Nie możemy zmienić świata
Mafikeng, aktywizacja stadionu. fot. Cascoland

Nie możemy zmienić świata

Rozmowa z Roelem Schoenmakersem z CASCOLAND

Pierwszą inicjatywą, jakiej się podjęliśmy w Kolenkit, najbiedniejszej dzielnicy Holandii, były kury. Na początku było ich 12, ale 6 zostało ukradzionych. Pozostałymi opiekuje się dziś Ghassan, były dealer narkotykowy

Jeszcze 3 minuty czytania

MARTA ŻAKOWSKA: Aktywizujecie przestrzeń publiczną w każdym miejscu, w którym pracujecie. Celem i narzędziem waszej pracy jest współpraca z odbiorcami.
ROEL SCHOENMAKERS: Cascoland aktywizuje publiczność poprzez interwencje, performatywne używanie struktur, obiektów i nowych mediów. Mobilizujemy artystów, mieszkańców, stowarzyszenia lokalne i organizacje do uczestniczenia w kształtowaniu przestrzeni publicznej. Niespodziewane wydarzenia/obiekty w zadziwiających lokalizacjach wskazują wzory zachowań i ich przemiany, rzucają im jednocześnie wyzwanie. Projekty Cascolandu są narzędziami tworzonymi przez uczestników i odbiorców, nie są więc dziełami sztuki, które można wystawiać. Naszym celem jest zmiana sposobów widzenia, wzmacnianie poszczególnych ludzi i społeczności nie tylko we współpracy z publicznością i rezydentami, ale też właśnie z urbanistami, projektantami, lokalnymi organizacjami i władzami.

Jako grupa działacie od ośmiu lat. Inicjatywa o nazwie Cascoland powstała w 2004 roku, dzięki tobie i twojej partnerce, Fionie de Bell. Od tamtej pory pracowaliście między innymi w Holandii, Belgii, Południowej Afryce, Kirgistanie, Peru, Polsce, teraz pracujecie też w Brazylii, w związku ze zbliżającymi się tam mistrzostwami w piłce nożnej.
Wcześniej zajmowałem się muzyką, grałem na perkusji w kilku zespołach, jeździłem w trasy, grałem między innymi z AC/DC. Fiona pracowała z różnymi grupami teatralnymi. W Cascoland Fiona zajmuje się koncepcjami, jest dyrektorką artystyczną. Ja produkuję projekty.

CASCOLAND

Międzynarodowy kolektyw artystów, architektów, designerów i performerów pracujący w przestrzeniach publicznych. Celem grupy jest aktywizacja lokalnych społeczności. Kolektyw pracuje w oparciu o to, co zastaje w danych lokalizacjach. Korzysta z lokalnych zasobów, umiejętności odbiorców projektów, ich możliwości i potrzeb.

Swój pierwszy projekt zrealizowaliście w Holandii, podczas festiwalu teatralnego w Oerol na wyspie Terschelling.
To był pilot działań Cascoland. Zaprosiliśmy do współpracy czterech artystów. Zbudowaliśmy formy, które gościły uczestników festiwalu. Między innymi Pływającą Sypialnię, Kubik i Zamek, w których można było spać i odpoczywać oraz wieżę z pięciu wanien, w której można było się kąpać.

Tak zaczęła powstawać sieć twórców działających pod szyldem Cascoland. Z czasem ta sieć się rozrosła. Dziś prowadzicie też rezydencje artystyczne w Amsterdamie.
W każdym z naszych projektów uczestniczą różni artyści. Chcemy pracować z ludźmi o różnych umiejętnościach. Rezydencje prowadzimy od dwóch lat.

