Kanadyjski historyk Michael Ignatieff zaczyna opublikowany niedawno esej – „The History of my Privileges” – ostrożnym pytaniem: „Co się stanie, jeśli odrzucę «ja» na rzecz «my»?”. Czy moja opowieść o sobie samym, pyta, będzie bardziej zdystansowana? Przywołuje również żart o Samotnym Jeźdźcu i Tonto, bohaterach amerykańskiego westernu: gdy zostają otoczeni przez Indian, Jeździec rzuca do towarzysza: „I co my teraz zrobimy?”. „Co znaczy «my», blada twarzo?” – odpowiada Tonto.
Ignatieff poruszył kwestię, która gryzie mnie od kilku lat. Czy mam prawo używać zaimka „my”, kiedy mówię o swoim pokoleniu lub przynajmniej jakiejś jego części? Czy mogłabym na przykład generalizować tak swobodnie, jak robi to Ignatieff, pisząc o przedstawicielach zachodniej klasy średniej urodzonych między 1945 a 1960 rokiem? Tym bardziej że jestem w stanie wymienić szereg doświadczeń, jakich – niestety – nie współdzielę z żadnym szerszym „my”. Dochodzi do tego pewna kwestia, która mogłaby chyba stać się dla mnie podstawą eseju „Historia mojej samotności”. Kwestia tego, jak myślimy o Polsce.
Tempo, z jakim zmienia się ukraińskie społeczeństwo w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat – a w ciągu ostatnich trzech szczególnie – jest tak oszałamiające, że da się je zauważyć dopiero, kiedy przygląda się konkretnym zmianom i porównuje nas dzisiaj z nami wtedy. Przykro mi to przyznawać, ale po każdym wielkim przełomie – czy to w 2014 roku, czy w 2022 – Ukraińcy nabierają tendencji, by projektować swój współczesny obraz na przeszłość. Nie jesteśmy w tym wyjątkowi, to raczej skłonność ogólnoludzka, wyraźniej zauważalna na tle – powtórzmy – głębokości i szybkości zachodzących u nas zmian.
Patrząc wstecz na te trzydzieści pięć lat, dochodzę do wniosku, że czasem nieświadomość bywa większym błogosławieństwem niż świadomość fragmentaryczna. Moje lwowskie dzieciństwo nie pozwala mi się bowiem zaliczyć do żadnego z wielkich „my”: w przeciwieństwie do większości lwowian moja rodzina nie miała doświadczenia „pańskiej Polski”, nie było więc u nas opowieści o ucisku i dyskryminacji, ale nie było też starych polskich książek na półkach, polskich przepisów ani zwyczajów dnia codziennego. W związku z tym „opresję” postrzegano raczej jako element wielkiej radzieckiej narracji, bez ładunku emocjonalnego. Nie oznacza to, że moja percepcja w 1989 roku była sterylna – resentyment odczuwałam na poziomie czysto prywatnym: wymierzony w polską – utraconą – gałąź rodziny. Z jakiegoś powodu nawet „antena na Polskę” odmawiała posłuszeństwa niemal przez całe moje dzieciństwo, pozbawiając mnie jednego z typowych lwowskich doświadczeń lat 80. – polskiej telewizji.
Z drugiej strony istotne tło stanowił nieco pogardliwy stosunek do „Pszeków”, którzy przyjeżdżali wówczas do ZSRR, by sprzedawać tak deficytowy towar jak modne ciuchy, guma do żucia i wyjątkowo w moich szkolnych czasach pożądane kolorowe piórniki, a w zamian skupować radzieckie grzałki i inne sprzęty. Polacy byli od nas obiektywnie biedniejsi, za to mieli dostęp do tak upragnionej „zachodniej” estetyki, wyrazistszych kolorów, smaków i zapachów. Minie kilka lat i to Ukraińcy ruszą na polskie bazary handlować tanią wódką i do polskich miast w poszukiwaniu zatrudnienia. Minie kilka kolejnych i śmieszni ludzie z grzałkami oderwą się od nas z kosmiczną prędkością.
