Podkastynacja

Ewa Drygalska

W mijającym roku wysłuchałam niemal 18 tysięcy minut podkastów. Ponad 12 dni ciągiem. Czyżbym zamiast żyć i pracować uprawiała zaawansowaną prokrastynację? Czy to normalne? Czy jestem już uzależniona? Czy inni też tak mają?

Na fali podsumowań roku serwis Spotify, którego jestem subskrybentką, postanowił obdarować mnie moimi osobistymi statystykami słuchania. Dowiedziałam się, że wysłuchałam 1127 różnych wykonawców, co mnie zaszokowało, gdyż byłam pewna, że słucham na okrągło jakiejś piątki. Mało tego, wszechliczący Spotify pochwalił mnie za „odkrycie” 784 nowych artystów spośród, bagatela, 427 różnych gatunków muzycznych, choć nie wierzę, że tyle nawet istnieje. Nie pamiętam, co szczególnego wydarzyło się 10 kwietnia, kiedy – jak przypomniał mi serwis – na okrągło słuchałam jednej z piosenek Dua Lipa, ale musiał to być prawdziwy kryzys egzystencjalny.

Jedna szczególnie wielka liczba wprawiła mnie w prawdziwą konsternację. Wysłuchałam niemal 18 tysięcy minut podkastów, czyli poświęciłam im ciągiem ponad 12 dni. To jednak nie wszystko, bo Spotify nie mógł wiedzieć, jak zaciekle odsłuchiwałam audycji na innych platformach. Zaczęłam się zastanawiać. Czyżbym przez ostatni rok (tak, dziwny, i tak, trudny) zamiast żyć i pracować uprawiała zaawansowaną prokrastynację, którą mój partner określił jako podkastynację? Przecież podkastuję dla zdobycia wiedzy, dla rozszerzenia horyzontów. Czy to normalne? Czy jestem już uzależniona? Czy inni też tak mają? Ja po prostu kocham radio.

Jedno z moich pierwszych wspomnień z dzieciństwa to usilne próby wytrwania do północy i poznania zwycięzców listy Eurochart 100, którą w początkowym okresie świetności (nikt tego nie pamięta) radia RMF FM prowadził Marcin Jędrych. Jeśli czułam, że zasypiam, co zdarzało się dziesięciolatce pomimo heroicznej wewnętrznej walki, włączałam nagrywanie na kasecie i odsłuchiwałam listy rano. Czasami jednak taśma magnetofonowa urywała się przed podium i nigdy nie dowiadywałam się, kto w danym tygodniu był na jej szczycie. Potem, jak wszyscy, zaczęłam słuchać Trójki, by wreszcie dojść do wniosku, że drażni mnie puszczana w eterze muzyka i najbardziej lubię audycje przegadane. Trafiłam wtedy na długie Dwójkowe rozmowy o literaturze i wreszcie złoty Graal, TOK FM, gdzie mówią bez przerwy. W tym czasie następowała też rewolucja technologiczna, psuły się kolejne boomboxy kupione jeszcze w latach 90., nikt nie kwapił się do zakupu nowych, bo w tym samym czasie format MP3 skutecznie wyparł płyty CD. Sprzęt z gałkami i metalową antenką stał się anachroniczny. Radioodbiorniki odchodziły do technologicznego lamusa zastępowane przez radia internetowe. A te z łatwością mogły nagrywać wszystkie nadawane audycje i udostępniać je fanatycznym słuchaczom. Radio na żądanie, cóż za udogodnienie!

Zaczęło się niewinnie. Kilka lat temu na fali nowych modeli biznesowych wykupiłam dostęp do archiwum TOK FM, aby spokojnie, po ludzku mieć dostęp do wszystkich audycji, których regularnie słuchałam. Już nie musiałam nastawiać przypomnienia, by zdążyć na Godzinę Filozofów prowadzoną przez Tomasza Stawiszyńskiego, domyślać się, co mnie ominęło w Raporcie Gospodarczym, czy zgadywać nowych strategii ekonomicznych proponowanych przez neoliberałów z rannego EKG. Życie nabrało nowych kolorów. Mogłam słuchać o seksie w postnowoczesności przy zmywaniu naczyń, o polityce Banku Światowego przy depilacji, o splątaniu kwantowym do snu.

Nie pamiętam, kiedy dokładnie trafiłam na amerykańskie megapodkasty o milionowych zasięgach. Znajomy startuper polecił mi Tima Ferrisa, znajomy intelektualista NPR, czyli amerykańskie publiczne radio, ale gwoździem do trumny był oczywiście „Serial”, 12-odcinkowe dzieło twórców uznanej audycji „This American Life”. To właśnie na jej łamach powstały nowe audialne gatunki: audio narrative journalismserialized audio narrative. Wyobraźmy sobie opowieści tak wciągające jak seriale o prawdziwych zbrodniach, ale zrealizowane jak najlepsze słuchowiska z archiwum Polskiego Radia. Perfekcyjnie dozowane fragmenty audioukładanki, tym bardziej fascynujące, że zbudowane z naszych wyobrażeń i dopowiedzeń.


