W trakcie amerykańskiej kampanii wyborczej w 2016 roku organizacja Media Research Center (MRC) zorganizowała kampanię Tell The Truth! 2016, której celem było – jak głosi strona internetowa – „powstrzymanie liberalnych mediów przed manipulacją w wyborach 2016”. Hasło kampanii brzmiało: „Nie wierz liberalnym mediom”. Filozofia MRC streszcza się w jego misji (tłumaczę ze strony internetowej): „Dzięki szerokiemu oddziaływaniu kampania ujawni lewicowe odchylenie mediów liberalnych i ochroni je przez wypraniem mózgów Amerykanów i zbudowaniem drogi do socjalizmu. Naród amerykański zasługuje na obiektywne media informacyjne, które nie cenzurowałyby ważnych wiadomości lub nie byłyby stronnicze czy wrogie wobec kandydatów, w zależności od preferowanych przez nich ideologii. Niestety, celem amerykańskich mediów informacyjnych nie jest obiektywne relacjonowanie wiadomości, lecz raczej propagowanie radykalnej ideologii lewicowej. Mówiąc krótko: tak zwane informacyjne media liberalne są najważniejszą tubą propagandową Lewicy”.
No cóż: Falsehood flies, and truth comes limping after it. Powiedział to ponad dwieście lat temu Jonathan Swift i nic się w tej mierze nie zmieniło. Fałsz frunie, a prawda kuśtyka za nim. Według MRC liberalne media świadomie fałszują rzeczywistość, natomiast media konserwatywne mówią „całą prawdę”. Jak więc jest z tą prawdą, zwłaszcza w środowisku medialnym?
W artykule „The Spread of True and False News Online”, opublikowanym w marcu 2018 roku na łamach „Science”, autorzy – badacze z MIT – przeanalizowali sto dwadzieścia sześć tysięcy tak zwanych kaskad tweetów (czyli tweetów przesłanych dalej cztery i pół miliona razy do – w sumie – trzech milionów użytkowników). Dotyczyły one pogłosek i plotek [rumors] pojawiających się między 2006 i 2017 rokiem. Każdą ponownie tweetowaną wiadomość przebadano pod kątem prawdziwości przez porównanie sześciu wiarygodnych organizacji medialnych (to znaczy takich, które publikują wiadomości dopiero po sprawdzeniu ich rzetelności [fact checking]). Okazało się, że nieprawda rozprzestrzenia się znacznie szybciej i rozleglej niż prawda. Wysoki procent fałszywych wiadomości dociera do widowni liczącej od tysiąca do stu tysięcy osób, podczas gdy ten sam procent wiadomości prawdziwych rzadko osiąga maksymalny pułap tysiąca osób, czyli, w niektórych przypadkach, sto razy mniej. Okazuje się, że polityka zajmuje zdecydowanie pierwsze miejsce wśród wiadomości przesyłanych dalej (czterdzieści pięć tysięcy spośród stu dwudziestu sześciu tysięcy), dystansując wiadomości dotyczące biznesu, kataklizmów naturalnych czy nawet terroryzmu. Dlaczego jednak nieprawdziwe wiadomości rozprzestrzeniają się szybciej i szerzej niż prawdziwe? Z prostej przyczyny: najbardziej lubimy nowe wiadomości (dlatego każda audycja telewizyjna w kablówce zaczyna się teraz od anonsowanej na pasku „wiadomości z ostatniej chwili”, breaking news), a prawda lubi się powtarzać (a nawet, jak będę dowodził, na powtórzeniu jest oparta) i wydaje się nudna. Fałsz, jako że różni się od tego, co już ustalono, jest zawsze ciekawszy i kto prędzej poda wiadomość, zyskuje respekt jako ktoś, kto coś wie, niezależnie od tego, czy to prawda, czy fałsz, czyli niezależnie od jakichkolwiek procedur weryfikacyjnych. A że każdy chce być kimś, kto wie, a uznanie takie można zdobyć dzięki szybkości, z jaką przekazuje się uzyskane wiadomości, niesprawdzone – najczęściej fałszywe – wiadomości rozlewają się szeroką falą wśród użytkowników mediów społecznościowych, które dlatego są tak popularne, że nie mają żadnego filtra weryfikacji pozwalającego spowolnić przepływ informacji.