Mieliście dotąd trzech rezydentów. Portugalczyka zajmującego się teatrem, malarza z Syrii, i Polkę, pracującą ze społecznym designem.
Tak, ale od września chcemy trzymać się sztywno nowego profilu, związanego z charakterem rezydencji syryjskiego artysty. Zapraszać będziemy tylko twórców z krajów reżimowych, w tym uciekinierów politycznych. Chcemy pomagać im rozpoczynać nowe życie w Holandii, na dobrych warunkach. Dzięki rezydencji Shahina Abdallaha, trzydziestotrzyletniego malarza z Syrii, Kurda, który przed wojną wykładał w szkole artystycznej w Damaszku, uświadomiliśmy sobie, ile taki pobyt może znaczyć dla twórców z tych krajów. Shahin trafił do więzienia za zbieranie rannych i umierających z ulic i odwożenie ich do szpitali opozycyjnych. Był tam torturowany. Po wyjściu na wolność postanowił uciec z kraju. Skontaktował się z nami, przyjechał i może dzięki temu udało mu się przeżyć. Pomyśleliśmy, że warto nasz program rezydencji sprofilować na takie ekstremalne sytuacje. Jesteśmy już w trakcie negocjacji z różnymi organizacjami zajmującymi się promowaniem rezydencji, jak Res Artis, czy Worldwide Network of Artist Residencies.

Shahin był u was na półrocznej rezydencji, ale nie wrócił do domu, wojna trwa i nic nie wskazuje na to, że al-Assad ustąpi w najbliższym czasie. Artysta żyje więc na razie w Holandii, ale w znacznie lepszych warunkach niż większość uchodźców. Nie mieszka w ośrodku daleko od miast. Nie musi też, jak inni uchodźcy, stawiać się w recepcji ośrodka codziennie w południe po pieczątkę.
Nie musi, dzięki temu może pracować, uczestniczyć w różnych projektach – nie tylko naszych, ma wiele możliwości i umiejętności, zna język arabski. Większość uchodźców żyje w trudnych warunkach. Każdego dnia w południe muszą rzeczywiście dostać wpis, w zasadzie nie mogą pracować, a nawet opuszczać centrum na dłużej. Holandia zmieniła politykę. Jeszcze niedawno łatwo było dostać status imigranta. Teraz jest to bardzo trudne. Życie imigrantów spoza UE i uchodźców często organizowane jest tak, że w zasadzie stają się upośledzeni społecznie. Jest jednak możliwość mieszkania poza ośrodkiem i dostawania pieczątek tylko raz w tygodniu. Skorzystał z niej Shahin. Większość ludzi w jego sytuacji nie ma tej okazji. Dostają od państwa po 55 euro tygodniowo, często musi to wystarczyć do zaspokojenia podstawowych potrzeb dużych rodzin. Za te pieniądze nie mogą wynająć mieszkania. Status uchodźcy najczęściej pozwala tylko na pracę na czarno albo na prowadzenie własnego przedsiębiorstwa, a to wymaga wiedzy, którą zdobyć można przede wszystkim od operatywnych znajomych, żyjących w Holandii. Większość ludzi mieszka więc w ośrodkach dla uchodźców, w zasadzie czekając na odesłanie do domu.

Prowadzicie też projekt w Kaftwijk, centrum dla uchodźców oddalonym od Amsterdamu o 80 kilometrów.
Tak. Pracujemy tam od pół roku. Niestety właśnie skończyło nam się finansowanie, zamykamy więc tę działalność, bo nie mamy pieniędzy na materiały. Raz w tygodniu organizowaliśmy tam mecze piłki nożnej, z nowymi, wymyślonymi przez nas zasadami gry. Co tydzień też organizowaliśmy butik z darmowymi ubraniami i wspólnie z uchodźcami piekliśmy pizzę. Budowaliśmy też ogród społecznościowy przy centrum. Jednak za każdym razem, kiedy się tam pojawialiśmy, niektórych spośród zaprzyjaźnionych uchodźców już nie było. Są regularnie odsyłani do swoich krajów, bez względu na to, co ich tam czeka. Ogród też, za każdym razem, był coraz bardziej zniszczony.

Mobilne Ogrody, Kolenkit, fot. Cascoland

Te niewielkie interwencje w centrum dla uchodźców mimo wszystko dużo znaczą dla tych ludzi. Widziałam jak duża grupa mieszkańców ośrodka reagowała na wasze inicjatywy.
Nie możemy zmienić świata, to jasne. Staramy się za to dostarczać wykluczonym społecznościom ofiarom systemów – możliwości działania, poczucia wpływu, przyjemności. Na przykład w ośrodku w Kaftwijk naprawdę nic się nie dzieje. Dzieci chodzą do szkoły, ale tylko do czternastego roku życia. Nawet jeżeli rodziny nie są odsyłane do ojczyzn i latami mieszkają w ośrodku, młodzież nie może iść na studia. Ludzie nie mają ubrań, żadnych rozrywek. Pojawialiśmy się tam jak cyrk, na chwilę, regularnie, dostarczając chwilowej ulgi. Więcej na razie nie możemy zrobić.