Myślę, że stosunkowo wąski krąg ukraińskich intelektualistów, którzy w tamtym czasie (lub wcześniej) czytali „Kulturę” i dzieła Camusa w polskich przekładach, utrzymywali kontakty z polskimi dysydentami i uważnie śledzili zmiany w sąsiednim kraju, zgodziłby się, że w tej konkretnej epoce jedenastoletnia ja, niemająca bladego pojęcia nie tylko o Giedroyciu, ale nawet o Andrzeju Wajdzie, miałam większe prawo do udziału w reprezentatywnym dla naszego – wówczas jeszcze pięćdziesięciodwumilionowego – kraju „my”. Przez długi czas niewzruszenie trwałam w swojej ignorancji, nie zmienili tego stanu ani polscy przodkowie (z Podola), ani Lwów ze swoim bagażem kulturowym. Dorastałam nie tylko w mieście Lema, Herberta i Zagajewskiego – moja prywatna dziecięco-nastoletnia topografia, bliska okolica mojego domu, nakłada się też na dziecięcą topografię Jacka Kuronia. Chodziliśmy w dzieciństwie na te same pagórki, ale nie odziedziczyłam ich po nim. Trafiłam na jego pagórki w czasie, kiedy on intensywnie działał na rzecz zmian w swoim kraju. Dzieliła nas wtedy niemożliwa do pokonania czasowa przepaść, historyczne kataklizmy przeorały kilka przecznic pomiędzy naszymi domami. Proces zszywania naszej wspólnej przestrzeni dokonał się całkiem niedawno – zarówno dla mnie, jak i dla społeczności Lwowa.
Przypadek Kuronia jest tym bardziej wymowny, że echa zmian, w których miał on swój bezpośredni udział, dotarły do mnie w postaci plastikowej przypinki z logotypem Solidarności, podarowanej mojemu tacie przez znajomego Polaka. Wiedziałam, że Solidarność to polski ruch demokratyczny opowiadający się za zmianami podobnymi do tych, o których czytałam w moskiewskich czasopismach „Ogoniok” i „Nowyj Mir”. Pamiętam, że babcia prosiła, abym nie nosiła go do szkoły, a ja nie wiedziałam, co takiego złego może być w zrozumiałym nawet dla mnie słowie „solidarność”. Przypinałam więc tę przypinkę do kamizelki, którą zakładałam na brązowy mundurek szkolny. Fakt, że jednocześnie nosiłam pionierską chustę, wydaje mi się czymś organicznym, symbolicznym wręcz dla ówczesnej Ukrainy, która budowała swoją demokratyczną przyszłość na podstawie tego, co miała – sowieckiego społeczeństwa – i rękami tych, których miała – sowieckich elit. Komiczny eklektyzm radzieckiego i antyradzieckiego już wtedy był motywem wykorzystywanym przez artystów, których sama poznałam dopiero podczas studiów.
Co emblemat Solidarności oznaczał dla mnie, całkowicie oderwanej od polskiego kontekstu? Dla dziewczynki, która widziała w nim ni mniej, ni więcej, tylko zapisane po polsku słowo „solidarność” na małym kawałku białego plastiku? Z perspektywy czasu przypuszczam, że odczytywałam głęboko nieradziecką istotę ruchu z samej tylko czcionki i jaskrawego odcienia czerwieni, jakiego nie byłabym w stanie wydobyć z radzieckich flamastrów. Kryły się w tej czcionce lekkość, figlarność i wolność – ich kontrast z naszym ówczesnym krajobrazem może pojąć tylko ten, kto nosił brązowy radziecki uniform. Kto dorastał w wolnym, zglobalizowanym świecie, ten nie ma już tak wyostrzonego, nietoperzowego słuchu, pozwalającego wyczytać inność z powietrza.
Jednak jeszcze do niedawna – gdy już internet i tanie linie lotnicze uczyniły przejrzystym to, co wcześniej pozostawało nieprzebyte ‒ jednymi z najczęściej powracających w ukraińskich dyskusjach tematów były retoryczne pytania: „Dlaczego my i Polska wyszliśmy zza radzieckiej kurtyny tak różnymi szlakami? Dlaczego my – na początku lat 90. zamożniejsi, ze wszystkimi naszymi biurami konstrukcyjnymi i fabrykami rakiet, z rewelacyjną edukacją matematyczno-techniczną, z naszym przemysłem – jesteśmy tacy biedni, dlaczego nie należymy do NATO, dlaczego nie należymy do UE?”. Dyskusje te zaczynają się przeważnie od fałszywego założenia, że nasze szanse w tamtym okresie determinował potencjał gospodarczy i że porównywanie go z potencjałami innych ma sens, bo przecież mowa o dwóch nowych republikach, które wyłoniły się z obozu socjalistycznego, po prostu Polska wyrwała się z niego nieco wcześniej.
Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.
Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.W mainstreamowych ukraińskich dyskusjach Polska zajmowała i nadal zajmuje dziwne miejsce: w radzieckim obrazie świata była jednocześnie demonizowanym i pogardzanym Innym, ani prawdziwym wrogiem, jak Napoleon czy amerykańscy imperialiści, ani prawdziwym przyjacielem, rzecz jasna, bo przecież „pański ucisk”. Po 1991 argument „pańskiego ucisku” nie zniknął, choć stopień oficjalnie akceptowanej niechęci sukcesywnie malał. Zarazem pokrewieństwo kultur politycznych, wpływ polskiego ruchu antyimperialistycznego, zwłaszcza polskich powstań, na ukraińskich intelektualistów (i na rosyjskich rewolucjonistów, nawiasem mówiąc) rzuca się w oczy już w pierwszych wersach hymnu narodowego. Zdziwienie może budzić brak jakichkolwiek pretensji ze strony „strażników” oficjalnych narracji, czy to radzieckiej, czy już postradzieckiej. Innymi słowy, tak sumiennie, tak głośno milczeliśmy (pisząc „my”, mam tu na myśli „nas” w wydaniu z roku 1989 i lat późniejszych) o polskich wpływach, że straciliśmy świadomość tego, jak różniły się nasze pozycje wyjściowe.
O tym, że w Polsce nie było kołchozów, oczywiście wiedzieliśmy. O ciekawszej telewizji i prasie, o „Nocnym Kinie”, dżinsach, barach mlecznych, kosmetykach, kryminałach, w ogóle o atrakcyjniejszych w porównaniu z sowiecką biedą warunkach życia, obiektywnie bardziej estetycznej rzeczywistości – również, przynajmniej na poziomie intuicyjnym. Przedstawiciele niektórych kręgów intelektualnych wiedzieli, że zakazane u nas dzieła są dostępne po polsku, i uczyli się języka polskiego, aby się z nimi zapoznawać. Jeszcze węższe koła były świadome niewspółmierności między polską otwartością na świat, manifestującą się na przykład w umożliwianiu naukowcom wyjazdów za granicę, a radziecką izolacją. W 1972 roku Leszek Balcerowicz wyjechał na stypendium do USA, zaś przez ZSRR przetoczyła się fala aresztowań politycznych, między innymi za publikowane w podziemiu teksty, spośród których wiele można by było wydrukować w Polsce zupełnie legalnie. Za subtelną choćby krytykę reżimu ukraińscy dysydenci trafiali do obozów pracy, a nie do Berkeley, jak Leszek Kołakowski. Każdy, kto w 1981 roku, za głębokiego Breżniewa, poważyłby się na coś w rodzaju strajku studenckiego, skończyłby w szpitalu ze stłuczonymi nerkami, a nie na uniwersytecie w Wielkiej Brytanii, jak Radosław Sikorski.
Na poziomie faktów ta różnica jest w dyskusjach obecna. Brakuje mi jednak zrozumienia jej przyczyn i głębi. Tak jakby Polska po prostu miała farta.
Zdecydowanie bardziej od tych kontrastów uderzyło mnie jedno zdanie, które przeczytałam niedawno w starym polskim podręczniku do literatury dla pierwszej klasy liceum. Książka ta została wydana w 1985 roku, choć napisano ją cztery lata wcześniej. Informuje o tym „copyright” – tak właśnie, po angielsku, rzecz nie do pomyślenia w podręczniku radzieckim! Wizualnie nie różni się od drukowanych w podobnym czasie książek, z których sama korzystałam: taki sam chropowaty żółtawy papier, kartonowa okładka, identyczna biblioteczna tabelka, w której zapisywano nazwiska uczniów oraz lata nauki. Wydaje mi się, że w którymś z moich podręczników występowała taka sama żółto-czarna kombinacja czcionek. Jednak treść i ton nie mogły bardziej od siebie odbiegać. Już na trzynastej stronie znalazłam to zdanie: „Część więc krajów europejskich, w tym Polska, przynależy do kultury zachodniej, a reszta do wschodniej”.
Nawet jeśli weźmiemy poprawkę na powiązanie podziału na Wschód i Zachód z podziałem religijnym i nieporównanie szerszą autonomię Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce niż rosyjskiej Cerkwi prawosławnej w Ukrainie (i absolutny zakaz działalności Cerkwi ukraińskiej), wyłania się z tego zdania stwierdzenie uznane za powszechnie przyjęte i obowiązujące: że Polska a) jest krajem europejskim, b) przynależy do świata kultury zachodniej.
