Żyjemy w globalnym świecie. To banał powtarzany przy każdej okazji bez specjalnej refleksji. Co jednak tworzy ową globalność? To abstrakcyjne pojęcie pomaga nam uchwycić i uprościć złożoną rzeczywistość, ale to, co globalne, podtrzymywane jest jako całość za pomocą ciasno splecionych sieci. Sieci są wszędzie: osobiste czy korporacyjne, sieci społecznościowe czy biznesowe. Komunikacja i wymiana informacji oparta na węzłach i przepływach stała się nową formą globalizacji i nowym paradygmatem współczesności. Sieci zmieniły sposób, w jaki się komunikujemy, wymieniamy informacje, kochamy, nienawidzimy, pracujemy i oddajemy rozrywkom.
Nie jest to nic specjalnie odkrywczego, o wyłanianiu się społeczeństwa sieci pisał już w 1996 roku hiszpański socjolog Manuel Castells. Pod koniec optymistycznych i pełnych nadziei ostatnich lat XX wieku dostrzegał on szereg istotnych przemian kulturowych, technologicznych i społecznych, które doprowadziły do powstania nowej formy społecznej: społeczeństwa sieciowego.
O ile łączenie się w różnego rodzaju sieci zależności jest jedną z najstarszych form organizacji życia ludzkiego, to technologie cyfrowe pozwoliły na ich niekończącą się ekspansję. Cyfrowe sieci przezwyciężyły tradycyjne ograniczenia miejsca, czasu, instytucji, tworząc wartość, która znacznie przewyższa sumę elementów. W ekonomii zjawisko to jest opisywane przez prawo Metcalfe’a. Rob Metcalfe – wynalazca Ethernetu – zauważył, że wartość sieci nie rośnie liniowo, lecz wykładniczo do liczby jej użytkowników. Dotyczy to zarówno samych użytkowników, jak i urządzeń połączonych w sieci, czyli telefonów lub komputerów. Sieci rozwijają się jak wirusy.
Facebook ma już 2,5 miliarda użytkowników na całym świecie, Amazon w 2019 roku doręczył ponad 3,5 miliarda przesyłek do ponad 120 krajów na całym świecie. Łączna długość podmorskich kabli do przesyłu danych oplatających planetę liczy sobie ponad milion kilometrów. Do Internetu Rzeczy podpinamy coraz większą liczbę przedmiotów, dziś to 27 miliardów urządzeń – trzy i pół raza więcej, niż wynosi populacja świata. A jesteśmy jedynie u progu wprowadzenia sieci 5G, która ma zrewolucjonizować infrastrukturę globalnej sieci rzeczy i zamienić cyfrosferę w monstrualne mrowisko komunikujących się ze sobą komputerów, urządzeń, czujników i sensorów.
Struktura rozproszonej sieci u początków idei internetowej utopii miała zapewnić horyzontalną dystrybucję władzy, być też neutralnym, pozbawionym ideologii przekaźnikiem informacji pomiędzy jej członkami. Portale społecznościowe miały nas łączyć, budować i wzmacniać kontakty społeczne, szerzyć demokrację, wspierać społeczeństwo obywatelskie i nowe formy zaangażowania. Dzięki sieciom miały powstać nowe modele wiedzy, mówiliśmy o inteligencji roju lub inteligencji kolektywnej, tym ogromnym i rozproszonym zasobie użytkowników internetu zdolnym do produkcji nowych form poznania. Sieci wydawały się stwarzać niekończące się możliwości. Czy potencjał ten został zmarnowany? Jak dzisiaj wyglądają konsekwencje usieciowienia cyfrowej ekonomii?
