Mistyfikacje

Maciej Stasiowski

Sixto Díaz Rodríguez, legendarny, ale zapomniany amerykański muzyk folkowy, powraca triumfalnie w nagrodzonym Oscarem dokumencie „Sugar Man”

Jeszcze 2 minuty czytania

O tym, że Sixto Rodríguez jest legendą, nie wiedział do niedawna nawet on sam. Po gali oskarowej i nagrodzie za najlepszy dokument dla filmu „Sugar Man” na dźwięk jego nazwiska mało kto pomyśli, że chodzi o jakiegoś reżysera kina klasy B. Film Malika Bendjelloula wart jest rozgłosu. Wciąga widza w poszukiwanie zapomnianego pieśniarza, jakby chodziło o UFO bądź potwora z Loch Ness. A przecież – parafrazując mądrość Po, czyli animowanego Kung Fu Pandy – istotą legendy Rodrígueza jest to, że nie ma żadnej legendy.

Krążą natomiast pogłoski, snute są przypuszczenia. Plotki podsycają zainteresowanie. Właśnie na takich przesłankach opiera się film Bendjelloula, opowiadający o „muzykologicznym śledztwie” przeprowadzonym w 1998 roku, kiedy to dwóch fanów postanowiło odszukać zapomnianego idola z lat 70. Artysta ten mógł być „większy niż Dylan”. Nie trafił w swój czas bądź nie został odpowiednio wypromowany. Amatorzy rządowych konspiracji, od UFO po JFK, rozpoznają tę melodię. Zaginął? Popełnił samobójstwo? W fanowskim obiegu krążyły odmienne scenariusze. Wśród nich najbardziej spektakularny przedstawiał strzał w głowę zamiast bisu na jednym z koncertów. Pieśniarz miał wyrecytować ostatnie słowa zaczerpnięte z utworu „Forget It”: „…dzięki za wasz czas, podziękujcie mi za mój […] i zapomnijcie o wszystkim”. Bam! Zejście godne członkostwa w klubie „27”, tuż obok Janis Joplin, Kurta Cobaina czy Amy Winehouse. Mitologia jest atrakcyjna. Na szczęście nie ma nic wspólnego z prawdą.

Rock’n’rollowe samobójstwo i legenda


Wydając debiutancki „Cold Fact”, Rodríguez miał już wprawdzie 27 lat, jednak nie planował ani oddać się nałogom, ani opuszczać tego świata. Wywodził się z Detroit, z klasy pracującej. Wzorem balladzistów folkowych śpiewał o tym, co boli społeczeństwo. Pisał ostre, bezpośrednie teksty, brakowało mu jednak charyzmy; występował zwrócony twarzą do ściany, odmalowywał pejzaż brudnych ulic, ćpunów i bezrobocia – miejskiej stagnacji, i to na kilka lat nim Boss wychylił głowę z New Jersey. Koneserzy muzyki popularnej wiedzą, że absolutna szczerość nie idzie w parze z przemysłem zbudowanym na hipokryzji. Co zatem? Fiasko obu albumów, koncerty dla garstki osób, w końcu śmierć na oczach publiczności. Ten scenariusz brzmi aż zbyt znajomo. Czy w podobny sposób nie zszedł ze sceny Ziggy Stardust – jedno z wcieleń scenicznych Davida Bowiego? Tytuł „Rock’n’rollowe samobójstwo” odsyła zarówno do finałowego kawałka na płycie („The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars”), jak i ostatniej piosenki wykonanej na trasie, i przedstawiony został w „Idolu” („Velvet Goldmine”) Todda Haynesa. Z pewnością zainspirował Andrew Horna do realizacji dokumentu poświęconego innemu kosmicie (tym razem) nowojorskiej awangardy – Klausowi Nomiemu („The Nomi Song”).
Oba filmy łączy z Sugar Manem detektywistyczna narracja. Przedzierając się za kulisy, sprawdzając martwe adresy i ślepe uliczki, poszukujemy Sixto Díaza Rodrígueza. Twórcy dokumentu docierają do osób choćby pośrednio związanych z legendą Sugar Mana: producentami płyt, szefami wytwórni, recenzentami albumów („Cold Fact” i „Coming from Realisty”), i zagorzałymi fanami. Mit pryska jak bańka mydlana. Udaje się odnaleźć córkę artysty. Właściwie to ona kontaktuje się z detektywami, mówiąc: „przecież mój ojciec żyje...”.

