MARIA IWASZKIEWICZ: Cóż ja właściwie mogę Panu opowiedzieć o tym utworze mojego Ojca? „Tatarak” ma zaledwie dwadzieścia cztery strony.
JAN STRZAŁKA: Powiedziałbym: aż dwadzieścia cztery strony – wielkiej i przejmującej opowieści o Erosie i Thanatosie…
Ma Pan rację, ilość stron nic tu nie znaczy. Często właśnie w krótkich utworach najlepiej widać pazur wielkiego pisarza. „Róża”, historia chłopskiej sługi, która latami ciuła pieniądze, by kupić sobie młodego męża – moje ukochane opowiadanie Ojca – liczy zaledwie osiemnaście stron.
Pewien ślad okoliczności powstania „Tataraku” pojawia się w drugim tomie dzienników Jarosława Iwaszkiewicza, który ukaże się, miejmy nadzieję, jesienią tego roku. Otóż Ojciec opisuje w nim młodego człowieka, którego w drugiej połowie lat pięćdziesiątych widywał w Sandomierzu na przystani nad Wisłą – a na przystani, jak Pan pamięta, spotkali się Marta i Boguś, bohaterowie „Tataraku”. Ojciec nazywa tego młodego chłopca „czerwoną koszulą” – a czerwoną koszulę nosił Boguś. Chłopak przychodził na przystań, gdzie – na tak zwanych dechach – co sobotę odbywała się potańcówka. Ojciec nie zawarł z nim, zdaje się, bliższej znajomości, bo nie przytacza nawet jego imienia. Mówi o nim po prostu: „czerwona koszula”. I to są jedyne ślady „Tataraku”, jakie pojawiają się w dzienniku…
Maria Iwaszkiewicz
Córka Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, pisarka i edytorka tekstów Jarosława Iwaszkiewicza, przez wiele lat pracowała jako redaktorka w dziale pamiętników wydawnictwa Czytelnik. Ostatnio wydała wspomnienia „Z pamięci” (2006).
Niemniej Pani Ojciec przy różnych okazjach podkreślał, że fikcji w jego opowiadaniach jest w istocie mało. Podobne wyznanie pojawia się niemal na początku „Tataraku”, kiedy narrator podkreśla, że historię, jaką zamierza przedstawić, opowiedziała mu jego nieuleczalnie chora przyjaciółka. Być może klucz do tego opowiadania kryje się w biografii Iwaszkiewicza, w losach jego znajomych z Sandomierza, bo choć nie pada nazwa miasta, to jego opis nie pozwala wątpić, gdzie toczy się akcja „Tataraku”. Zacznijmy po kolei: kim jest Andrzej Brustman, któremu Iwaszkiewicz zadedykował to opowiadanie o miłości i śmierci?
„Tatarak” jest opowiadaniem o śmierci, ale jest też opowiadaniem o miłości homoseksualnej. Co prawda jego bohaterką jest śmiertelnie chora kobieta zauroczona młodym chłopcem, ale jej zachwyt pięknem jego ciała każe myśleć o homoseksualnych podtekstach. Nie ma sensu tego ukrywać, szczególnie gdy za chwilę pojawi się drugi tom dzienników, a w nim opis miłości Ojca do Jurka Błeszyńskiego, jego największej namiętności. Z pewnością „Tatarak” to jedno z najbardziej osobistych opowiadań Ojca.
Andrzej Brustman jest fotografem, autorem pięknych zdjęć Sandomierza, w 1956 roku wydał je w albumie, w którym znalazły się również teksty Ojca poświęcone miastu. Brustman portretował także Ojca, jedna z tych fotografii, często reprodukowana, pokazuje Ojca leżącego nad brzegiem Wisły, w miejscu, gdzie rzeka zatacza łuk; miejsce to zresztą potocznie dotąd nazywane jest w Sandomierzu „kolanem Iwaszkiewicza”. To piękne zdjęcie, kiedy na nie patrzę, przychodzi mi zawsze na myśl jakaś litografia pod tytułem „Goethe in der römischen Campagna”. W dziennikach Ojciec wspomina, iż pewnego dnia, patrząc na swoje fotografie wykonane przez Brustmana, po raz pierwszy ujrzał wyraźnie zaznaczające się żyły na swoich skroniach. Nigdy wcześniej tego nie zauważył. Nie był już młody, zbliżał się do sześćdziesiątki. Co łączyło Ojca z Brustmanem, tego nie wiem, bo nie towarzyszyłam Ojcu w jego podróżach do Sandomierza. Może nic.