„Serial” opowiadał historię zabójstwa nastolatki Hae Min Lee, za które skazany został jej były chłopak Adnan Syed, odsiadujący obecnie wyrok za morderstwo pierwszego stopnia. Od lat utrzymuje on, że jest niewinny, i domaga się sprawiedliwego procesu. Podkast zaczynał się klasyczną kryminalną zagadką: „Czy Adnan jest winny?”, ale zakończył się o wiele ciekawszym pytaniem: „Jak działa nasza pamięć?”. Narratorka Sarah Koenig dotarła do świadków tamtych wydarzeń: znajomych z liceum Adnana i Hae, detektywów, sędziów, członków rodziny i przyjaciół oraz samego Adnana. Opierając się na wspomnieniach o historii sprzed 15 lat, skrawkach pamiętnika, raportach policyjnych i stenogramach zeznań, próbowała zrekonstruować skomplikowaną i zniuansowaną historię brutalnej zbrodni. Nic w tej układance do siebie nie pasowało, zeznania sobie wzajemnie przeczyły, pamięć wydarzeń się zacierała, zaczynała konfabulować. Niezależnie od wyników reporterskiego dochodzenia Koening stawia fascynujące pytania o naturę, znaczenie i złożoność osobistych wspomnień, a także samą istotę roli „świadka” i wykorzystywania zawodnej pamięci w sądzie. By chwycić się filmowej metafory: 12 odcinków tego audioserialu było jak połączenie „Rashomona” Akiry Kurosawy (1950) i „Cienkiej niebieskiej linii” (1988) Errola Morrisa. Audialnym arcydziełem. Niedługo później zaczęłam czytać blogi o tytułach takich jak „550 podcastów, których warto słuchać teraz” i popadłam w pełną podkastynację.

„Serial” i kolejne następujące po nim produkcje, których nie wymienię przez wzgląd na cenny czas czytelników, stanowią kategorię podkastów dla rozrywki. Tymczasem istnieją również podkasty najważniejsze i kluczowe, czyli „podkasty do pracy”. Podkasty obiecujące poprawę produktywności (kto nie chce jej poprawić?), możliwości zhakowania własnego życia, pozbycia się paraliżujących lęków ludzkości na skraju przepaści, poznania drogi do sukcesu technologicznych jednorożców, ale także złotych porad kolejnych guru samodoskonalenia.

Nigdy nie czytałam poradników dobrego życia i książek o samorozwoju. Raziły mnie ich sklecone naprędce w PowerPoincie okładki, wielkie czcionki i tani papier, na wpół automatyczne tłumaczenia z angielskiego były językową torturą. Nie pomagał fakt, że rzekomo odnoszący sukces eksperci dorobili się milionów nie na wynalazkach i patentach, ale publikowaniu co rok kolejnego poradnika dla wysiodłanych z życia nieszczęśliwców. A jednak maniakalnie odsłuchuję kolejnych odcinków programu dr. Petera Atily, eksperta od długowieczności czy filozofa/przewodnika duchowego/neuronaukowca/autora bestsellerów Sama Harissa. Wytężam słuch, by nie ominęło mnie żadne słowo programu dr Laurie Santos, naukowczyni zajmującej się obszarem nauk o szczęściu pod wszystko mówiącym tytułem „The Happiness Lab”. Usprawiedliwiam się przed sobą, że przecież ci podkasterzy naukowcy opierają się na wynikach badań naukowych. Choć nigdy w dorosłym życiu nie przeszło mi przez myśl, aby zakładać własną firmę, to z religijną nabożnością słucham podcastów dla aspirujących przedsiębiorców. Znam nawyki żywieniowe i plany treningowe startuperów z Doliny Krzemowej, wiem, jak w teorii inwestować kapitał w różnorodne aktywa, co daje wprawianie się w stan ketozy, siedzenie w wannie z lodowatą wodą, jak podzielić udziały w spółce i dowieźć idealny elevator pitch. Czy to po prostu mechanizm kompensacyjny dający książkowemu molowi namiastkę życia na krawędzi, w którym pali się miliony dolarów, a potem zarabia miliardy, tworząc produkty i usługi transformujące nasze codzienne życie?


