Sagownia

Inga Iwasiów

„Andreowia” Beaty Chomątowskiej to szopka krakowska, galop lajkonika, inscenizacja mogąca oszołomić i wciągnąć

Sagownia

Jeszcze 3 minuty czytania

Sagownia

Od dawna zastanawiam się, jak określić zauważalną, trwałą tendencję do opowiadania świata sagą – jej odmianami powieściowymi, filmowymi, serialowymi. Nasilone, konserwatywne i emancypacyjne, rozrachunkowe i sentymentalne pisanie rodziny zasługuje na więcej niż formułki, którymi je obsługujemy w języku krytycznoliterackim, zachwycając się nośnością wariantów wcześniej nieobecnych lub marginalnych. Być może trzeba przejść od zagadek poetyki, a nawet porzucić rekonstrukcje idei i dążyć ku szerszemu dookreśleniu praktyki, nazwę ją przewrotnie „pro(anty)rodzinnej”. Podobnie stało się z autobiografizmem, mającym tu sporo do rzeczy: teoria przeszła od zdefiniowania tego, czym jest forma autobiograficzna, ku uznaniu, że autobiografizowanie rozlewa się po kulturze i jest jednym z trwałych, wpływowych sposobów wyrażania każdego doświadczenia, każdej idei. Przez analogię więc byłoby sagowanie, a wariację na ten temat napisaną przez Beatę Chomątowską zaliczałabym do sagowni.

Żeby nie dać się ponieść (na co wpływ niemały może mieć lektura ponad czterystu stron galopujących przez dwie epoki) zastępczej pokusie teoretyzowania, można rzecz ująć następująco – choć wiemy (lub ponieważ wiemy), że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, mamy potrzebę ustawiania w atelier kolejnych grup. Anna Zatora w niepublikowanej pracy doktorskiej „Poetyka sagi rodzinnej w literaturze polskiej XXI wieku w perspektywie genologii kulturowej” proponuje typologię, która pozwala zorientować się w rozlanej po kulturze materii opowieściowej. Ułatwia mi to zarysowanie tła mojego czytania powieści Beaty Chomątowskiej, więc przytoczę podział Zatory.

Beata Chomątowska, „Andreowia”. Wielka Litera, 416 stron, w księgarniach od lutego 2021

Po pierwsze więc, mamy sagi powieściowe konwencjonalne, na przykład „Dom na rozlewiskiem” Małgorzaty Kalicińskiej, „Stulecie Winnych” Ałbeny Grabowskiej, „Rodzinę O.” Ewy Madeyskiej. Konwencjonalność nie jest w tym przypadku etykietą wartościującą, ponieważ każda z tych sag na swój sposób dyskutuje z wizją życia w normatywnym układzie familijnym i pokazuje alternatywy. Druga grupa to sagi kontestacyjne, takie jak „Włoskie szpilki” i „Szum” Magdaleny Tulli, „Piaskowa Góra” Joanny Bator, „Chochoły” Wita Szostaka, „Saturn” Jacka Dehnela. Nie każdą odbierano jako dyskutującą z „Nocami i dniami”, ale niewątpliwie można w nich zobaczyć pracę na rysach pozostawionych przez teorię Freuda wewnątrz pamiątkowych albumów przechowywanych w szafach i kredensach. Zasadne jest pytanie, w jaki sposób zmierzają ku antysadze, narracji zerwań, która jednak tak czy owak odnosi się do relacji międzypokoleniowych.

Ostatnie lata, czy wręcz ostatnie wydawnicze sezony, przyniosły jeszcze więcej sagowania. Pojawia się ono na styku biografii i autobiografii, niemal niemożliwych do zaprojektowania bez zawieszenia wątków na drzewie genealogicznym; mocno modeluje literaturę głównego nurtu i prozę gatunkową. Nowe sagi nie zawsze łatwo wpisać w powyżej przytoczony podział, ponieważ kontestacja stała się raczej normą niż gestem emancypacyjnym – być może krytyczny ogląd relacji rodzinnych stanowi odpowiedź na kulturową ekspansję normatywizmu, nazywaną hardo family mainstreamingiem. Im więcej ofensywy prorodzinnej, tym chętniej pisarki i pisarze demontują stereotypy szczęśliwych domów. Zauważyć jednak można też coś nowego, np. w „Tkankach miękkich” Zyty Rudzkiej: wyjście poza analizę toksycznych relacji ku pełniejszym, niepocieszycielskim historiom.