„Nie jesteśmy arbitrami prawdy” – powiedział Nick Pickles, szef działu polityki publicznej Twittera na Zjednoczone Królestwo, podczas zeznawania przed komisją brytyjskich prawników w Waszyngtonie. „Nie usuniemy treści, kierując się przekonaniem, że jest ona nieprawdziwa”. „Nie uważam, że firmy technologiczne w trakcie wyborów powinny decydować, co jest prawdziwe, a co nie, a tego właśnie od nas żądacie” – dodał Pickles. „Myślę, że to bardzo ważna zasada”. Zasada ta w gruncie rzeczy oznacza wybór szybkiego przepływu wiadomości kosztem ich prawdziwości, czyli sprawdzalności (im więcej ich przepływa, tym większa monetyzacja strony, a więc tym większy zysk z reklam dla firmy). Jeśli więc media społecznościowe odgrywają ogromną rolę w wyeliminowaniu filtrów pośredniczących w procesie komunikacji między ludźmi, to tym samym przyczyniają się do narzucenia ich użytkownikom przekonania, że najcenniejsze jest coś, co można osiągnąć natychmiast, teraz, zaraz, bez żadnej zwłoki. Chcąc dotrzeć natychmiast do adresata – czy jest nim klient, czy przyjaciel, nie ma to większego znaczenia – staliśmy się w czasach poponowoczesnych zakładnikami ideologii bezpośredniości, która sama z siebie eliminuje zasadę ponadindywidualnej weryfikacji. Idealnym modelem komunikacji stał się model komunikacji bezzwłocznej: wszystko musi natychmiast wejść w obszar wymiany i jakakolwiek zwłoka, jakiekolwiek opóźnienie w utrzymywaniu wysokiej temperatury kanałów przekazu grozi ich wystygnięciem, a więc likwidacją stanu ciągłego napięcia w oczekiwaniu na wiadomość. Ta ideologia bezpośredniości ma wszystkie cechy stresu histerycznego: człowiek czeka na wiadomość, a kiedy wiadomość nie przychodzi, zaczyna się niepokoić, dlaczego nikt go nie włącza do cyrkulacji znaczeń. By wyeliminować tę przerażającą możliwość odosobnionej egzystencji w epoce globalnej łączliwości (dlaczego jestem sam, skoro wszyscy są razem?), zgodzi się na jakąkolwiek wiadomość, byle tylko odpowiadała jego potrzebom, i ostatnią rzeczą, która przyjdzie mu do głowy, jest poddanie tej wiadomości jakiejkolwiek weryfikacji. Czy ktoś weryfikuje słowa: „Ja cię też kocham”, na które czeka się zbyt długo? Nie, wszak gdyby okazało się, że są nieprawdziwe, że ktoś, kto je wypowiada, wcale nie odwzajemnia uczucia i odsyła nieprawdziwy komunikat, konfrontacja z rzeczywistością byłaby nie do zniesienia.
Esej pochodzi z książki Michała Pawła Markowskiego „Wojny nowoczesnych plemion. Spór o rzeczywistość w epoce populizmu”, która ukazuje się 14 października w wydawnictwie KarakterTo właśnie z tego powodu, z powodu nasycenia życia społecznego histerią potencjalnego wyłączenia z sieci, fałszywe wiadomości pojawiają się w obiegu znacznie szybciej niż prawdziwe – nie dlatego, że pochodzą one z mediów „lewicowych”, jak chcą konserwatyści, albo „prawicowych”, jak chcą liberałowie, lecz dlatego, że prawdziwe wiadomości wymagają zabierającego czas uprawdopodobnienia. Ponadto, wykorzystując „analizę uczuć” wypracowaną przez lingwistów kanadyjskich z National Research Council Canada, naukowcy z MIT doszli do wniosku, że fałszywe informacje podaje się za pomocą słów związanych z silnymi emocjami (zdumienie i gniew), podczas gdy prawdziwe wymuszają użycie słów związanych z zaufaniem i smutkiem. Fałsz jest gniewny, prawda smutna: taki wniosek można wysnuć z badań nad fake news. Ale można też wysnuć wniosek mniej „poetycki”, a mianowicie: fałsz okazuje się łatwiejszy do puszczenia w ruch niż prawda, która domaga się zwłoki, sprawdzenia, refleksji, dystansu. A to właśnie są właściwości naszego życia, które na naszych oczach, w epoce poponowoczesnej, ulegają powolnemu rozkładowi. I nawet literatura, zwykle opierająca się pośpiechowi, płaci należny trybut duchowi czasu, zmuszając pisarzy do publikowania książek złożonych z facebookowych wpisów. Najdziwniejsze momenty pojawiają się jednak wtedy, gdy ktoś – jak Timothy Snyder w książce „O tyranii” – kto robi książkę z facebookowego wpisu, apeluje, by w obronie przed tyranią jak najmniej korzystać z internetu.