Permanentne zapętlenie
33. edycja berlińskiego festiwalu transmediale nosiła tytuł „End to End. The Eternal Network” i poświęcona była postsieciowemu rozczarowaniu. Model sieci spontanicznie wyłaniających się poza tradycyjnym centrum, poza nadzorem państw i wielkich interesów korporacyjnych wydawał się utopią doskonałą. Decentralizacja miała nas uchronić przed cenzurą, propagandą, zapewnić prywatność i możliwość swobodnej wymiany. Rzeczywistość okazała się smutniejsza. Nasze codzienne doświadczenie Sieci uwarunkowane jest przez cyfrowe platformy, monopol wielkich graczy, fake newsy i ciągły wyrzut sumienia z powodu kolejnego, niepłatnego etatu w fabryce Marka Zuckerberga. Moje codzienne internetowe eksperiencje rozciągają się od kompulsji sprawdzania mejli i facebookowych powiadomień po egzystencjalny ciężar zawsze kilkunastu otwartych okien przeglądarki. Chciałabym wyplątać się przynajmniej z części wirtualnej sieci kontaktów, ale codziennie strach przed wypadnięciem poza obieg życia społecznego wygrywa z instynktem samozachowawczym. Dlaczego zamiast zapisać się na darmowe kursy online na Harvardzie czy wczytywać w darmowe internetowe wydanie takiego, powiedzmy, „New York Review of Books”, zawsze kończę, czytając plotki o ludziach, o których istnieniu nawet wcześniej nie wiedziałam? Pojechałam do Berlina, aby zrozumieć, w co się wplątałam.
transmediale
Festiwal sztuki i kultury cyfrowej transmediale, w tym roku pod hasłem „End to End”, odbył się w Berlinie między 28 stycznia a 1 lutego 2020.
Berliński festiwal transmediale to współczesna wersja domu (technologicznych) strachów. Jeśli wchodząc do nawiedzonego domu, mieliśmy się zderzyć z własnymi lękami i fobiami o często nadprzyrodzonej proweniencji, duchami czy gusłami, to zakup karnetu na transmediale oznacza stanięcie oko w oko z naszymi największymi obawami i wyobrażeniami o wszechmocnej, często równie magicznej technologii. Zakładany trzy dekady temu jako VideoFilmFest przez entuzjastów kultury wideo i wczesnej sztuki internetowej, transmediale w trakcie kolejnych dekad przekształcał się coraz bardziej w wydarzenie naznaczone silną kuratorską obecnością teoretyków nowych mediów. Sztuka wideo i netartu coraz bardziej schodziły na plan drugi, ustępując miejsca krytycznej refleksji nad technologiami.
Dzisiaj transmediale to przede wszystkim wykłady, panele i dyskusje, którym towarzyszy tradycyjnie mało ekscytująca wystawa – ogląda się ją w przelocie pomiędzy jednym keynote’em a drugim. Prawdziwe emocje może za to wywołać doświadczenie całodniowego zanurzenia się w berlińskiej technodystopii. Każdego roku od 10 lat dyrektor festiwalu Kristoffer Gansing proponował inny temat przewodni festiwalu. Dobór tematów z perspektywy ostatniej dekady pokazuje zmianę myślenia o internecie, technologiach i naszym doświadczeniu życia w świecie po przełomie cyfrowym. O ile jeszcze edycja w 2010 roku pod hasłem „Futurity Now!” pytała o nowe matryce myślenia o przyszłości w świecie po kryzysie, to już kilka lat później dyskusję zdominowały technologiczny nadzór i powszechna algorytmizacja życia. „Rewolucja się skończyła. Witajcie w miłym o niej wspomnieniu” – było hasłem przewodnim edycji 2014, sformułowanym jako odpowiedź na nadzieję powszechnego otrzeźwienia skalą cyfrowej inwigilacji po doniesieniach Edwarda Snowdena. W 2016 roku na festiwalu zainstalowano nawet panic roomy – przestrzenie wspólnotowe mające pełnić funkcje terapeutyczne w oswajaniu nowoczesnych lęków, towarzyszących wzrastającemu znaczeniu technologii oraz paraliżującej niemożliwości stawienia jej oporu.
Materiały prasowe transmediale
W tym roku perspektywa transmediale skupiona była na analizie negatywnych skutków technologii sieciowych i próby zastanowienia się, czy sieć nadal stanowi sensowny model reagowania na palące wyzwania, przed jakimi stoimy: zmianę klimatu czy rozwój sztucznej inteligencji.
