47. Festiwal w Karlowych Warach. Polski kontyngent
Eryk Lubos odbiera nagrodę za najlepszą rolę męską / kviff.com

47. Festiwal w Karlowych Warach. Polski kontyngent

Stanisław Liguziński

Karlowe stanowią dla każdego kinomana realną ofertę. Można tu zahaczyć nogą o czerwony dywan, otrzeć się o Johna Malkovicha czy Susan Sarandon i obejrzeć nowości filmowe za 8 zł

Jeszcze 3 minuty czytania

Znacie drugi taki festiwal, w trakcie którego przedstawiciele najważniejszych europejskich mediów leżą na schodach pomiędzy rzędami foteli, wspierając się na torebkach, plecakach i zbędnych częściach garderoby? Obrazek niczym z polskiej komedii, bądź filmu przyrodniczego, ale powtarzający się w Karlowych Warach nagminnie na seansach nowych filmów Leosa Caraxa, Marka Najbrta, braci Taviani, Yorgosa Lanthimosa, Kena Loacha czy Ulricha Seidla. Bynajmniej nie wskazuje on na prowincjonalność festiwalu lub specyficzne poczucie humoru organizatorów, ale na przystępność tej imprezy. Nawet jeśli nie dysponujemy akredytacją prasową, do obejrzenia wszystkich zaplanowanych filmów wystarczy jedynie odrobina determinacji.

Karlowe Wary są słabo obecne w polskich mediach. Od czasu do czasu, do prasy przebija się informacja o nagrodzie dla jakiegoś polskiego twórcy – Marcina Koszałki w zeszłym roku, Krzysztofa i Joanny Kos-Krauze kilka sezonów temu – jednak sam festiwal funkcjonuje jako puste znaczące. Jeśli chodzi o wiek Karlowe Wary ścigają się w Europie jedynie z festiwalami w Cannes i Wenecji, brak im jednak ich snobistycznych naleciałości. Pomimo najwyższej możliwej kategorii – A, wymagającej organizowania konkursu zapełnionego międzynarodowymi premierami, czeski festiwal jest szeroko otwarty na publiczność, oferując bilety w cenach zawstydzających nawet prowincjonalne wakacyjne imprezy filmowe (ok. 10zł za cały bilet, ok. 8zł za ulgowy). Jeśli do tej pory ten tekst wygląda bardziej na reklamę niż relację, to tylko dlatego, że Karlowe stanowią dla każdego kinomana realną ofertę. Można tu zahaczyć nogą o czerwony dywan, otrzeć się o Johna Malkovicha (w zeszłym roku), czy Helen Mirren i Susan Sarandon (w bieżącym), jednak liczy się przede wszystkim repertuar wyświetlany w 12 ogólnodostępnych i 2 zarezerwowanych dla prasy salach kinowych.

Teoretycznie clou programu jest wspomniany konkurs, oferujący filmowe świeżynki, jednak rywalizacja o tytuły z bardziej prestiżowymi imprezami sprawia, że ma on bardzo nierówny poziom. Czasem można tu trafić na perły pokroju „Amelii” Jean-Pierre Jeuneta lub „Jar City” Baltasara Kormakura, częściej na obiecujące, choć nieco chropowate debiuty (zeszłoroczny „Lollipop Monster” Ziski Riemann) lub filmy mniej eksponowanych twórców reprezentujących najciekawsze kinematografie (m.in. tegoroczne „To agori troi to fagito tou pouliou” Ektorasa Lygizosa z Grecji i „Peleh Akhar” Ali Mosaffy z Iranu). Pomimo zmiennego poziomu, Karlowe Wary nadal cieszą się zasłużonym prestiżem, stanowiąc dla wielu twórców furtkę do Cannes, Wenecji, Berlina i szerszej międzynarodowej dystrybucji. Powodem, dla którego rzesze kinomanów wracają tu co roku są jednak pozostałe sekcje – znakomite Horyzonty prezentujące crème de la crème światowego obiegu festiwalowego z bieżącego sezonu, East of the West – konkurs produkcji z Europy środkowo-wschodniej, Another View – wybór tytułów eksplorujących marginesy formalne i tematyczne współczesnego kina, czy Forum of Independent – dowodzące, że Amerykanie nie mają monopolu na ciekawe kino niezależne.