Dwie prawdy
Kiedy dziennikarze „The Washington Post” i zwolennicy Trumpa mówią o prawdzie, nie mówią oni o tym samym. Dla pierwszych – weryfikatorów kłamstw Trumpa, których naliczono już w czerwcu 2019 roku ponad dziesięć tysięcy – prawda jest kategorią poznawczą, wiedza zaś najwyższą wartością. Oznacza to, że porównują oni słowa Trumpa z dostępną wiedzą na temat tego, o czym się wypowiada, wiedzą zarejestrowaną i dostępną, zgromadzoną przez archiwa, czyli instytucje godne zaufania, których nie podejrzewa się o manipulację danymi albo o fałszerstwo. Proszę zauważyć, że nie wspominam tu o tym, co się zdarzyło, ale o faktach, czyli o tym, co ze zdarzeń zostało utrwalone w społecznych archiwach. Kiedy ktoś kłamie, czyli świadomie chce wprowadzić kogoś w błąd (kłamstwo to rozmyślne oszukiwanie), mówi się, że przeinacza fakty albo mija się z prawdą. Prawdę ściśle łączymy z faktami, przez te ostatnie mając na myśli to, co się stało, i to niezależnie od tego, co ktoś o tym powie. Mówi się wtedy o „obiektywnych” faktach lub „obiektywnej” prawdzie. Problem jednak w tym, że fakty nie istnieją inaczej niż w zapisie, zarejestrowane i jakoś przefiltrowane przez medium, które służy ich utrwaleniu. Zdarzenie zmienia się w fakt tylko wtedy, gdy zostało zauważone i utrwalone w społecznej wiedzy i wyobraźni. Zdarzenie nieutrwalone, niezapisane, niezauważone faktem nie jest, bo być nie może: fakt zaczyna się od powtórzenia tego, co się zdarzyło, w przekazywalnej formie, dostępnej ludziom, którzy przy zdarzeniu nie asystowali. Niezauważona erupcja wulkanu – niewątpliwe zdarzenie – nie jest faktem, gdyż nikogo przy niej nie było i nikt jej nie zarejestrował. Efekty tej erupcji – zalane pola, zmiażdżone samochody, spaleni ludzie – stają się faktem (a nie tylko osobnym zdarzeniem) w momencie, w którym ktoś się o tym dowiaduje, natomiast erupcja wulkanu w miejscach niezamieszkanych przez ludzi, choć niewątpliwie się zdarzyła, faktem może stać się tylko wtedy, gdy ktoś z niej zda sprawę, co może się zdarzyć dopiero po kilkuset latach. Zdarzenie jest jednorazowe i faktem staje się dzięki wpisaniu w powtarzalną maszynę repetycji. W swoich wykładach z estetyki Hegel pisał:
opuncja, rozkwitająca tylko na jedną noc, więdnie w nieprzebytych gąszczach południowych puszcz, zanim zdąży zachwycić ludzkie oko, a dziewicze ostępy tych lasów, strojnych w najpiękniejszą i najbujniejszą roślinność, rozsiewającą najbardziej oszałamiające wonie, butwieją i niszczeją nigdy przez nikogo nie oglądane. Dzieło sztuki natomiast nie jest tak dla siebie bezinteresowne; jest ono w istocie swej jak gdyby pytaniem, apelem, który ma znaleźć oddźwięk w duszy ludzkiej, wołaniem zwróconym do serc i umysłów.
Różnica między kwiatem, którego nikt nie widzi, a kwiatem namalowanym przypomina różnicę między wydarzeniem i faktem. Kiedy apel zdarzenia zostanie wysłuchany, staje się ono faktem, gdy nie zostanie, popada w nieuwagę. Istnienie pierwszego nie zakłada wcale, że ktoś je zauważy: świat ignoruje człowieka w swoim zdarzaniu się (choć człowiek niewątpliwie może przyczyniać się – vide zmiany klimatyczne – do tego, co i jak się wydarza), dlatego różni się od rzeczywistości, którą człowiek kreuje dzięki swym znaczeniom. Istnienie drugiego bez społecznej mediacji nie ma żadnego sensu, istnienie pierwszego jest dla istnienia drugiego konieczne, lecz niewystarczające. Nie powinniśmy więc pytać, czy fakty są prawdziwe czy nie (bo prawdą jest też i to, że coś się wydarzyło), tylko czy medium, dzięki któremu poznajemy jakieś zdarzenia pod postacią faktów, jest godne naszego zaufania czy też nie. Czy jest wiarygodne czy nie? Czy utrwaliło nam „prawdę” o zdarzeniach w sposób niebudzący podejrzeń o manipulację? Tą drogą przechodzimy z płaszczyzny wiedzy na temat świata na obszar zaufania do mediów, które mówią nam o tej zapośredniczonej rzeczywistości (to, że innej nie ma, podkreślam w tej książce nieustannie), i jest to, moim zdaniem, jedyna płaszczyzna, na której porozumienie co do faktów byłoby możliwe, gdyby przenieść politykę z terenu aksjologicznych waśni (gdzie wszystko legitymizuje się przez bezpośrednie, zamykające dyskusję odwołanie do wartości lub opinii) na teren społecznie akceptowalnej mediacji.