Przerwijmy ten wątek. Dokończył go film. Bardziej interesujący od rozwiązania zagadki jest proces powstawania tajemnicy. W „Sugar Manie” mitotwórstwo nie jest jednak przejawem wiralnej kampanii marketingowej (jak oparta na niedomówieniach promocja filmu „Matrix”, bądź zwodnicza okładka pierwszego longplaya Neu!, zawierająca tylko nazwę zespołu). To skutek zaniedbania. W pierwszej wersji albumu wydanego w 1970 roku brak było choćby pobieżnej biografii artysty. Dodatkowy zamęt wprowadzały trzy podobnie brzmiące nazwiska, którymi sygnowane były kompozycje. Celem tej strategii było uwolnienie się od kontraktu przejętego przez Motown Records. Obligował on artystę do nagrania dla wytwórni siedmiu płyt, ale nie wynikały z niego żadne finansowe rozstrzygnięcia. O ile więc artysta znany jako Rodríguez formalnie należał do Motown, kompozycje Jesusa, Sixth Prince’a i Sandrevana (pseudonim złożony z imion starszych córek artysty) – już nie („Cold Fact” wydano nakładem Sussex Records). Mistyfikacja często jest taktyką artystów, pragnących zakpić sobie z polityki wydawniczej i wyróżnić się czymś spośród szeregów konkurencyjnych albumów. Opakowania płyt formacji Tool to misternie zakomponowane prace graficzne, wśród których nie znajdzie się nawet fotografii zespołu. Brytyjczyk Steven Wilson, kryjąc się pod pseudonimem Porcupine Tree, nie dość, że zmyślił dyskografię, to „przyjął” do zespołu fikcyjnych przyjaciół. Rodríguez nie musiał się w podobny sposób wysilać. Nieświadomie outsourcingował tę robotę do Afryki.

Steven Biko na iPadzie miałby „Cold Fact”


Pirackimi ścieżkami i legalnymi kanałami winyle z „Cold Fact” zaczęły docierać i rozprzestrzeniać się po Australii i RPA. W czasach kulturowego embarga puszczanie muzyki z importu było polityczną deklaracją, w szczególności gdy teksty zawierały przekleństwa, terminologię seksualną bądź antyrządowe hasła. U Rodrígueza wszystkiego było po trochu, a pytanie o seks w „I Wonder” zapewniło „Cold Fact” status zakazanego owocu. Podobno rekruci w armii Afryki Południowej słuchali tego albumu równie często, jak amerykańscy żołnierze hendrixowskiej wersji „All Along the Watchtower” w Wietnamie. Lokalne zespoły walczyły z apartheidem metodami z płyt zza oceanu. Dlaczego nie „Blowin’ in the Wind”, ale „The Establishment Blues” stał się nowym hymnem walki z segregacją – nie wiedzą nawet didżeje z Cape Town. Dokument również nam tego nie wyjaśni. Wielu fanów spędziło sporo czasu, poszukując odpowiedzi w odbiciu ray-banów siedzącego po turecku, wewnątrz gigantycznej bańki, zachodniego guru z okładki pierwszego albumu. Gorzki, ale i buntowniczy wymiar tekstów sprawił, że płytę ocenzurowano. Niektóre kompozycje zostały wyskrobane z powierzchni płyty gramofonowej. W dzisiejszej nomenklaturze powiedzielibyśmy, że Steven Biko (skatowany w 1977 roku przez policję działacz, upamiętniony w kompozycji Petera Gabriela) miał Rodrígueza na swoim iPodzie.

Samego muzyka ujrzymy po raz pierwszy dopiero w drugiej połowie dokumentu. Żyje w skromnym domu w Detroit i nie wygląda na kogoś, kto wspinałby się na barykady. Poza karierą muzyczną Sixto również wybierał dłuższą drogę. Zapisał się na Wayne State University i uzyskał stopień naukowy z filozofii. Startował w wyborach do rady miasta. Przez lata parał się więc pracą fizyczną, dopóki dwóch zapaleńców (dziennikarz muzyczny Craig Bartholomew i właściciel sklepu płytowego Stephen Segerman) nie odkryło go ponownie dla świata. To dzięki nim dotarły do niego niewiarygodne informacje o tym, że w RPA (oraz w Australii) jego płyty zyskały status platynowych – dwaj wielbiciele podczas spotkania z muzykiem zachowywali się tak, jak gdyby przeprowadzali wywiad z Łazarzem, co też musiało go zaskoczyć. W 1998 roku Rodríguez zaproszony został na serię afrykańskich koncertów; w roku 2001 i 2004 powtórnie wyruszył w trasę. Obecnie planuje tournée po Stanach Zjednoczonych oraz wydanie nowej płyty. W Johannesburgu zapełnił każdy obiekt. W Nowym Jorku sukces ten może się powtórzyć. „Turecki święty” z okładki „Cold Fact” zmienił się w „chłopca z bańki mydlanej”. Z perspektywy 2013 roku, złotej statuetki oraz mnożących się stron fanowskich w internecie, nic nie wskazuje na to, żeby coś miało tę bańkę przekłuć. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.