W dniach 4–6 listopada po raz piąty odbył się jeden z najbardziej osobliwych festiwali muzycznych w kraju, czyli łódzka Musica Privata. Brak tu jakichkolwiek podziałów gatunkowych: klasyczne oratorium sąsiaduje ze mikrotonowym repetytywizmem, skrzypek ze wsi z freejazzowym triem, noisowy set na elektronice z rytualnym performansem w jesiennych liściach. Imprezę prowadzą ludzie słabo związani z muzycznym systemem: Paweł Sokołowski to absolwent filozofii handlujący surowcami rolnymi, Michał Rupniewski jest doktorem prawa wykładający we Wrocławiu i w Tomaszowie Mazowieckim; trzy lata temu do zespołu dołączył Kuba Krzewiński, kompozytor kontynuujący studia na łódzkiej Akademii Muzycznej. Co istotne, wszyscy grają na różnych instrumentach: pierwszy na saksofonach, drugi na klarnecie, trzeci na skrzypcach. Sama Musica Privata zaczęła się od uniesień przeżywanych przez Pawła w bydgoskim Mózgu i prób założenia festiwalu ambient przez Michała, potem był jeszcze swobodnie improwizujący kolektyw Dźwięk-bud, m.in. ze znanym łódzkim artystą dźwiękowym Suavasem Lewym.
Tak o idei muzyki prywatnej pisał Sokołowski w swoim artykule: „Co pewien czas podejmuję z moim przyjacielem, Tomkiem Ananiczem, próby muzykowania. On wtedy gra na perkusji, ja dmucham w saksofon. (…) w trakcie jednej z takich prób towarzyszył nam słuchacz, świętej pamięci dziadek Tomka, Mieczysław Kalinowski z Kalisza. Nie skrywał entuzjazmu i radości z naszych starań – uśmiechnięty, w przyciemnionych okularach kołysał się na stojąco, ochoczo prawiąc komplementy. (...) Przy stole zaczął narzekać na zesztywniałe i pocące się palce. Wyznał, że teraz może grać już tylko muzykę prywatną. Mówił, że kiedyś siadał z harmonią na tapczanie i grał sobie coś, co przychodziło mu do głowy. (...) Żona krzyczała wtedy, żeby przestał, bo nie nadaje się to ani do tańca ani do niczego innego. Mieczysław z dumą odpowiadał, żeby była cicho, bo to jest muzyka prywatna. (...) Prywatność w muzyce przejawia się raczej w szczerości, bezpośredniości i zaangażowaniu artysty niż w wirtuozerii i ukazywaniu erudycji, choć te ostatnie przynoszą korzyści, gdy stają się środkiem, a nie celem. W krąg muzyki prywatnej włączają się zatem artyści, którzy odciskają w materii dźwiękowej swoje niepowtarzalne piętno. Tym piętnem jest pewna tajemnicza artystyczna intuicja, której nie można nauczyć się w sposób, w jaki uczy się muzyki w szkołach. Paradoks muzyki prywatnej polega na tym, że droga do odkrycia tego, co w sztuce prawdziwe i obiektywne, wiedzie przez to, co jednostkowe”.