Rzecz jednak w tym, że zwolennicy Trumpa nie mają do mediów „głównego nurtu” zaufania, a więc mówią, że kłamią, co stawia nas w takiej oto sytuacji: albo, jak mówiliśmy w Polsce lat 80., „media kłamią”, bo fałszują to, co widać na pierwszy rzut oka, gdyż należą do tylko jednego właściciela – państwa komunistycznego, albo „wszystkie” media kłamią, bo nie odpowiadają autentyczności tego, co się zdarza, albo też tylko niektóre media kłamią. Dwa pierwsze przypadki odrzucamy w tych okolicznościach, co każe nam rozumieć, że nie chodzi tu o coś, co jest przekazywane, ani też o „naturę” mediów, ale o to, kto stoi za mediami. Kłamstwo CNN nie polega na tym, że wyborcy Trumpa chcieliby sprawdzać adekwatność tego, co o rzeczywistości mówią Chris Cuomo, Anderson Cooper czy Don Lemon (dziennikarze CNN), a więc że interesuje ich prawda jako wartość poznawcza. Gdyby tego właśnie chcieli, mogliby poprzestać na śledzeniu kolejnych edycji Trump Fact Checker publikowanej przez „The New York Times” albo podobnej rubryki w „The Washington Post” i porównywaniu jej z materiałami dziennikarzy CNN. „Kłamstwo” CNN polega natomiast na przekonaniu pewnych ludzi, że dziennikarze stacji Teda Turnera chcą nimi manipulować, co dotyczy nie faktów samych, lecz intencji ich przekształcania. Prawda jest dla tych samych ludzi przekonaniem, że nikt ich nie robi w balona, i dlatego nie wierzą w prawdomówność CNN, lecz wierzą w prawdomówność FOX News. Prawda jest dla nich wartością psychospołeczną. Jest spoiwem ich rzeczywistości, dokładnie tak samo, jak spoiwem rzeczywistości ludzi, którzy czytają „The Washington Post”, jest prawda rozumiana poznawczo. W obydwu wypadkach chodzi o to, co dzieje się nie między słowami i rzeczami, ale między słowami i ludzkimi umysłami. A że to, co się między tymi różnymi umysłami dzieje, okazuje się kompletnie niekompatybilne, obie strony żyją w odmiennych rzeczywistościach, między którymi wojna wydaje się nieunikniona. Czytelnicy „Postu” będą nazywać zwolenników Trumpa idiotami albo głupkami, gdyż ich postawa nie bierze pod uwagę wiedzy na temat faktów. Z kolei ci sami czytelnicy „Postu” są dla wyborców Trumpa aroganckimi intelektualistami, którzy wsiokami pogardzają. Dla pierwszych wartością najważniejszą jest „obiektywnie” istniejąca rzeczywistość, której istnienia nie można by nawet podejrzewać, gdyby nie kolosalny wpływ nauk przyrodniczych na nowoczesne myślenie o świecie i pojawienie się kryterium obiektywności jako standardu nowoczesnego patrzenia na świat. Dla drugich wartość nieusuwalną stanowi obstawanie przy swoich przekonaniach, niezależnie od jakichkolwiek „naukowych” dowodów, że sprawy mają się inaczej, i niezależnie od jakiejkolwiek „obiektywnej” perspektywy, którą traktuje się jako sztuczkę progresywnych liberałów wymyśloną po to, by szmuglować własne interesy pod osłoną bezstronności. Kto ma rację? Każda ze stron, o tyle, o ile pojęcie prawdy dla każdej z nich zgadza się z wartościami, na podstawie których kształtuje się rzeczywistość. Każda ze stron ma rację w tym sporze o prawdę, albowiem każda bierze udział w wojnie kulturowej, której istota polega na niechęci oddzielania wartości od racji. W rezultacie ten ma rację, kto wierzy w swoje wartości, i odwrotnie: kto wierzy w inne wartości, racji mieć nie może.