Na tym tle czytam „Andreowię” Chomątowskiej – zbiór rozliczających się z życiem opowieści Andrzeja, niegdyś znanego dziennikarza – choć można znaleźć i inne sposoby. Powieść stanowi bowiem rodzaj brawurowo wykonanego przekroju przez konwencje, tradycje, mody literackie. Tytuł i konstrukcję wyjaśnia ukryty w epizodzie na stronie 213 (czyli mniej więcej w połowie) fragment:

By się jakoś pocieszyć, zacząłem nagrywać zawiłe historyjki własnego pomysłu, wariacje na temat bajek o głupich Jasiach, królewnach i złych macochach, doskonaląc teatr jednego aktora. Redaktor, wyraźnie zadowolony, że wnuk praktykuje zajęcie bliskie jego ukochanej profesji, dopytywał z powagą:
– A jak byś zatytułował tę serię?
Na to akurat byłem przygotowany od dawna. Myślałem długo, odrzucając po kolei nietrafione pomysły, dążąc do zwięzłości, w której wybrzmi istota rzeczy. Dumnie prężąc pierś, wypaliłem:
– Andreowia!
– A to dobre! – Nie widziałem dotąd, by ktoś tak trząsł się ze śmiechu. – Jak „Odyseja” albo „Iliada”, brawo, brawo. Wysoko mierzysz, młody człowieku, i to mi się podoba. Zuch chłopak! – pogłaskał mnie po głowie, nim zdążyłem się uchylić.

Skądinąd saga jako gatunek zostaje w powieści przywołana w zaprzeczeniu „Gdyby to była saga rodzinna, zgodnie z chronologią, powinienem teraz mówić, co działo się dalej (…) Ale że na obszerne opisy tych zdarzeń nie ma miejsca, postawmy tu tymczasowo kropkę”. Chomątowska wybiera ścieżkę narracyjną niegęsto zaludnioną, a więc nie rozbudowuje, nie kontestuje i nie przemienia opowieści rodzinnej w rachunek krzywd oraz nieodbytych terapii, lecz przetwarza ją satyrycznie, gromadzi nielichą kolekcję wątków, anegdot, z których każdy mógłby zostać wykorzystany w osobnym utworze – dramacie, kryminale, piosence. Pędzi po Andrzejowej rodzinie z przyległościami, po mieście, bibliotece i archiwum prasowym, w kolejnych epizodach wywracając schematy, które nazwać by można historią mieszczańską, trącając przy okazji artystyczne pozy i fumy. Czyni aluzje do tekstów, osób i wydarzeń, ale ich rozszyfrowanie nie jest konieczne, by odkryć sposób działania „Andreowii”, jeśli tego potrzebowałaby publiczność czytająca.

Skomplikowaną, epizodyczną konstrukcję tej powieści trzymają w karbach rozdziały dziejące się w redakcji krakowskiej gazety, która ogłasza konkurs na tekst „Mężczyzna na zakręcie”. Przyjąć więc można, że całość jest odpowiedzią jednego z żurnalistów na tak sformułowany anons, odwracającą logikę kulturowego zwrotu ku herstorii – mówi do nas mężczyzna, ale jego rodzina to wielopokoleniowy dom kobiet, w dodatku ani niepodporządkowanych, ani nieszukających szczęścia zgodnie z zaleceniami następujących po sobie epok i dekad. Dom usytuowany w Krakowie przy ulicy Chopina, w dzielnicy ustronnej, nazywanej Małym Berlinem, kryje wiele szkatułkowo, czy szopkowo, poupychanych tajemnic, a antenatki i antenaci wyskakują z okienek w rolach takich jak aktorka, astrolożka, tramwajarka, medium, redaktor, malarka, opozycjonistka/opozycjonista i niezliczonych innych. Wyzierają z kronik miejskich i kryminalnych, spowinowaceni są bowiem z krętaczami, a nawet rzezimieszkami, prowadzą życie już nie podwójne, lecz na zakładkę, pochowani i ujawniani, jak to bywa z tajemniczymi personami, których życiorysy giną i zostają odnalezione w domowych i oficjalnych archiwach. Można by rzec – wszystko naraz, a całość napędza zarówno coś, co lokalizuję jako pomysł czy ideę całości, jak i nieposkromiona chęć opowiadania, trzymająca tempo – momentami za duże.

