Ciąg dalszy kronik oporu
Clker-Free-Vector-Images (pixabay.com)

13 minut czytania

/ Obyczaje

Ciąg dalszy kronik oporu

Inga Iwasiów

11 listopada 2019 roku opuściłam demonstrację. A ty na ilu demonstracjach w tym stuleciu jeszcze nie byłaś/nie byłeś? Może to głupie pytanie, ale przyśniło mi się nad ranem, po nocy wypełnionej poczuciem winy – pisze dla nas autorka „Kronik oporu i miłości”

Jeszcze 3 minuty czytania

Tej jesieni przed 11 listopada nie poszłam na trzy demonstracje. Jedna wydała mi się incydentalna, druga za mało radykalna, trzecia wypadała w godzinach mojej pracy. Organizatorom napisałam wymijająco, że jestem w podróży. Na prośbę jednego z nich, żeby dosłać krótkie przemówienie, odpowiedziałam po czasie, za to nagrałam selfie-wideo dla komitetu inicjatywnego tej, w której wbrew oczekiwaniom wzięło udział niewiele osób. Mówiłam do nich, zbitych w gromadkę, z ekranu górującego nad ulicą. Plac robił wrażenie pustego w martwej godzinie lądowiska, a ekran wyglądał jak podwieszony w hali odlotów telewizor. Akcja przeniosła się do wirtualu, występowaliśmy tam po kolei, miejscowe aktywistki i sezonowe autorytety między radnymi i partyjnymi. Tym na dole pozostało zapowiedzieć nas, wykrzyczeć hasła i rozwinąć transparenty, choć wszyscy wykonali tak dużo niewidzialnej roboty. Przeszacowali lęk przed końcem świata. Najwidoczniej społeczeństwo obawia się raczej pustej lodówki. Nie, nie kpię i nie oceniam tego. Sama boję się tylu zjawisk i potencjalnych zdarzeń. Sączących się podskórnie, gangrenowatych wybroczyn ideologicznych i odbierających swobodę, dobrze przykrojonych, politycznych planów. Spowszednienia krytyki. Zapaści. Marazmu. Rezygnacji. Zapomnienia. Długa lista, nie wiedziałabym, co wpisać w ankietę. Rozumiem uniki. Inne wybory. Patrzyłam na relację z wyłączonym głosem. Puszczona w pętli sprawiała wrażenie reklamy jakiegoś superproduktu polecanego przez zwykłych ludzi. Ci, którzy zastosowali ten produkt (maść, suplement diety, margarynę?), zachęcają pozostałych, gotowych polecieć do sklepu, kiedy tylko niehandlowa niedziela ustąpi poniedziałkowi przecen. Widzimy, że są zdeterminowani, chłonni, spięci. Jedni i drudzy, tylko niektórzy nerwowo łypią na boki.

Pomyślałam, że można by nagrać więcej wystąpień, udoskonalić je, dobrać lepsze tło, zuniwersalizować przekaz. Nie łypać. Przydałyby się takie gotowce, zwłaszcza teraz, gdy na dworze zimno, hula wiatr, pada deszcz, a powodów do buntu (tak, do wkurwu) nie brakuje. Kombinacja gwizdek–patyczak–parasolka–czarny płaszcz–tęczowa koszulka i zawsze można stanąć lepszym profilem do ludzi, bez ryzyka zapozowania przypadkowym fotografom i złapania grypy. Jednak skąd weźmiemy kasę na wynajęcie ekranu? Trzeba by inaczej – inscenizować całość i dostarczać ją kanałami mediów społecznościowych. Nikt nie wychodziłby z domu, każdy mógłby skomentować. Koniec ulicznych performensów.

Ze spotykanymi na feministycznych demo koleżankami wymieniamy się uwagą: „Lata mijają, a my z tym samym postulatem”. Autoironiczna fraza w pierwszym rzędzie pełni funkcję fatyczną (podtrzymuje kontakt wobec jego nieuchronnej utraty), ale opisuje też, niestety, rzeczywistość. Posiwiałyśmy, a hasła równości, dostępu do aborcji, sprzeciwu wobec przemocy brzmią nadal świeżo. Co się z nimi dzieje w przerwach między manifami? Nie leżą chyba w składziku na potykacze reklamowe?