Zdarzenie i fakt
Polityczna propedeutyka w epoce populizmu (do której zachętą jest ta książka) mogłaby zacząć się od wykorzystania rozróżnienia, które już wstępnie zasugerowałem. Trzeba wprzódy odróżnić od siebie zdarzenie i fakt. Zdarzenie jest tym, co się zdarzyło: pies pogryzł dziecko, Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, Trump uścisnął dłoń koreańskiego przywódcy. Fakt (z łac. factum: to, co zrobione) jest tym, co zostało o zdarzeniu opowiedziane przez jego świadków wszystkim, którzy nie byli przy zdarzeniu obecni. Zdanie: „Pies pogryzł dziecko”, nie jest zdarzeniem, ale faktem, czyli zdarzeniem, które przybrało formę dyskursywną. Zdanie: „Faktem jest, że pies pogryzł dziecko”, jest prawdziwe nie wtedy, gdy pies pogryzł dziecko (bo to jest zdarzenie), ale wtedy, gdy zapiszemy je tak: „Faktem jest, że «pies pogryzł dziecko»”, czyli kiedy faktem nazwiemy wypowiedź o zdarzeniach. W tym sensie każda gazeta – z definicji – daje nam wyłącznie fakty, czyli zdarzenia opowiedziane, albowiem nie może nam dać zdarzeń, które już zniknęły w przeszłości i istnieją tylko w postaci swoich następstw. Jeżeli ktoś mówi: „Takie są fakty” i następnie podaje wyliczankę tego, co się zdarzyło, to jedynie stwierdza oczywistość, a mianowicie, że to, co mówi, jest serią faktów, czyli serią zdań na temat rzeczywistości. Tym bowiem jest fakt: nie rzeczywistością samą (niczego takiego jak „sama rzeczywistość” nie ma, jak już wiemy), lecz wypowiedzią na temat rzeczywistości. Oczywiście ktoś taki, kto mówi: „Takie są fakty”, żywi przekonanie, że mówi „prawdę”, ale w gruncie rzeczy przedkłada nam tylko stwierdzenie, że to, co mówi, jest tylko tym, co mówi. W tym sensie, kiedy Rudy Giuliani oznajmia, że „to są fakty, nad którymi cały czas pracujemy”, i dodaje: „Nie wiem, jak możesz odróżnić fakt od opinii”, ma – choć intuicyjnie niemal wszyscy się z nim nie zgadzamy – rację, ale tylko w pierwszej części. Nad faktami wszyscy pracujemy, gdyż chcemy im nadać jakąś czytelną postać, pracujemy nad nadaniem kształtu zdarzeniom, które bez owego kształtu przepadłyby bez echa. Problemem wszelako nie jest to, że pracujemy nad faktami, ale to, jak nad nimi pracujemy. Ekipa Trumpa pracuje nad faktami równie intensywnie co dziennikarze „Timesa”, nie znaczy to jednak, że rezultaty tej pracy są bardziej wiarygodne, bo nie są, choć kto inny, kto „Timesa” czy „Postu” nie czyta, może to zdanie z lekkim sercem odrzucić. Od razu widać, że różnica między dwiema różnymi szkołami pracy nad faktami wynika jedynie z technik, które one stosują, czyli sposobów uwierzytelniania zdarzenia. Fakty nie podlegają manipulacji: one są efektem manipulacji, czyli słownej obróbki zdarzeń. Fakty to zdarzenia, które przybrały słowny kształt. Pytanie tylko, kto zgadza się z tym, a nie innym sposobem ich uprawomocnienia. Mogę walić głową w ścianę tak długo, aż sobie ją kompletnie zmasakruję, ale nie przekonam kogoś, kto nie czyta „The New York Timesa”, że techniki weryfikacji podawanych faktów gazeta ta, zwłaszcza po kilku katastrofalnych wpadkach w przeszłości, kiedy znani i godni zaufania dziennikarze okazywali się oszustami fabrykującymi swoje reportaże, wypracowała w sposób budzący daleko idące zaufanie.