47. MFF w Karlowych Warach

29 czerwca – 7 lipca 2012

Grand Prix - Kryształowy Glob
:
 „Mer eller mindre mann”, reż. Martin Lund Specjalna Nagroda Jury: „Piazza Fontana: The Italian Conspiracy”, reż. Marco Tullio Giordana Najlepszy reżyser: Rafael Ouellet za „Camion”. Najlepsza aktorka: Leila Hatami za „Peleh akhar”.
Najlepszy aktor: Henrik Rafaelsen za „Mer eller mindre mann” i Eryk Lubos za „Zabić bobra”.

strona festiwalu: http://www.kviff.com
 

Tyle w ramach festiwalowego know-how. Czas przejść do tegorocznej edycji, w trakcie której, muszę przyznać, czułem się niejako członkiem polskiego kontyngentu. W trakcie festiwalu zaprezentowano aż 7 polskich filmów i jedną flagową koprodukcję polsko-czeską, pod wiele mówiącym tytułem – „Polski film”. Nie przypominam sobie sytuacji, w której miałbym okazję obserwować tak obszerny blok rodzimych produkcji na dużej międzynarodowej imprezie – prowokowało to do zapuszczania żurawia w laptopy zagranicznych korespondentów i nadstawiania ucha w biurze prasowym. O naszym kinie mówiło się w tym roku sporo – nie zawsze pochlebnie, ale zazwyczaj z dużym zainteresowaniem. Już pierwsza konfrontacja ze Stephenem Lanem – znakomitym PR-owcem, promującym całą gamę tytułów od festiwalu w Cannes po Berlinale, który szczęśliwie zajmował się w tym roku polskimi produkcjami, uświadomiła mi jak diametralnie różni się spojrzenie na nasze kino z zewnątrz. 

„Wiesz co, to wasze kino jest strasznie odważne – zaczął rozmowę Stephen – U nas, w Ameryce Północnej trudno byłoby wam znaleźć odpowiednich producentów, weźmy kilka przykładów z brzegu – w „Bez wstydu” jest kazirodcza relacja brata z siostrą, neonaziści i Cyganie, w „Zabić Bobra” – relacja seksualna weterana wojennego z niepełnoletnią dziewczyną i kastracja, w „Yumie” – kradzieże transgraniczne, kolejna kazirodcza relacja i homoseksualny gwałt – nie boicie się wchodzić w ekstrema.”

W relacji serwisu Indiwire „Bez wstydu” określone zostało jako najbardziej kontrowersyjny film festiwalu. Rzecz jasna sama odwaga nie świadczy o jakości produkcji, ale fama bezkompromisowości przyciągnęła na sale kinowe spore rzesze widzów. Podobnie jak w przypadku pokazywanego w Karlowych w ubiegłym roku „Księstwa” Andrzeja Barańskiego, pewne uproszczenia i dysonanse wyraźnie odczuwane przez polskiego widza, w optyce międzynarodowej publiczności swobodnie roztapiały się w opowieści. Budzące moje wątpliwości filtrowanie zjawiska jumy (w filmie „Yuma”) – kradzieży dokonywanych w latach 90. przez przygraniczną młodzież na terenie Niemiec – przez pryzmat nostalgii, w odczuciu festiwalowych widzów jedynie wzmacniało gatunkowy sztafaż filmu. Produkcja zajęła wysoką pozycję w rankingu publiczności. Rozgrywający się w tle „Bez Wstydu” konflikt pomiędzy neonazistami a ludnością Romską, w sąsiedztwie filmów słowackich i węgierskich (gdzie Cyganie stanowią znaczny procent populacji), dość naturalnie ekstrapolowany był na sytuację w całej Polsce.

Scenarzysta Grzegorz Łoszewski i reżyser Filip Marczewski („Bez wstydu”) / kviff.com

Nie brakowało jednak mocnych głosów krytycznych. Dwójka żywo gestykulujących brytyjskich dziennikarzy, zajmujących sąsiednie stanowisko komputerowe, układała przy mnie ranking najgorszych filmów festiwalu – trafiłem na moment, w którym spierali się o obsadę pierwszego miejsca, rozstrzygając pomiędzy portugalsko-fińskim „westernem bez elementów westernu” – „Estrada de Palha”, a „operującą prostackim dowcipem, sklejoną z klisz i pretensjonalną” – „Yumą”.

Światową premierę „Yumy”, zorganizowaną w Grandhotelu Pupp (znanym fanom przygód Jamesa Bonda z „Casino Royale”) przesiedziałem jak na szpilkach, tłumiąc w sobie podobne uczucia. Wydawało się, że wszystko zagra koncertowo, co najmniej w takim stopniu jak we „Wszystko co kocham” Jacka Borcucha. Fantastyczna obsada aktorska z Jakubem Gierszałem na czele, transformacja ustrojowa, rodzący się fetyszyzm towarowy, powszechne na terenach przygranicznych w latach 90. zjawisko „jumania” i westernowy sznyt. Zwłaszcza ten ostatni element – sięgnięcie do gatunku, którego mitologia oparta jest o symbolikę zachodniej granicy (kolonizowanie „dzikiego zachodu”) budził nadzieję na ciekawą aktualizację historii w mocno skodyfikowanej konwencji (coś takiego udało się znakomicie Wojciechowi Smarzowskiemu w „Róży”). Zamiast nowego „Prawa i pięści” wyszło jednak połączenie „Świnek” Roberta Glińskiego i „Młodych wilków” Jarosława Żamojdy, okraszone dowcipem ze „Świata według Kiepskich”. Wydaje się, że w którymś momencie stylizacja wymyka się spod kontroli i twórcy „wyjeżdżają za linię” – zamiast śmiać się z bohaterami, zaczynamy śmiać się z nich – im dalej w las, z tym większym zażenowaniem i poczuciem dyskomfortu. Nostalgiczny rys tłumaczy bohaterów do momentu, w którym nostalgia za młodością i jej błędami, nie zamienia się w nostalgię za przaśnością.