W lepsze dni, gdy wierzę w swoją sprawczość i sens działania, potrafię też wychwycić różnice między migawkami sprzed dwudziestu, dziesięciu lat i tymi sprzed czterech, trzech, dwóch, z ostatniego. Dzień Niepodległości też wyglądał inaczej, mniej było w nim państwowej aprobaty, choć nie zabrakło rac i haseł, które tylko krótkowzroczni nazwą dwuznacznymi, bo te hasła wprost odwołują się do nacjonalizmu. W chłodnej analizie zmiana jest oczywista. Ma również wymiar autobiograficzny. Opowiadajmy sobie o naszych pierwszych i kolejnych razach.

Pierwsza szczecińska manifa ósmomarcowa zgromadziła jakieś trzydzieści osób i ściągnęła kilkunastu nazioli towarzyszących. Krzyczeli do nas przez szpaler najliczniej przybyłych policjantów. Wśród dziewczyn i kilku chłopaków stali też członkowie i członkinie małej, dziś nieistniejącej partii marksistowskiej. To sąsiedztwo i usytuowanie aktorów na scenie wiele mówiło o sile feminizmu w moim mieście, o lęku i jego przełamywaniu. Poszliśmy na Jasne Błonia przez zadymkę, po oblodzonych chodnikach. Nie jestem pewna zapamiętanej trasy, ale powiedzmy – spod pomnika Wdzięczności (Armii Radzieckiej) do pomnika Czynu Polaków (abstrakcyjnego). Nie przemówiłam, choć byłam proszona. Wycofałam się w skromność: nie ja tu gram ważną rolę. Tylko z wami pójdę. A może jednak powiedziałam coś do megafonu z demobilu, podarowanego córce przez ojca opozycjonistę? Raczej tak, jakieś dwa–trzy zdania o zniecierpliwieniu – nasze przodkinie postulowały równouprawnienie, czas zrealizować ich testament. Rok temu znów: nasze prababki... Czas… Za rok: nasze matki…. Najwyższy czas. Niepodległa Polka. Moja wnuczka: gdy moja babcia…. Czas. Bałam się. Wypowiedzenie na głos „Jestem feministką” było znaczącym aktem egzystencjalnym. Dlatego mam nadzieję, że to zrobiłam, choć pamięć nie podsuwa wyraźnego obrazu.

Fotoreportaże z Czarnych Protestów w Szczecinie uwieczniły morze ludzi stojących na amfiteatralnym placu Solidarności. Są między nami (bo to my) dziewczyny z tamtego pierwszego marca. Widzę T-shirt z podobizną Zofii Nałkowskiej, da się odczytać hasło: „Chcemy całego życia”. Kobieta w koszulce trzyma czerwoną kartkę z napisem „#mam dość”. Nie Nałkowskiej przecież, a tego, że nie zostaje wysłuchana. Ściślej jeszcze: tego, co robi państwo. Chcę mieć koszulkę ze stosownym cytatem, ponadczasowym, ale chciałabym też, żeby postulaty z tych cytatów nie były już konieczne.