W ciągu ośmiu lat większość waszych projektów polegała na współpracy z wykluczonymi społecznościami. Pracujecie między innymi w Kolenkit, dzielnicy zachodniego Amsterdamu, według niektórych badań najbiedniejszej dzielnicy Holandii i to w jej obrębie prowadzicie rezydencję. W Kolenkit nie ma już wielu kanałów.
Tak. Okolica wybudowana została w latach 50. Lokalami w jej obrębie zarządzają dziś trzy firmy, większość z nich to mieszkania socjalne. Część terenów leży też w gestii administracji. Populację okolicy w dużej mierze tworzą ludzie z Bliskiego Wschodu i północnej Afryki, sprowadzeni do Holandii w latach 70. i 80. do pracy. Wielu z nich żyje na bezrobociu. Dostaliśmy w tym obrębie lokal na społeczne działania artystyczne. W Holandii na wielu osiedlach część lokali oddawana jest artystom w zamian za wkład w życie dzielnicy. Zajmujemy się relacyjnym tworzeniem przestrzeni publicznych, projektujemy je i budujemy we współpracy z mieszkańcami. Mieszkania i lokale mają tu też inni artyści, tworzący mniej społeczny typ sztuki.

W zachodnim Amsterdamie pracujecie już ponad 18 miesięcy. Udało Wam się przyzwyczaić lokalną społeczność do hodowli kur, przerobiliście osiedlowy parking na przestrzeń publiczną z miejscami do grillowania, otworzyliście ogród społecznościowy, hostel dla rodzin i znajomych sąsiadów... I w każdej inicjatywie włączacie sąsiadów w proces prowadzenia projektu.
Parking przerabiamy stopniowo, bo mamy problemy z budżetem. Ale jest coraz lepiej. Plac do parkowania już jest pełny zieleni i obiektów do spędzania czasu w grupie. Kury były pierwszą inicjatywą, jakiej tu się podjęliśmy. Na początku było ich 12, ale 6 zostało ukradzionych. Pozostałymi opiekuje się dziś Ghassan, były dealer narkotykowy, który zaangażowany jest w szereg inicjatyw społecznych. Z jajek korzystać mogą wszyscy chętni w okolicy, ale niewielu ludzi korzysta. Hostel prowadzony jest w lokalu, o który dbają dwie nasze sąsiadki – Asma i Aisha, obydwie z Maroko. Doba w nim kosztuje tylko 5 euro (podczas gdy średnia w mieście to 40). Pomysł powstał wraz z sąsiadami, opowiedzieli nam, że mają małe mieszkania, a zdarza się, że odwiedzają ich rodziny z ich krajów. Prawie cały czas pokoje są zajęte. Zarabiają na tym tylko Aisha i Asma, które inaczej w ogóle by nie pracowały. Ogród natomiast otworzyliśmy dwa miesiące temu. Szesnaście grup sąsiadów dostało po ogromnej skrzyni, w której hodują owoce, warzywa, zioła. Opłata spółdzielcza jest roczna, wynosi 30 euro.

Otworzenie ogrodu łączy się też z absurdalnym postępowaniem firmy Rochdale, która zarządza terenami pomiędzy budynkami socjalnymi.
Tak. Od wielu dekad część przestrzeni między budynkami w Kolenkit jest ogrodzona i zamknięta, nikt z mieszkańców nie ma do niej dostępu. A za murem znajdują się piękne zielone tereny. Udało nam się przekonać Rochdale do upublicznienia jednego z takich miejsc. To jest historyczny moment w lokalnych losach przestrzeni. W spółdzielni jest tylko 30 osób, ale część pozostałych sąsiadów jest też nią zachwycona. Mamy nadzieję, że uda nam się znaleźć budżet i uwolnić więcej ogrodów.