Bo na tym rzecz polega, kiedy mówimy o faktach: nie na prawdzie, lecz na zaufaniu, bez którego nie może istnieć rzecz wspólna, albowiem zaufanie jest podstawą społecznego kontraktu. To, że istnieje wymiana towarowo-pieniężna, oparte jest na zaufaniu, że kawałek papieru z nadrukowanymi na nim liczbami rzeczywiście odpowiada wartości otrzymanych rzeczy. To, że bezpiecznie przechodzę na światłach przez ulicę, opiera się na zaufaniu, że kierowca zatrzyma swój samochód na czerwonym świetle. To, że piję sok z butelki kupionej w sklepie, opiera się na zaufaniu, że nie ma tam trucizny. Mamy zaufanie do faceta w białym kitlu, kiedy mówi nam, że mamy raka, bo mamy zaufanie do jego ekspertyzy, a mamy je dlatego, że ufamy medycynie jako takiej, a jeśli nie, to przenosimy nasze zaufanie na przedstawiciela medycyny alternatywnej, czymkolwiek ona jest. Niepodobna bodaj podać przykładu z naszego życia społecznego, który nie odwołałby się do zaufania, jakie musimy mieć do innych, obecnych lub nieobecnych, by normalnie funkcjonować, i fakt, że istnieją oszuści i naciągacze naszego zaufania, dobitnie świadczy o tym, że to zaufanie kieruje naszym życiem społecznym – nie co innego. Zaufanie ma nie tylko starsza kobieta otwierająca drzwi każdemu, kto powie, że jest listonoszem. Zaufanie kieruje także działaniem państw ufających, że będą wzajemnie przestrzegać podpisanych umów, i ogromnymi korporacjami mającymi zaufanie do tworzonych przez siebie prognoz ekonomicznych.
Z tego powodu mamy zaufanie do tych, którzy są inni, bo choć inni niż my, to pochodzą z tej samej lub bliskiej rzeczywistości, jednocześnie nie mamy zaufania do tych, którzy są obcy. Myślimy, że kiedy mowa o prawdzie, mówi się o zdarzeniach, podczas gdy de facto chodzi o to, co o zdarzeniach mówimy. Prawdziwe są fakty (czyli elementy mowy) zgadzające się nie z tym, co się wydarzyło, ale z tym, co ktoś inny o tym powiedział – naoczny świadek, dobrze poinformowana osoba, rzetelny dziennikarz. To, jak było (choć nie to, że było), wynika z tego, jak kto o tym, co było, mówi. Nie ma innego sposobu na dotarcie do przeszłości niż przez sieć mediacji supłaną codziennie przez wielu tkaczy. Od umiejętności odróżnienia wiarygodnych relacji od niewiarygodnych zależy ich prawdziwość, i w tym sensie prawda nigdy nie zginie (jak sugeruje cała lawina publikacji na ten temat), gdyż nie jest ona funkcją niezależnych od słów „rzeczy”, lecz dyskursu, który nie milknie, bo umilknąć, póki jesteśmy ludźmi, nie może. Z tego, że prawda może przybrać postać sprzeczną, nie wynika, że ona nie istnieje.
Gdyby istniał tylko jeden świadek Holokaustu, który go doświadczył, Holokaust nigdy nie zostałby uznany za wydarzenie prawdziwe (dlatego zgromadzenie jak największej liczby świadectw ma kolosalne znaczenie dla udokumentowania – czyli uwiarygodnienia – każdego wielkiego wydarzenia), choć dzięki temu samemu mechanizmowi możliwe staje się tworzenie na jego temat osobistych fantazji, czego dowodem jest zmyślone życie Benjamina Wiłkomirskiego, który sam uwierzył w to, czego nigdy nie doświadczył. Fakty, jako że zapośredniczone przez mechanizmy kultury, a nie doświadczone bezpośrednio przez jednostki, domagają się instytucjonalnego wsparcia, które rozszerzy ich obowiązywalność. Prawda bowiem sama obronić się nie może, gdyż nic takiego jak prawda sama w sobie nie istnieje. To właśnie z tego powodu prawda domaga się intensywnej obrony i musi być starannie odróżniona od opinii, których uwierzytelniać (a więc poddawać testowi społecznemu) nie trzeba, bo one właśnie – opinie – istnieją same w sobie, przyjmowane na wiarę, jak się komu podoba. W tym sensie Giuliani okropnie się mylił, nie wiedząc, jak odróżnić fakt od opinii. A jest to dość proste: fakty domagają się uwierzytelnienia, opinie nie. Fakty (a zatem i prawda) nie mają nic wspólnego z wartościami, natomiast opinie zasadzają się na wartościach. Fakty domagają się uznania ponad podziałami, opinie zaś podziały pogłębiają, wobec czego każdy, kto wysuwa opinie na plan pierwszy, nie dąży do żadnego porozumienia, lecz zależy mu na mnożeniu różnic.