Gdyby więc chcieć odtworzyć ideę powieści sagującej, to byłaby ona odpowiedzią na pisane wcześniej rodzinne tasiemce oraz na postulaty emancypacyjne. Rodzina jest tu nie tyle źródłem cierpień, ile śmiechu. Choć opowiadający „mężczyzna w kryzysie” od dziecka szuka śladów ojca i wykazuje nadmierne przywiązanie do matki, nie czyni to z niego agresywnego patriarchy, melancholika, lecz przeciętniaka. Matka zaś nie jest przeciętna, ale jak wszystkie kobiety z rodu – do absurdu uwolniona z pęt „dobrej kobiecości”, projektowanej w normatywnej kulturze. Absurdalność tego uwolnienia, czy też wielu uwolnień, polega na tym, że wydają się rewersami budujących ciągłość kronik familijnych, są zbiorem wydobytych ze schowków dykteryjek i niedyskrecji, podkopujących narrację głównonurtową. Odbieram je też jako kolekcję swoistych zaprzeczeń kierowanych ku konkretnym dziełom, symbolom, motywom, przekonaniom. Cukierkowym schematom i srogim porachunkom tekstowym.

Z mieszkania w eleganckiej dzielnicy centrum powieści przeskakuje na blokowisko, pod „gorsze” adresy, a także do redakcji gazety, obrastającej firmami córkami i archiwaliami trzymanymi, a jakże, w typowej krakowskiej piwnicy z wieloma wejściami. Zdarzeniami kieruje zaś być może tajemne Bractwo, a może układ gwiazd, zamieniany przez matkę w wierszowane horoskopy. Wpływ na rzeczywistość mają wojny i polityczne rewolucje, choć w przebieg zdarzeń miesza się także lokalna mafia.

Rodzina zaś składa się z person niejednoznacznych. Relacje między nimi dalekie są od normy – pozamałżeńskie dzieci, lipne adopcje, nieoczekiwane śmierci, bankructwa i biznesy nie wystarczyły autorce do skontrowania naraz tradycyjnej i wywrotowej sagi. Dodaje do tego babkę zwaną w dzieciństwie Gucią, obdarzoną męskim głosem. Gucio-Filomena wkracza do powieści, zdając się emisariuszką nieoczywistości płci – jednak ten trop zostaje porzucony. Tak czy owak – w „Andreowii” nie mieszkają ludzie bez znaków szczególnych, czy będzie to wzrost, głos, upodobania kulinarne lub seksualne, kontakt z „wewnętrznym karłem”, pieprzyk, szaleństwo, paznokieć czy zdeformowany kciuk. W dodatku trudno byłoby tu wyciągnąć z kogokolwiek ustaloną formę życiorysu, ponieważ bohaterki i bohaterowie żyją niejako w różnych wersjach.

Jedna cecha opowieści Chomątowskiej wydała mi się wyzwalająca – nielojalności i zdrady zostają tu opowiedziane nie jako dramaty, lecz jako okazje do zawarcia nietypowych sojuszy. „Rodziny z wyboru” mają się dobrze już w połowie XX wieku. Przy okazji następuje odczarowanie przeszłości – epoki świętoszków i hipokrytów, wywołujących sentymentalną zadumę. Jest zmysłowo z domieszką dziwności i szaleństwa. Kobiety w tej rodzinie potrafią się nie tylko urządzić i rządzić, ale też cieszyć tym, co przypada im w udziale. Mężczyźni zaś, cóż, istotnie znajdują się w permanentnym kryzysie, choć przyznać trzeba, że nieźle kombinują, bo jest to także historia miejskiej przedsiębiorczości od początku XIX do XXI wieku.

Rekonstrukcja miejsc, w których autorka wrzuca w młynek narracji kolejne tematy literackie, społeczne, a także teorie i fragmenty dyskursów, zajęłaby wiele stron. Istotniejszy jest sam ich ruch, rozkładanie przed czytającymi elementów układanki, łączenie ich i rozdzielanie. Jeśli „pisze” je Andrzej, grzebiący w śladach rodziny – wycięty z brzucha i na koniec wracający w objęcia matki – to jego domniemany, odziedziczony po przodkach kryzys jest z pewnością niezwykle fabułotwórczy. Można by nawet rzec, że nadtwórczy i kapryśnie ruchliwy. Niektóre wątki domykają się tak szybko, jakby gra szła o pokazanie możliwie wielu potencjalnych nitek, ale żadna nie była dość mocna, by ją przytrzymać. Szopka krakowska, galop lajkonika, inscenizacja mogąca oszołomić i wciągnąć. Mnie odrobinę przytłoczyła.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).