Koncepcja ta odnosi się więc, z jednej strony, do muzyki poza wszelkim obiegiem, pozbawionej najczęstszych jej funkcji (obrzędowych, rozrywkowych, mieszczańskich, awangardowych) – uprawianej dla przyjemności samych wykonawców, poza modą i koniunkturą. Z drugiej strony, dla twórców festiwalu ważna jest kreatywność i oryginalność, ale niekoniecznie w ramach systemowych poszukiwań, tylko podejścia bardziej intuicyjnego i amatorskiego: na polu muzyki prywatnej mogą spotkać się profesjonaliści i początkujący, tradycjonaliści i moderniści. Festiwal poszukuje tego, co wspólne poza zwyczajowymi gatunkami muzycznymi, a na tegorocznej edycji była to dla mnie rytualizacja występu i samej muzycznej formy, pełna powtórzeń, zaklęć, inkantacji, dążąca do tego, co naturalne i odwieczne. Podczas pierwszych imprez w 2012 i 2013 roku dominowała swobodna improwizacja, najbliższa organizatorom, z pamiętnych występów Sokołowski wymienia syntezatorowe solo Marcina Maseckiego i Łódzką Orkiestrę Biedafonów, czyli instrumentów z odzysku. Po dołączeniu Kuby Krzewińskiego w 2014 festiwal otworzył się także na poszukujących akademików (Artur Zagajewski, Marcin Stańczyk), ale nie zapomniał o emancypacyjnych inicjatywach („In C” Terry’ego Rileya wykonane przez dwudziestoosobowy, bardzo zróżnicowany pod kątem umiejętności skład). W kolejnym roku dołączyła muzyka tradycyjna i jej przetworzenia, jak w zespołach Odpoczno i Miejskie Darcie Pierza. Na tegorocznej edycji było już wszystko...
Choć udało mi się uczestniczyć tylko w dwóch z trzech dni Musica Privata, to i tak było to bardzo intensywne przeżycie: codziennie blisko siedem godzin koncertów z krótkimi tylko przerwami oddzielającymi skrajne estetyki. Największych emocji dostarczyły mi występy niejako najmniejsze, które bez wątpienia przepadłyby na jakimkolwiek innym festiwalu. Suavas Lewy z Olą Kozioł zaczęli swój audiowizualny performans „18 rzek” od leżenia w rozsypanych uschniętych liściach, co wprowadziło wszystkich w błogi nastrój. Powoli każde z nich wstawało, grając na drewienkach lub śpiewając powtarzalne formuły, a w tle na ścianach leciał film ze „spływu” jedną z tytułowych łódzkich rzeczek, w większości zasypanych podczas rozrostu miasta. Wszystko było bardzo delikatne i transowe, a odbiorowi wybitnie sprzyjały pufy w pierwszych rzędach: jesienna podróż w głąb zapomnienia. Eufonia Pseudolarix z kolei to elektroniczny duet Izabeli Smelczyńskiej i Mateusza Śmigasiewicza, w którym ciepło analogowego brzmienia przenika nawet laptopowe algorytmy, a z minuty na minutę coraz trudniej rozpoznać źródło dźwięku. Wykonawcy siedzą po turecku na podłodze, a między nimi a publicznością rozstawione są mniej lub bardziej spektakularne generatory: gramofon z sukulentem na płycie, kieliszki i smyczki, samodzielnie zbudowane syntezatory. Najważniejszy okazuje się jednak rozwój w czasie: niespieszny i organiczny, co w tym wypadku podbiła winylowa płyta ze śpiewami ptaków z niemieckich lasów, których melodie i rytmy przeniosły się niepostrzeżenie na elektroniczne faktury... Ptak w maszynie: dobry temat koncertu.