Ale i ten dość oczywisty sposób można zakwestionować, albowiem w zależności od tego, kto się im przypatruje, istnieją dyskursy bardziej i mniej wiarygodne, a ostatecznie wszystko rozbija się o kwestię zaufania i wiary. Ktoś wierzy w to, co byle użytkownik internetu opublikuje na swoim blogu, i uważa za prawdziwe pogłoski, że Hillary Clinton prowadzi w pewnej pizzerii nielegalny handel dziećmi, i nie sposób mu wytłumaczyć, że to nieprawda, gdyż w sferze publicznego dyskursu nie ma ostatecznego dowodu na nieprawdziwość tej opinii. Może zdarzyć się, że ktoś postanowi sprawdzić na własne oczy, jak się rzeczy mają (o tym za chwilę), ale rezultat społeczny tej indywidualnej weryfikacji pojawi się dopiero wtedy, gdy ktoś inny opublikuje na ten temat sprawozdanie. Prawda, w odróżnieniu od opinii, nie należy do jednostek (choć jednostki bardzo zabiegają o to, żeby sobie prawdę przywłaszczyć) i żeby jej dowieść, trzeba ją jakoś przedstawić innym, co powoduje, że z płaszczyzny zdarzeń przechodzimy na płaszczyznę weryfikowalnych – bo utrwalonych – faktów. Problem polega jedynie na tym, że nawet jeśli fakty pozostaną wiarygodnie przedstawione, nie ma takiej siły, by przekonać do nich tych, którzy uparli się nie mieć do nich zaufania, gdyż – według ich oceny – zostały przedstawione przez niegodne zaufania instytucje.
Z Bogiem czy mimo Boga
Gdyby Polska, co niesłychanie trudno sobie wyobrazić, wstępowała do Unii Europejskiej bez świadków, byłoby to zdarzenie, ale że dokonywało się to w świetle kamer i w obecności gigantycznej publiczności, dystansu między zdarzeniem a faktem nie było. Podobnie z każdym innym zdarzeniem, które dzięki natychmiastowej transmisji staje się od razu faktem. Kłopoty z odróżnieniem zdarzenia od faktu wynikają stąd, że nowoczesność zawsze dążyła do tego, by zdarzenie jak najszybciej w fakt przemienić, by nie było między nimi żadnego dystansu, żadnej zwłoki, by wiadomość o zdarzeniu natychmiast docierała do adresata. To, że chcemy, by fakt był samym zdarzeniem, a nie sprawozdaniem z niego, wynika z pragnienia zakorzenienia w świecie, z którego czujemy się wykluczeni, z chęci restytucji – za wszelką cenę – bezpośredniego doświadczenia. To pragnienie – chętnie nazwałbym je największym pragnieniem nowoczesnym – wynika z dotkliwego poczucia zerwania fantazmatycznego, intymnego kontaktu ze światem, które nastąpiło na skutek wyłonienia się między nami a światem sfery pośredniej, czyli rzeczywistości. Rzeczywistość nie jest tym, co istnieje bez naszego udziału w jej tworzeniu. To sfera ciągłej mediacji między nami i światem albo – inaczej – pewna technologia odnoszenia się do świata, w którym istniejemy dlatego, że umiemy go jakoś „obrabiać” na własny użytek. Wkładamy sweter, gdy zimno, gotujemy wodę, by zabić zarazki, wchodzimy pod dach, gdy pada. Są to elementarne formy rzeczywistości albo techniki zabezpieczania egzystencji, które dają nam poczucie bezpieczeństwa. Ale mamy także do dyspozycji formy bardziej zaawansowane, pozwalające czuć się jeszcze bezpieczniej, bo działamy za pomocą słów. Modlimy się lub wykupujemy polisę ubezpieczeniową, idziemy na spotkanie z tymi, którzy są do nas w tym lub tamtym podobni, niektórym nawet obiecujemy, że ich do śmierci nie opuścimy. Niestety, wypracowaliśmy też takie formy rzeczywistości, które są przez jednych wykorzystywane przeciwko drugim, co musi prowadzić do wzmożenia poczucia niepewności. Wynaleźliśmy narzędzia, które, owszem, pomagają w organizacji życia codziennego, ale także temu samemu życiu zagrażają. Zażywamy lekarstwa, które w innej dawce okazują się truciznami. Używamy słów, które oznaczają miłość, ale także sieją nienawiść i – metaforycznie – ranią. Rzecz w tym, że kultura ludzka osadzona została na nieusuwalnej dwuznaczności: to, co zapewnia człowiekowi bezpieczeństwo, może doprowadzić go także do zguby. Narzędzia cywilizacyjnego rozwoju mogą zmienić się w narzędzia kulturowej degradacji. Kordon bezpieczeństwa może przestać dopuszczać tlen. Miłość może łatwo obrócić się w nienawiść. Zdrowe życie w lesie skończyć się boreliozą. Lista takich dwuznaczności, wpisanych w samo pojęcie rzeczywistości, skonstruowana przez nowoczesność, ciągnie się w nieskończoność.
