 60. – a wraz z nim, Góreckiego, Xenakisa, Ligetiego i Cerhy – polegała na inspiracji albo i wyprzedzeniu pionierskiej wówczas muzyką elektroakustycznej powstającej w studiach w Kolonii czy Warszawie. Myślenie płaszczyznami dźwiękowymi, taflami glissand, fajerwerkami trzasków, szokowało i zachwycało właśnie dlatego, że miało miejsce na obszarze tradycyjnego instrumentarium.
Tej wartości zabrakło na koncertach w Hali Stulecia. Zaprawdę, oprawa zapierała dech w piersiach: największa swego czasu konstrukcja betonowa, blisko 60 metrów wysokości, pięknie podświetlona, wysmakowane wizualizacje. Ale oczywiście orkiestrę smyczkową trzeba było amplifikować. Elektronicznie. I jakkolwiek delikatnie by to zrobić, przy takich masach dźwiękowych, jękach i szumach jak w „Trenie”, wszystkie efekty można było wytłumaczyć sobie elektroniką. Tak zresztą pomyślała pewnie większa część publiczności.
Jonny Greenwood i Krzysztof Penderecki
Ale powróćmy do paradoksu. Oto Krzysztof Penderecki, Wunderkind polskiej szkoły kompozytorskiej, pisze na przełomie lat 50. i 60. utwory paralelne do elektroniki tamtych czasów z jej szumami i trzaskami. Potem na warsztat elektroniczny bierze je Aphex Twin, enfant terrible postklubowej sceny lat 90. i nowego stulecia, wychodzący od loopów i breakcorów.
Na szczęście, sama forma i brzmienie utworów Pendereckiego okazały się na tyle wyraziste, by nie rzec: proste, że nawet po 50 latach dadzą się bez problemu odczytać. Pod tym kątem prawdziwym nokautem okazała się elektroniczna wersja „Trenu...”, zwłaszcza w początkowym i końcowym epizodzie w skrajnych rejestrach. W ogóle, w kontekście elektronicznych albumów Aphex Twina to, co zaprezentował we Wrocławiu, mogło zaskakiwać koncentracją na płaszczyznach i ciągłości, może właśnie zaczerpniętą z Pendereckiego. Sam „AFX Set” trochę nużył loopami i repetycjami oraz powoli rozwijającą się narracją.
W tym miejscu warto jeszcze przypomnieć, że EKK i Berkowicz nie byli pierwsi. Utwory Aphex Twina i kolegów z wytwórni Warp wkrótce po powstaniu inspirowały wielu, by przepisać szalone zmiany rytmu i elektroniczne brzmienia na orkiestrę – stąd fantastyczny projekt Dave’a Horna i London Sinfonietty „Warp Works and XXth Century Masters”, prezentowany w całej Europie w 2005 roku i nagrany na płytę. W innym wykonaniu zabrzmiały one i w Warszawie, na festiwalu Turning Sounds pod kuratelą Antoniego Beksiaka, z bonusem w postaci „DW8” Benharda Langa na dwóch turntablistów i orkiestrę zamienioną w trzeszczącą i zapętlającą się płytę gramofonową. Z kolei 2008 roku na World New Music Days w Wilnie kompozytor idealnie sprawdzający się w obu obszarach, Vytautas V. Jurgutis, miksował równie kultowe dzieło z lat 60. – „Atmosphères” Ligetiego. Wreszcie w 2010 roku Michał Libera w ramach Półwyspu Nowej Muzyki zaprosił zespół improwizatorów Zeitkratzer, by na nowo wykonali elektroakustyczne utwory z dorobku Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, co też znalazło odbicie na unikatowych płytach.
Co więc zostaje? No cóż, nieczęsto się zdarza, by kilka tysięcy osób naraz słuchało „Kanonu” czy „Polimorphii”, a potem wydana została plyta z utworami Pendereckiego w Nonesuch. Pozycjom Greenwooda nie wróżę długiego życia w repertuarze, ale remiksy Aphex Twina mogą niektórym otworzyć uszy na historię i przetrwać próbę czasu. Więc może było choć trochę warto?