Wiem natomiast, że Ojciec przyjaźnił się w Sandomierzu z rodziną lekarza nazwiskiem Schinzel, o czym napomyka we wspomnieniu „Jazda do Sandomierza”, które weszło do tomu „Podróże do Polski”. Doktor Schinzel przez czterdzieści lat był kimś w rodzaju sandomierskiego Judyma, zaś jego żona była malarką, nawet bardzo dobrą – w Sandomierzu zachowały się jej obrazy, jedno z jej płócien wisi dotąd na Stawisku. I myślę, że to ona stała się prototypem Marty, choć w opowiadaniu czytamy, że dwaj synowie bohaterki zginęli w powstaniu warszawskim, podczas gdy państwo Schinzlowie mieli syna, Andrzeja, który był geniuszem matematycznym. Nie poznałam pani Schinzlowej, choć byłam w Sandomierzu w 1955 roku, był to mój pierwszy po wojnie pobyt w tym mieście. Zaczęłam tam częściej jeździć dopiero wiele lat później. „Tatarak” to zresztą nie jedyne sandomierskie opowiadanie Ojca, bo Sandomierz opisany jest także w „Zygfrydzie” i w „Róży”. I oba te opowiadania oparte są na wydarzeniach wcale nie fikcyjnych, lecz na jakiejś prawdzie.
Jarosław Iwaszkiewicz z córkami: Marią (z lewej)
i Teresą, 5 kwietnia 1930
arch. Muzeum w Stawisku/FOTONOVA Czy nie ma Pani wrażenia, że na klimacie „Tataraku” odbił się klimat panujący w domu na Stawisku i skomplikowane stosunki między Pani rodzicami? W „Tataraku” czytamy, że w domu Marty i jej męża panuje „ibsenowska atmosfera”, a przecież – jak Iwaszkiewicz skarży się w pierwszym tomie dzienników – ibsenowska atmosfera panowała właśnie na Stawisku…
Podobne uwagi znajdujemy również w drugim tomie dziennika, bo rzeczywiście na Stawisku od połowy lat pięćdziesiątych panowała ibsenowska atmosfera. Teresa, moja siostra, i ja wyjechałyśmy z domu, z czym Ojcu trudno było się pogodzić, więc w dzienniku pojawiają się aluzje, że uciekłyśmy ze Stawiska. Bardzo często zastanawiam się, co by było, gdybyśmy tam pozostały. Oczywiście, nic dobrego z tego by nie wynikło. Ibsenowskie klimaty stwarzała głównie moja cioteczna babka, Anna Pilawiztowa, która wychowała moją Matkę i zaważyła na całym jej życiu. Babka była silną i despotyczną osobowością, Mama była do niej niesamowicie przywiązana, czego najlepszym dowodem jest to, że kiedy w latach trzydziestych zamieszkała w Kopenhadze – gdzie Ojciec był na służbie dyplomatycznej – to choć czuła się tam szczęśliwa, szybko zatęskniła za babką i za Stawiskiem. A przecież życie w Stawisku często było dla tej subtelnej i wrażliwej intelektualistki prawdziwym utrapieniem, bo babcia razem ze swoimi służącymi rządziła żelazną ręką. Ibsenowski dom! Na dodatek babka była piekielnie skąpa, toteż gdy po wojnie Rodzice postanowili przygarnąć i wychować Wiesia Kępińskiego, chłopca, który stracił podczas wojny rodziców, babka była temu przeciwna, powiadając, że to dodatkowe koszta, na które nas nie stać. Gdy mieszkałam jeszcze na Stawisku z pierwszym mężem i synem Maćkiem, babcia donosiła w listach do mojej Matki, że „Stachowie jedzą dziennie maselniczkę masła”. A przecież Ojciec, który pochodził z ubogiej rodziny i w młodości poznał prawdziwą biedę, nigdy nie liczył pieniędzy!
Zdziwiła się Pani, słysząc, że Andrzej Wajda zamierza zrealizować „Tatarak”?
Zdziwiłam się, bo wydawało mi się, że nie jest to opowiadanie zbyt filmowe, ale widać Andrzej Wajda był odmiennego zdania. Jestem z tego bardzo zadowolona. Wajda powiedział kiedyś, że reżyserzy filmowi zawsze będą sięgać po utwory Iwaszkiewicza, bo dotyczą one dwóch najważniejszych rzeczy w ludzkim życiu – miłości i śmierci. I rzeczywiście, sięgają po nie, z większym czy mniejszym powodzeniem. Na przykład Stanisław Różewicz, o którym mogę powiedzieć, że byliśmy w przyjacielskich stosunkach, pragnął zrealizować „Heydenreicha”, a potem zwrócił się ku „Cieniom”, późnemu opowiadaniu Ojca. Niestety żadnego z tych pomysłów nie zdążył zrealizować.