Nikt mnie nie ostrzegał, nikt nie bił na alarm przed ogłupiającym działaniem podkastów. Nikt nie zauważył, kiedy osuwałam się w przepaść, a wręcz przeciwnie: domagano się ode mnie rekomendacji i poleceń, podsycając mój nałóg. Podkasty mają status podobny do książek, które dzięki skojarzeniu z literaturą przez duże L, niezależnie od tego, czy czytamy Blankę Lipińską czy Olgę Tokarczuk, zawsze są lepiej widziane niż seriale czy gry wideo. Czytasz? Automatycznie stawia cię to wśród promila Polaków. Biblioteka Narodowa, przeprowadzająca coroczne badania czytelnictwa, nie pyta jednak, co czytamy, a jeśli pyta, to odpowiadamy, że raczej „te z lepszych lektur”. W końcu z jakiegoś powodu antysemicki bełkot, czyli „Powrót do Jedwabnego 2” Tomasza Budzyńskiego i Wojciecha Sumlińskiego, znalazł się w topce Empiku z 2020 roku.

Im bliżej nowym formatom medialnym do starych mediów, im większe między nimi pokrewieństwo, tym większa ich pozycja i prestiż. Podkasty odziedziczyły swój status po radiu, a kiedy myślimy „radio”, pewnie pierwszym obrazkiem w naszej głowie będzie raczej Rozgłośnia Programu PR (o znikomej dziś słuchalności) niż Eska FM (owe rekordy bijąca). Wierzymy tym głębokim, basowym „radiowym” głosom, bo radio było kiedyś jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym, było z nami podczas wojen i konfliktów, nadawało zza żelaznej kurtyny, niosło ukojenie i nadzieję. W Stanach Zjednoczonych 92% społeczeństwa ciągle słucha radia przynajmniej raz w tygodniu. Codziennie radioodbiorniki włączyło w zeszłym roku prawie 22 miliony Polaków. Radio zawsze było i nadal jest naszym medium towarzyszącym.

Zadziwiające, jak krótka jest historia samego podkastu. Znany kiedyś jakże adekwatnie jako „audioblog”, pojawił się dopiero u progu nowego millenium wraz z technologią RSS, czyli internetowego feedu, który pozwala użytkownikom i aplikacjom na dostęp do aktualizacji stron internetowych w znormalizowanym, czytelnym dla komputera formacie. Choć początkom radiowej rewolucji towarzyszyła rewolucja technologiczna, to największą słuchalnością wśród pionierskich podkastów cieszyły się te prowadzone przez małżeństwa, które odwoływały się do gatunku amerykańskich show popularnych w latach 40., w rodzaju „Breakfast with Dorothy and Dick!” nadawanego od 1945 roku.

Gdy w 2005 roku Apple dodał format podkastów do serwisu muzycznego iTunes, zaczęły one powstawać jak grzyby po deszczu. Zresztą samo słowo podcast jest nierozłącznie związane z producentem Macbooków, bo stanowi połączenie nazwy urządzenia iPod i angielskiego broadcast – nadawać. Podkasty eksplodowały, bo ich tworzenie jest tanie, nie wymaga wielkich nakładów produkcyjnych, a same programy można ściągać na urządzenia i odsłuchiwać w dowolnej chwili. Podkasty stały się jedną z tak zwanych przełomowych technologii, która spowodowała, że anachroniczne medium nadające lokalne wiadomości o wypadkach drogowych i pogodzie stało się na nowo ekscytujące. Podobnie jak Spotify na rynku muzycznym, podkasty podważyły stare schematy i założenia rządzące przemysłem radiowym. Zmieniły nawyki publiczności, sposoby konsumpcji, możliwości produkcji i sposoby dystrybucji. I podobnie jak wszystkie przełomowe technologie w XXI wieku, są natychmiastowo uzależniające.

Zastanawiam się, co sprawiło, że w ogóle wpadłam w podkastynację. Pandemiczny rok 2020 miał tu jakieś znaczenie. W świecie zautomatyzowanej komunikacji i rosnącego zapośredniczenia technologicznego naszych relacji rośnie potrzeba poczucia więzi z innymi istotami żywymi. Przyjaciel widziany przez Zooma wydaje mi się bardziej odległy niż mieszkający gdzieś w Teksasie autor bestsellerów, którego świetnie słyszę. Radio jest z nami już tak długo, że jest jakby ludzkie, w końcu od drugiego człowieka dzieli nas w radiu jedynie mikrofon, kabel i trochę eteru. Zresztą w pierwszej dekadzie od wynalezienia radio było nazywane bezprzewodowym telegrafem i używane głównie do bezpośredniej komunikacji między dwiema osobami. Dopiero znacznie później powstały radiostacje i zaczęło się masowe nadawanie programów dla wielu posiadaczy radioodbiorników jednocześnie.

Radio i jego młodszy brat podkast pozostały intymne, osobiste, zwłaszcza gdy słuchamy ich w słuchawkach albo gdy towarzyszą nam w długich podróżach samochodem. Kiedyś spiker, dziś podkaster to ten sam gawędziarz siedzący przy ognisku i snujący swoją opowieść najprostszym i pewnie najpotężniejszym środkiem wyrazu: ludzkim głosem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).