Eufonia Pseudolarix , fot. Paweł Sokołowski
Jak wiadomo, festiwale rozgrywają się w specyficznym czworokącie: program – wykonawcy – odbiorcy – lokacja, a łódzka impreza figurę tę ciekawie zakrzywia. Po pierwsze, dobór muzyków jest... hmm... daleki od ortodoksji. W niedzielę 6 listopada wystąpili po sobie nastoletni uczniowie z Zespołu Szkół Muzycznych im. Stanisława Moniuszki w Łodzi oraz 93-letni skrzypek Tadeusz Kubiak z synem harmonistą. Ci pierwsi porywająco wykonali fragmenty „Stworzenia świata” Haydna oraz grające repetycjami do ekstremum „circulatio” Zagajewskiego na dwa akordeony z orkiestrą, a koncert zgromadził setki krewnych młodych muzyków. Ci drudzy po półgodzinie byli lekko zniechęceni wciąż grzejącą krzesła publicznością, ale wnet pierwsze pary zaczęły wirować polki i kujawiaki, a muzycy zapowiedzieli powrót za rok. Kuba Krzewiński tak uzasadnił niestandardowy układ programu: „Koncert orkiestry miał różne cele. Zanurzenie muzyków szkoły muzycznej w obszernym słoiku festiwalowego programu wynika z chęci wskazania im (a także ich rodzicom!) innych dróg i wzorców, zanim ich gust ostatecznie skostnieje w akademickich protezach i szablonach. Z drugiej zaś strony chodziło o pokazanie idei «jedności muzyki» naszej zróżnicowanej publiczności. Od Haydna do RAPOONA (ambientowego muzyka, który występował na zwieńczenie wieczoru – JT] wiedzie jedna ciągła linia. Meandryczna, z wieloma odnogami, ale jedna. Spora część z naszych gości festiwalowych, wśród nich ci oczekujący RAPOONA, czy bliscy Oli i Suavasowi artyści ze środowiska wizualnego, przyszli również na orkiestrę i odkryli, że bardzo im się podoba. Orkiestra symfoniczna wyprowadzona ze swojego zmurszałego zoo, elitarnego cyrku, może przybierać bardzo atrakcyjne oblicza”.
Tadeusz Kubiak, fot. Paweł Sokołowski
Kolejne ciekawe zestawienie miało miejsce w sobotę 5 listopada. Najpierw znakomity recital dał francuski klarnecista Benjamin Maneyrol (w tym „13<x & x<11” łódzko-belgijskiej Niny Fukuoki oraz wczesne „Charme” Gérarda Griseya), a potem dwa mamucie sety zagrała ciekawie obsadzona Kraków Improvisers Orchestra – podwójne skrzypce, altówka, kontrabas, gitara elektryczna, pianino, perkusja, saksofony i dwa wokale – pod wodzą Patryka Zakrockiego i inicjatorki Pauliny Owczarek (tu mój jedyny zarzut do muzyki prywatnej: nierzadko, zwłaszcza w improwizacji, wykonawcy zbyt dobrze się ze sobą czujący tracą poczucie czasu). Tańczący dyrygent Zakrocki idealnie pasował do idei łódzkiego festiwalu, bo sporą część działalności warszawskiego multiinstrumentalisty określa właśnie domowe muzykowanie, przekraczanie granic i mieszanie funkcji to także jego specjalność. Ale Musica Privata dużą wagę przywiązuje również do innego wierzchołka wspomnianego nieforemnego wielokąta, czyli do lokacji. Tym razem odbywała się w świeżo odnowionych fabrycznych wnętrzach Art_Inkubatora: niskich szerokich przestrzeniach na piętrze, ceglano-szklanym holu oraz dużej wielofunkcyjnej sali. Wcześniej jednak impreza gościła w legendarnej Widzewskiej Manufakturze, mieszczącej m.in. klub Bajkonur, gdzie „gigantyczne hale po zakładzie produkującym tekstylia dostarczyły niesamowitych wrażeń wizualnych i akustycznych, a potęgowany pogłosem dźwięk dochodził do słuchacza nie tylko od strony instrumentu, lecz zewsząd, tak jakby to cała fabryka grała swoją konstrukcją” (Sokołowski i Krzewiński).