W sierpniu 2018 roku miastem przeszedł wielki Marsz Równości. We wrześniu 2019 Szczecin Pride! Festival miał swoje apogeum nie na placu Solidarności, ale wokół pomnika Mickiewicza w parku Żeromskiego. Prawicowi zadymiarze zgłosili zgromadzenie pod adresem, który radośnie zaczęliśmy nazywać swoim. Tak się nam złożyła miejska symbolika przestrzenna: nazwa płyty nad Centrum Przełomu Dialogu, sąsiedztwo budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR, podpalonego w 1970 roku, aleje, którymi nieodmiennie szli protestujący w kolejnych dekadach – stoczniowcy, obywatelki, obywatele. Piękna metafora ciągłości zrywów. W obronie konstytucji, demokracji, praw człowieka, praw kobiet, praw LGBT, antywojennych, za klimatem, ekologicznych. Niewyraźne odbitki ujęć ze strychu, wielkie fotografie robione z drona. Upozowania demonstrantek i demonstrantów świadomych doniosłości chwili. Zakrywanie twarzy. Zadymy. Radosne machanie chorągiewkami. Po kolei. Tak, euforia zalewała mi wielokrotnie na tym placu oczy, krew pulsowała, głos się łamał. Krzyczałam, śpiewałam, płakałam i kochałam ludzi stojących obok, siostry i braci. Słowo „zryw” oznacza jednorazowość i intensywność. Powinien się kończyć. Ale jak? Osiągnięciem celu. Czy wierzę w sukces protestu? W ducha przewrotu? Powagę zmęczenia? Czy chcę już aktywistycznej emerytury?

Bez filtra emocji nadal widzę tysiące osób, nie znikają z widoku, z fotografii. Byli tam, byłyśmy tam, byliście tam. Narzuca się czas przeszły. Niepewny przyszły.  

Tymczasem trwają gry miejskie. Ich elementem są podstępy i zawłaszczenia. Performatyka uliczna, polityka faktów urzędowych. Wobec zajęcia placu Solidarności przez grupę osób pod przewodnictwem radnego, nawołującego do „mycia ulic z LGBT”, poszłyśmy i poszliśmy z alei przylegającej do dawnego Komitetu PZPR głównymi traktami miasta do Urzędu Miejskiego i z powrotem na trawnik w parku Żeromskiego. Opisuję wam tę drogę, bo pewnie nie znacie topografii Szczecina, miasta oddalonego od Warszawy o osiem godzin jazdy pociągiem. Zależy mi na tym, żebyśmy uwzględniły i uwzględnili kroniki lokalne, nie tylko transmisję ze stolicy. Świeciło słońce, rozsiedliśmy się na ziemi, na murkach, gdzie kto chciał. U stóp betonowego Mickiewicza dłuta Sławomira Lewińskiego, osadzonego na cokole po pruskim królu Fryderyku III. W 1968 roku szczecińscy studenci palili tu gazety, demaskując kłamstwo mediów. Zostali spałowani. Popatrzyłam na nas (patrzę też na film dokumentujący tamten dzień) i zrozumiałam, że to jest najwłaściwsze miejsce. Nieopodal happening z odkażaniem trotuaru skończył się, zanim zaczął. Władza może przejmować zabetonowane place (stawiać pomniki, nazywać ulice, dawać patronów szkołom), a my znajdziemy kolejną łąkę, zasiedlimy ją i włączymy do historii. Zwalisty Mickiewicz stał się uczestnikiem zdarzeń chyba lepszym niż przyklejony do placu Solidarności kiczowaty anioł, upamiętniający bohaterów opozycji demokratycznej. Patos, marzenia i naiwność ustawiają perspektywę w fazie euforii. Minęły miesiące i nadal uważam, że coś się tam ważnego wydarzyło, na tej „zastępczej”, bocznej scenie. 

W języku demonstracji istnieją ciągi, powtórzenia, metafory, zerwania, nawiązania, analogie. W latach 60. Mickiewicz świadkował niepamięci o niepolskiej przeszłości miasta oraz reżimowego kłamstwa. W roku 2019 wystąpił jako statysta pikniku wolności. W Marszu Wolności szły dziewczyny z parasolkami, ponieważ prawo do miłości jest feministyczne. Nad Czarnymi Protestami powiewała tęczowa flaga, ponieważ bez praw kobiet nie można myśleć o prawach LGBT+. Sojusze są faktem. Przyrastanie idei jest faktem. Zwiększona liczebność zgromadzeń jest faktem. Zmniejszona liczebność jest faktem. Nie ma tu sprzeczności. Napotykamy na realne problemy, mobilizujemy się, bywamy zmęczeni. Bez postulatów sprzed lat niemożliwe byłoby sformułowanie żądań dzisiaj. Bez spotkań w małych grupach niemożliwy byłby skuteczny opór.