Twórcy filmu „Zabić bobra” / kviff.com

Pozostałe filmy, festiwalową prezentację mogą zapisać sobie na plus. „Bez wstydu” zasłużyło na wspomnianą już wzmiankę w dziesiątce najważniejszych filmów festiwalu według portalu Indiewire, odrzucone z konkursu w Gdyni „Zabić Bobra” Jana Jakuba Kolskiego, opuściło Karlowe Wary z nagrodą aktorską dla Eryka Lubosa i irytującą reżysera (ale działającą marketingowo na korzyść filmu) łatką polskiej wariacji na temat „Leona Zawodowca”. Moje chałupnicze metody badania nastrojów mogą budzić wątpliwości, ale podobnie jak Łukasz Maciejewski, za największego beneficjenta festiwalu uznaję Tomka Wasilewskiego. Wśród widzów, którym udało się dotrzeć na prezentowane w ramach Forum of Independent „W sypialni” dominowały pozytywne głosy, chwalące konsekwencję stylistyczną, pieczołowitość w konstruowaniu portretu psychologicznego przechodzącej kryzys kobiety oraz fantastyczną kreację Katarzyny Herman.

Wspomniane tytuły gościły lub w najbliższym czasie zagoszczą na polskich ekranach. Najdłużej przyjdzie nam czekać na najmniej polski z polskich filmów, czyli – „Polski film” Marka Najbrta, zwycięzcy 3. edycji festiwalu Off Plus Camera. Tytuł i sposób potraktowania tematu prowokuje czerstwe dowcipy na temat zawartości cukru w cukrze i polskości w polskim filmie. Podobnie jak w przypadku „Braci Karamazow” Petra Zelenki, film Najbrta może się wykazać sporym zastrzykiem polskiego kapitału, polskimi plenerami oraz drugoplanowymi kreacjami naszych aktorów. Planowany przez reżysera autotematyczny projekt, badający granicę pomiędzy reprezentacją a kreacją (aktorzy grający samych siebie, fragmenty zeszłorocznego festiwalu w Karlowych zawarte w filmie, którego premiera odbywa się na tym festiwalu itd.), niejako przez przypadek dorobił się całkowicie nowego wymiaru. Wraz z nagrodą za swój poprzedni film „Protektor”, reżyser otrzymał od krakowskiego festiwalu obietnicę sporego wsparcia finansowego, pod warunkiem, że zdecyduje się umieścić akcję filmu w Polsce (przynajmniej częściowo). Dzięki temu planowany „film o filmie w filmie” – by użyć klasycznej już formułki, stał się dodatkowo dziwacznym pryzmatem, dzięki któremu Polacy mogą spojrzeć na siebie z czeskiej perspektywy, a Czesi przyglądnąć się sobie z polskiej. Bywa, że na sali wybuchają śmiechem Czesi i Polacy, częściej śmieją się sami Czesi, bądź sami Polacy. Pozostali widzowie siedzą skonsternowani. Jak na złość, Najbrt kpiący z rozpowszechnionej w Polsce opinii, iż czeski humor reprezentuje Zelenka, stylistycznie nawiązuje do poruszających się na granicy fikcji i dokumentu filmów Petra.

Widz znający „Mniagę”, „Wysoki Zamek”, „Rok Diabła” i „Braci Karamazow”, w trakcie seansu „Polskiego filmu” może odczuć znajomy dysonans poznawczy. Polak powiedziałby – czeski film, Czesi ten sam stan zamotania nazywają hiszpańską wioską, ewentualnie – turecką gospodą. Konkursowa przygoda filmu zakończyła się wyróżnieniem dla czterech wiodących aktorów, jego przygoda kinowa zacznie się niedługo u naszych południowych sąsiadów. Polakom na „Polski film” przyjdzie czekać przynajmniej do przyszłorocznej Off Plus Camery.

Na koniec wypadałoby wspomnieć co na festiwalu robiła Helen Mirren, dlaczego na głównej scenie zapowiadał ją nestor węgierskiej kinematografii Istvan Szabo oraz kto dostał Złoty Globus, nagrody regulaminowe i pozaregulaminowe. Nie zaszkodziłoby zawadzić o filipiński film, będący instrukcją konstruowania festiwalowych pewniaków (bieda plus dziecięca prostytucja), grecką opowieść o chłopcu, który zjadał ptasią karmę, japoński film irańskiego reżysera opowiadający o sadomasochistycznej miłości do kina, albo kanadyjską produkcję o kanibalizmie i malarstwie. Mógłbym pisać o tych kilkudziesięciu tytułach, które udało mi się wyłuskać z liczącej ponad 200 filmów oferty Karlowych Warów, ale zostanę przy Polsce.

 Jednak – to był tylko trailer.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.