Kto sponsoruje wasze działania?
Mamy sieć fundatorów. Są to zarówno prywatne firmy inwestujące w kulturę, jak i fundacje zajmujące się wykluczonymi społecznościami i działalnością artystyczną oraz administracja holenderska, korzystająca z publicznych pieniędzy.
Z administracją problem polega na braku zaufania do nas. Proponujemy im różne rzeczy, taniej niż klasyczne firmy, na przykład roślinne zagospodarowanie byłego parkingu, na kt&´rym pracujemy regularnie. Administracja decyduje się jednak wydać więcej, by ostatecznie osiągnąć słaby efekt – roślinność zasadzoną byle jak, pozostawioną samą sobie, bez opieki ogrodników. Konflikt zachodzi też na poziomie komunikacji. Chociaż w Kolenkit pracujemy nad przestrzenią publiczną od ponad półtora roku, administracji zdarza się na przykład, że dzień przed naszą interwencją, otwarciem obiektu, czy ogrodu, informuje nas o remoncie i musimy odwoływać plany. Staramy się jednak, jak możemy, żeby konflikt nie eskalował.

Czy macie problemy z mieszkańcami?
Bywa różnie. Kolenkit to bardzo skomplikowana okolica. Konflikty społeczne widoczne są na różnych poziomach. Część imigrantów nie asymiluje się, traktuje Holandię jak wroga, żyje w zamkniętych społecznych i kulturowych enklawach. Ten typ stosunku do środowiska życia automatycznie przenosi się na nas. Zdarza się też, że niechętna względem imigrantów część Holendrów nas krytykuje, stara się podkładać nam kłody, ale próbujemy wypracowywać nowe formy dialogu.

Zaufanie tej części imigrantów wypracowujecie między innymi dzięki projektowi związanemu z chlebem?
Kolenkit zamieszkiwane jest w dużej mierze przez społeczność muzułmańską, w której nie można między innymi wyrzucać chleba. Administracja postawiła więc specjalne kontenery na chleb, zapewniając, że będzie redystrybuowany. Ale wszyscy widzą, jak kontenery opróżniane są regularnie do śmieciarek, z innymi odpadami. Tak niszczy się zaufanie lokalnych imigrantów do administracji, budzi niechęć. Administracje nie szanują rytualnych zasad religijnych mniejszości. Pink Pony Express, konceptualny kolektyw holenderski, z którym współdziałamy, pracuje właśnie z socjologami i naukowcami nad możliwością wykorzystywania chleba wyrzucanego przez sąsiadów do tworzenia energii, której używać będziemy potem przy różnych projektach w Kolenkit.

Administracja holenderska finansowała część waszych zagranicznych projektów, na przykład w Republice Południowej Afryki. W Mafikeng, w 2010 roku, podczas FIFA, pracowaliście między innymi na stadionach.
Tak. W Południowej Afryce realizowaliśmy projekty w trzech seriach. Podczas jednej z naszych wizyt, dwa lata temu, w czasie FIFA 2010, zorganizowaliśmy alternatywą względem komercyjnej formę animacji przestrzeni wokół stadionu w Mafikeng. Aktywizowaliśmy lokalne społeczności, organizowaliśmy warsztaty i imprezy wokół stadionu, stworzyliśmy też alternatywny plan zagospodarowania nieużywanego po mistrzostwach obiektu. Opisaliśmy w nim między innymi możliwość jego multifunkcjonalnego działania – jako szkoły, szpitala, miejsca na bazar itp. Podobny projekt organizować będziemy w Brazylii podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej. Miejsca, które wybierane są na mistrzostwa, traktowane są spadochronowo. Podczas przygotowań do rozgrywek brane są pod uwagę wyłącznie potrzeby wielkich korporacji i organizacji, lokalne społeczności prawie zawsze na tym tracą. Chcemy, przynajmniej symbolicznie, pokazywać alternatywę dla tego sposobu myślenia, wykorzystać to wydarzenie do szerszej dyskusji o inwestycjach, pracy i aktywności lokalnych, wykluczonych, najbiedniejszych społeczności.

Wywiad powstał na podstawie rozmów przeprowadzonych między marcem i czerwcem 2012 roku.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.