Wrażenie déjà vu, ogarniające nas w środku protestu, jest złożone i komplementarne z odczuciem pierwszego razu. „Już tak było” spotyka się z „Jeszcze nigdy tak nie było”. „Znów razem” z „Ile nowych twarzy!”. W amplitudzie nastroju pojawia się drganie w punkcie odpowiadającym rozejściu się, powrotowi do domu. Najpierw przechodzimy przez ulicę, nie respektując dyktatu sygnalizacji świetlnej. Drogę torują nam policjanci. Mamy wpływ na rytm miejskiego ruchu. Po chwili mijamy ludzi siedzących w knajpach, robiących zakupy w centrum handlowym. Wytracamy energię, narasta w nas złość, a po niej przychodzi kac zniechęcenia. Tamci piją kawę, śmieją się. Niektórzy machali do nas z balkonów, słali całusy, co śmieszniejsze reakcje nagraliśmy smartfonami, ale zaczynamy się bać tych, którzy mają dla nas pogardliwe spojrzenia. Może rzucą kamieniem? Nie, okazują obojętność. To najbardziej boli. Obojętność. Zaczynam targować się z nimi (a naprawdę z sobą) o podział czasu, o uwagę, o znaczenie. Chcę być ich sędziną, jakby oni byli moimi sędziami. Czuję przecież, że nasze światy się niemal nie przenikają, a godzinę wcześniej byłam przekonana, że przeprowadzam interwencję w samym środku tkanki społecznej. Świat obok istniał jako tło i czekał na mój głos. Przekonuję się, że nie czekał, nie wysłuchał, nie ma zamiaru pójść z nami.

Wiele analiz poświęcono obywatelskiemu (nie)zaangażowaniu. Narzekaniom, że w niektóre akcje angażują się tylko młodzi, w inne starzy, że w ogóle młodzi/starzy za mało działają. Inni są bierni, a my znużeni. To się powtarza. I nadzieja na zdynamizowanie akcji, gdy widzimy nową konstelację, nowych aktorów, kandydatki i kandydatów na liderów. Może nie warto obwiniać świata za brak inicjatywy, lecz podtrzymać w sobie tę wdzięczność za bycie razem, która ogarnia nas, gdy śpiewamy wybrane na hymny piosenki? Nie oceniać klientów pobliskiego hipermarketu, czynnego w godzinach, w których opowiadamy się za ograniczaniem konsumpcji? Dużo myślę o własnym elitarystycznym poczuciu ważności, budowanym przez dołączanie do protestów. Co nie znaczy, że hoduję autokrytycyzm.

Idealizm – arealizm. Potrzeba nam twardej analizy, nie emocjonalnych impresji. Być może. Kto pamięta, ile teorii spaliło na panewce? Pytamy się nawzajem, co robić. Nie ulegać depresji – odpowiadamy terapeutycznie. Przedstawić realistyczny plan. Żądamy. Znaleźć nowy język. Wymagamy. Oszczędzać siły. Zalecamy. Nie odpuszczać. Ostrzegamy. Nie oceniać. Mitygujemy. Świetna polonistka z mojego miasta zacytowała przy takiej okazji Didiera Eribona: „Nie wierzę w utopie, wierzę w opór”. Jednak opór nie byłby możliwy, gdybyśmy nie pracowali nigdy wcześniej na rzecz utopii. Ta rozproszona, niewdzięczna, różnorodna praca i głębokie przekonanie, że aktywizm ma sens, są paliwem krytyki i sprzeciwu.  

11 listopada 2019 roku opuściłam demonstrację. Nie proszę o usprawiedliwienie. Absencja nie jest moim stylem obywatelskim, jednak czasem się do niej uciekam. A ty, na ilu demonstracjach w tym stuleciu jeszcze nie byłaś/nie byłeś? Może to głupie pytanie, ale przyśniło mi się nad ranem, po nocy wypełnionej poczuciem winy.