Trudno przecenić znaczenie podręczników jako narzędzi ustalania norm i wpajania – dobrych bądź złych – przekonań. Podręczniki wyznaczają ramy rozumienia świata wszystkim, przede wszystkim jednak tym, którzy po zakończeniu szkoły nie planują poświęcić się dalszej refleksji nad rzeczywistością. Pełnią funkcję indykatora tego, co społeczeństwo (w demokracjach) lub reżim (w państwach mniej szczęśliwych) uznaje za ogólnie akceptowane, dozwolone i przyjęte. Fakt, że w 1981 roku w oficjalnie dopuszczonym podręczniku dla szkoły średniej możliwe było określenie Polski mianem kraju europejskiego, stanowiącego część kultury zachodniej, jest kolejnym sygnałem tego, jaka przepaść dzieliła nasze pozycje startowe w 1989. Co więcej, przypuszczam, że gdyby jakiemuś radzieckiemu uczniowi w 1981, czy nawet 1985 roku przyszło do głowy zasugerować, że Polska jest krajem europejskim, mogłoby się to dla niego źle skończyć – nie wspominając już o podobnej sugestii dotyczącej Ukrainy. I jeszcze więcej: nawet w moich latach studenckich, a więc w drugiej połowie lat 90., literaturę polską poznawaliśmy w ramach odrębnego kursu – „Literatury słowiańskie” – z kolei literaturę antyczną, a także angielską, hiszpańską, francuską, niemiecką, włoską, z grubsza cały zachodni kanon – w ramach „Historii literatury zagranicznej”. Dobiegała końca pierwsza dekada ukraińskiej niepodległości, a moi wykładowcy wciąż nie wypuszczali polskiej literatury, z całym bezsprzecznie jej przynależnym europejskim kontekstem, z silnych pansłowiańskich objęć.
Radziecka edukacja starannie odseparowywała wiedzę o historii i kulturze „narodów ZSRR”, w tym Ukrainy, od Europy – tak jakby funkcjonowały na różnych planetach i tylko od czasu do czasu nawiązywały kontakt w postaci wojen (prowokowanych, rzecz jasna, wyłącznie przez państwa zachodnie, w tym Polskę). To zrozumiałe, bo zestawienie dynamik rozwoju wypadało dla ZSRR cokolwiek druzgocąco. Niestety, Ukraina to rozgraniczenie odziedziczyła i przełożyła na wiedzę o Polsce. Mam świadomość, że narażam się na oskarżenia, że wyolbrzymiam, ale nie wiem, jak inaczej wytłumaczyć skrupulatne przemilczanie wpływu Mickiewicza na powstanie „Книги буття українського народу” („Księgi rodzaju narodu ukraińskiego”), wpływu kontaktów z Polakami na twórczą biografię Tarasa Szewczenki czy okoliczności powstania Uniwersytetu św. Włodzimierza w Kijowie, dzisiejszego Kijowskiego Uniwersytetu Narodowego im. Tarasa Szewczenki. Wszystkie te fakty są znane mniej lub bardziej oczytanym Ukraińcom, ale nadal nie składają się na spójną i uczciwą intelektualną historię naszego XIX stulecia, dostępną wszystkim, także poza wąskim środowiskiem akademickim. Co oznacza, że również historia naszego 1989, a także 1990, 2004 i 2014 roku pozostaje niekompletna.
Mam też świadomość, że do niedawna ta historia nie miała prawa zaistnieć – wielu niewygodnych kwestii zwyczajnie do tej pory nie podnosiliśmy. Najwyższa pora porzucić „my”: ja wielu niewygodnych kwestii zwyczajnie nie podnosiłam. Nie z powodu strachu, raczej obrzydzenia względem wyjątkowo paskudnego towarzystwa ukrainofobów, którzy mogliby takie spory wykorzystać na swoją korzyść, a możliwości znalezienia się z nimi po tej samej stronie barykady absolutnie nie dopuszczałam, choćby ze względów higienicznych. Ale wraz z początkiem pełnoskalowej inwazji stracili wpływy. Krajobraz zmienił się na tyle, że można już stawiać niewygodne pytania bez oglądania się za siebie.
Nie czuję wielkiego poparcia dla tego przekonania, że trzeba stawiać niewygodne i nieprzyjemne pytania, i rozumiem, że nie mam prawa go oczekiwać. Podobnie jak Ignatieff, mówię z punktu widzenia mojego przywileju: jeśli chodzi o Polaków, nie mam do opowiedzenia historii nienawiści, mogę za to zaproponować liczne historie miłości i przyjaźni. Moja perspektywa nie może być jedyna i wyczerpująca, ale nie musi być heretycka.
Dystans czasowy dzielący moje dzieciństwo i teraźniejszość już niebawem dorówna dystansowi między dzieciństwem Jacka Kuronia i moim. Rok 1989 unosi się niemal pośrodku między nim wtedy a mną teraz. Żałuję, że nie wyczuwałam jego ducha w naszej wspólnej przestrzeni. Poznałam jednak przyjaciół, którzy również z nim byli blisko związani. Moja samotność nie jest już tak dojmująca.
Przełożyła Katarzyna Fiszer