Zhomogenizowani
W części konferencji zatytułowanej „The Wheres and Whens of Networks” Clemens Adrich, autor książki „Technotopia. A Media Genealogy of Net Cultures”, krytykował metodę analityki sieciowej, która będąc motorem napędowym większości dzisiejszych zastosowań sztucznej inteligencji, tak naprawdę predefiniuje to, jak widzimy świat, jak rzeczy są dla nas widoczne, a także jak świat widzi nas. Możemy przywołać tu systemy rekomendacyjne Amazona czy Spotify, które na podstawie naszych przeszłych zachowań podsuwają nam rzeczy, które powinniśmy konsumować. Posługują się one prostą logiką sieciową: przyjaciel naszego przyjaciela również powinien być naszym przyjacielem. Inaczej mówiąc, wykorzystują „naturalną” tendencję ludzi do otaczania się tym, co znane, i tymi, którzy są podobni.
Kanadyjska badaczka mediów Wendy Chun na transmediale w 2017 roku argumentowała, że podstawą analityki sieci jest pojęcie homofilii, czyli upodobania do podobieństwa. Faktycznie jest tak, że podobni sobie ludzie łatwiej podejmują interakcje, a ludzie, którzy podejmują częste interakcje, postrzegają się jako podobni. Dodatkowo zależność ta wzajemnie się wzmacnia: im silniejsza jest więź między dwiema osobami, tym bardziej się one do siebie upodobniają. Konsekwencją tego procesu jest powstawanie coraz bardziej homogenicznych sieci międzyludzkich. Chun podkreślała, że rzadko pamięta się o historycznych uwarunkowaniach, w których pojęcie homofilii powstało. Model ten został bowiem opracowany w latach 50., na podstawie studium przypadku dwóch amerykańskich miast, które w ówczesnym czasie były silnie podzielone rasowo. Socjologowie zwracali wtedy uwagę na homofilię jako problem instytucjonalny wynikający z rasistowskich polityk miejskich dążących do skutecznego oddzielenia Afroamerykanów od białej części społeczeństwa – nie zjawisko naturalne. Homofilia zamiast opisywać uniwersalny fenomen społeczny, raczej naturalizuje segregację i konserwatywne, uwsteczniające polityki tożsamości. Jak bumerang wracają więc stare widma, takie jak seksizm i rasizm, tym trudniej rozpoznawalne, że pozujące na obiektywne procesy.
Czy wobec tego możemy pomyśleć zupełnie inny model, squeerować homofilię, jak postuluje Chun? Na przykład grupowania się wokół rzeczy, które są dla nas wzajemnie neutralne, budują nasze codzienne doświadczenia, ale nie wywołują poczucia tożsamości i tym samym silnych emocji. Co mogłoby wyniknąć z takiej perspektywy, jaki nowy konsensus lub jaka nowa dyskusja? Czy w jakiś sposób uwolniłoby to nas od mikroświatów, w których żyjemy?
Eksploruj, podbijaj, eksploatuj
Nowe formuły dyskryminacji to nie jedyny problem z przeszłości, który wydaje się nawiedzać współczesną Sieć. Ulises Ali Mejisas przywoływał koncept data colonialism opisany przez niego w wydanym niedawno „The Costs of Connection: How Data is Colonizing Human Life and Appropriating It for Capitalism”. Cyfrowy kolonializm definiujemy, jak twierdzi Mejisas, już nie poprzez relacje pracy, ale poprzez stosunek do danych. Kolonizowane nie są już bowiem kolejne terytoria, ale my, użytkownicy. W momencie przekształcania się architektury sieci z rozproszonej w scentralizowaną przestajemy być suwerennymi węzłami współtworzącymi sieć, a stajemy się raczej wyzyskiwanymi jednostkami danych.