To wpisane w istotę ludzkich działań i ostentacyjnie stematyzowane przez nowoczesność nieznośne nierozstrzygnięcie rządzi także naszym myśleniem o faktach. Wiemy, że fakty to zdania na temat zdarzeń (bo przecież niemal w stu procentach nie mamy pojęcia o tym, co się zdarzyło, i to, co wiemy, dochodzi do nas z drugiej, trzeciej, dziesiątej ręki), ale chcemy, żeby były samymi zdarzeniami, albowiem odłączenie faktów od zdarzeń, rzeczywistości od świata przeraża nas wzięciem całkowitej odpowiedzialności za to, co robimy z naszym życiem. Z tego powodu być może największa przemiana, z którą zachodnia kultura miała do czynienia, polegała na przejściu między różnymi sposobami dowodzenia racji, dwoma rodzajami wnioskowania: opartym na nieludzkiej transcendencji lub ludzkiej immanencji, na woli Boga albo na decyzji sądu.
Sposób pierwszy daje jakiejś instancji wobec człowieka zewnętrznej prawo do przedłożenia rozstrzygającego dowodu w sprawie. Wygrałem, a więc mam za sobą niekwestionowany mandat, pokonałem przeciwnika, a więc Bóg jest ze mną. Gdybym nie miał racji, Bóg by mnie nigdy nie poparł, a więc nigdy bym nie wygrał mojej sprawy. Jeśli jestem u władzy, to znaczy, że tak musi być: niezależnie od tego, czy przywołujemy Boga czy konieczność innej maści (komuniści uzasadniali swoje panowanie historyczną koniecznością), uzasadnienie naszej racji przychodzi nie z przygodnego świata ludzi, lecz spoza niego, z samej „natury” rzeczywistości, z jakiejś konieczności (czasem nazywa się ją sprawiedliwością dziejową, czasem prawami nauki), która musi się od ludzkiej różnić, gdyż inaczej nie byłaby wyższym mandatem.
Inaczej jednak dowodzimy racji, kiedy Boga ani konieczności, ani natury nie bierzemy za ostatecznego świadka i odwołujemy się do decyzji czysto ludzkich. Tu już nie wynik prowadzi do dowodu, ale odwrotnie, dowody prowadzą do wyniku, albowiem decyduje wyłącznie ziemska instancja, której modelem jest sąd ludzki, nie boski. Nie mam racji nie dlatego, że Bóg się ode mnie odwrócił, ale dlatego, że tak, na podstawie dostarczonych dowodów, zdecydował sąd, złożony z takich samych jak ja śmiertelników, do których należy ostatnie zdanie i którzy, oczywiście, mogą się mylić. Z tego powodu sąd w społeczeństwach nowoczesnych jest instytucją zagrażającą swą świeckością każdej transcendencji, a więc także władzy szukającej dla siebie uzasadnienia poza światem ludzkich argumentów. Niezależność systemu sądowego będzie dla każdego dyktatora solą w oku, gdyż każdy dyktator stara się zawrócić bieg historii, nadając sobie transcendentny mandat. Tym samym są demokratycznie przeprowadzone wybory i rezultat zależy wyłącznie od woli wyborców, która nie zostanie sfałszowana.
W gruncie rzeczy chodzi tu o to, jaki się ma stosunek do faktów. W pierwszym wypadku dąży się do tego, by wyjść poza obręb faktów, czyli ludzkich sposobów dowodzenia prawdy (czyli poza rzeczywistość). W drugim uznaje się, że poza fakty wyjść nie sposób, gdyż żadna inna perspektywa nie jest człowiekowi dana. W konsekwencji instytucje zajmujące się kontrolą faktów – sądy, media, uniwersytety, komisje wyborcze – znajdują się w stanie permanentnego podejrzenia o manipulację, od której uwolnić może jedynie „wyższa” sankcja: Bóg lub ojczyzna, Suweren Absolutny albo suweren wyobrażony. Racji nie ma ten, który jej dowiedzie. Rację ma ten, kto już jej dowiódł przez odwołanie do Transcendencji, zwalniającej od podania jakiegokolwiek dowodu. Pierwsza metoda działa przez odwołanie do rozumowania, druga – do wiary. Wiara faktów nie potrzebuje, bo jej ostatecznym schronieniem jest milczenie. Rozumowanie bez faktów nie istnieje, bo nie może się obyć bez słów.