Kraków Improvisers Orchestra, fot. Dominika Cybuch
Co wydaje mi się jednak szczególnie dziś cenne – w epoce festiwalomanii, grantozy, miejskich marketingów i komercyjnego targetowania – to zasady działalności i przekrój stylistyczno-odbiorczy Musica Privata. „Festiwal organizowaliśmy do tej pory całkowicie charytatywnie. Na crowdfunding byliśmy przez trzy lata nieco skazani, dlatego że nie udawało nam się zdobyć środków poprzez wnioski składane w publicznych konkursach. Za każdym razem, gdy nasz wniosek przegrywał, musieliśmy nieco rezygnować ze swoich ambicji programowych. Zaczynało się wtedy pisanie nowego programu i tzw. partyzanckie zdobywanie funduszy na gaże dla artystów. Crowdfunding ma jednak także swoje zalety: pomaga w samej promocji wydarzenia i sprawia, że ludzie mogą czuć się współudziałowcami całego przedsięwzięcia. Wiąże się to z naszą wyjściową ideą nawracania łodzian na sztukę. (...) Według własnego uznania stwarzamy warunki, w których ludzie mogą się zapoznawać z różną muzyką. Nikogo nie zmuszamy, ani nie oczekujemy, że wszystkim się to spodoba. (...) Myślę, że mieszanie gatunków dobrze wpływa też na skupienie, bo gdyby zaproponować trzy godziny z Haydnem, to po pierwszej godzinie prawie każdy ze słuchaczy, z całym szacunkiem dla Haydna, niechcący by ziewnął, a po drugiej – większość cicho by wyszła. Tymczasem po połowie godziny przenosimy się spacerkiem po schodach na Suavasa i dostajemy inne bodźce, które na nowo są w stanie wzbudzić naszą ciekawość, a przecież w programie czekały nas jeszcze inne rzeczy, równie odmienne od pozostałych” – powiedział mi Paweł Sokołowski.
Musica Privata, Łódź, Art_Inkubator,
4–6 listopada 2016Sokołowski jako autor magisterki o Gottfriedzie Wilhelmie Leibnizu wie, co mówi: problemem współczesnej kultury jest monadologia nisz. Każdy sposób, by usprawnić przepływ inspiracji, technologii, estetyk i słuchaczy jest dobry. Wiedzą o tym też sami artyści, którzy coraz częściej grają z wizualizacjami i znanymi filmami, jak RAPOON z fragmentami klasyki z lat 60. i komputerowych grafik, czy X-Navi: Et, posiłkujący się lekko przerobionymi sekwencjami ze „Stalkera” Andrieja Tarkowskiego w swojej „Alchemii dźwięków”. I jakkolwiek na poziomie muzycznym oba występy były znakomite (szczególnie ujmowała choreografia ruchów Rafała Iwańskiego za mikserami), to niemal dosłowne cytaty z arcydzieł kina trochę raziły.
Jeszcze na koniec à propos finansowania Musica Privata: w tym roku twórcom festiwalu wyjątkowo udało się pozyskać parę dotacji, w tym Mikrogranty Transatlantyku i Łódzkiego Centrum Wydarzeń. Tym niemniej uważam, że jak nigdzie indziej w przypadku tej imprezy crowdfunding ma głęboki, wspólnotowy sens, pozwalający przekuć to, co prywatne (kapitał) w to, co publiczne (sztuka), ku satysfakcji wszystkich stron. Trójce organizatorów szczególnie zależy, aby zaproszeni muzycy nie odwalali eventowych chałtur ani nie pogrążali się w awangardowym samozachwycie – i jak na razie, świetnie im wychodzi unikanie tego typu mielizn. Z tegorocznego festiwalu zapamiętam zapętlone formuły, prowadzące do transowego rytuału – banalna fraza w „circulatio” Artura Zagajewskiego, ptasie zaśpiewy Eufonii Pseudolarix, śpiewane i stukane zaklęcia „18 rzek” Suavasa Lewego i Oli Kozioł, perkusyjno-saksofonowo-basowe improwizacje Ensemble 56, monotonnie repetowane frazy lektury Michała Libery, krążące alikwoty klarnetu w „13<x & x<11” Niny Fukuoki... Jeśli tak ma wyglądać realizacja muzyki prywatnej granej dla siebie na tapczanie – to chętnie przysiądę na kuchennym taborecie, by dłużej posłuchać.