Kyriaki Goni, „Networks of Trust” / fot. Luca Girardini, transmediale, CC BY-SA 4.0
Tak jak do niedawna natura była rozumiana jako niewyczerpany, nieposiadający właściciela, eksplorowalny i eskploatowalny zasób, tak i dzisiaj nadprodukcja danych, które nie podlegają regulacjom, jest bezlitośnie wykorzystywana przez tych, którzy znajdą sposób, by czerpać z nich zyski. Kiedy instalujemy przeglądarkę Chrome’a na naszym komputerze, jednocześnie zgadzamy się na pełną eksplorację naszych danych: nieodwołalne i całkowite prawo Google’a do tworzonych przez nas treści. Jednocześnie zasób tych danych nieustannie się powiększa, ponieważ korzystamy z coraz większej liczby aplikacji i platform, które te dane gromadzą. Monitorowany jest nasz czas pracy, sen, nawyki zakupowe, hobby, sposoby poruszania się, preferencje seksualne. Czy istnieje jakiś obszar życia, do którego nie ma jeszcze optymalizującej apki?
A kto właściwie przerabia te wszystkie eksabajty danych w użyteczne dla reklamodawców informacje? W epoce kolonialnej złoża naturalne dzięki pracy niewolniczej były tanio wydobywane, a następnie poddawane obróbce za pomocą technologii opracowanych w świecie zachodnim, na końcu generując ogromne zyski. Dzisiaj większość zaawansowanych metod uczenia maszynowego również opiera się na pracy ludzi włączonych w algorytmiczną pętlę. To ludzkie oko musi sztuczną inteligencję wytrenować, by ta podołała przełomowemu w dziejach ludzkości problemowi odróżnienia labradoodla od kurczaka z KFC. Owe oczy kupowane są na rynkach crowdpracowników, nowej siły roboczej rekrutowanej w Afryce czy Indiach, która czyści surowe dane w postaci obrazów, nagrań czy tekstu, odrzuca niepotrzebne plewy i przekazuje je specjalistom od data science, którzy poddają je zaawansowanym technikom analitycznym. Na końcu tego procesu cyfrowe imperia osiągają wyceny rynkowe rzędu tryliona dolarów, co wydaje się sumą tyleż niewyobrażalną, co absurdalną. Choć surowce i złoża przeobrażają się w strumienie zer i jedynek, a praca zostaje zredukowana do odpowiednio szybkich i precyzyjnych kliknięć, to – jak przekonuje Mejijas – polityka eksploatacji zasobów na masową skalę, które zapewniają dobrobyt nielicznym, pozostaje niezmienna. Zostajemy więc z pytaniem: jak odzyskać naszą skolonizowaną przez platformy przestrzeń i czas? W jaki sposób skutecznie stawić opór uniwersalnej racjonalności masowego zbierania danych? Czy wydobywczy model, na jakim oparta jest dzisiejsza Sieć, da się przełamać?
Gdzie żyje internet
Tutaj pojawia się jeszcze jeden ponury wniosek: komfort naszego życia online odbywa się kosztem wyzysku nie tylko zasobów ludzkich, ale też naturalnych. Podtrzymywanie globalnej infrastruktury sieciowej bynajmniej nie obywa się wirtualnie, choć metafory efemerycznej chmury, „czystej” technologii, gór danych, farm serwerów i strumieni danych – skutecznie odciągają nasze myślenie od środowiskowych skutków technologii. Materialna infrastruktura Sieci lubi się ukrywać.
Tymczasem obliczenia komputerowe stanowią dziesiątą część światowego zużycia energii, a kilka wyszukiwań za pomocą Google’a pochłania tyle energii, ile potrzeba do ugotowania jajka. Tak przynajmniej twierdzi dyrektor Banhof Data Center w rozmowie z Mél Hogan, badaczką i dyrektorką Environmental Media Lab na Uniwersytecie w Calgary. Bada ona, jaka jest środowiskowa cena naszego globalnego splątania, tropiąc monumentalne, ukryte przed światem i hiperzabezpieczone centra przechowywania danych. Każdy mejl, który wysłaliśmy, każdy mem, którym się podzieliliśmy ze znajomymi, każde inspirujące zdjęcie porannej kawy, nawet jeśli dawno usunięte z naszych kont i urządzeń – wszystkie są archiwizowane w magazynach danych. Centrów tych na całym świecie nieustannie przybywa wraz z naszym niepohamowanym zapotrzebowaniem na informacje. Polska to największy rynek data center w regionie, a łączna powierzchnia zbudowanych obiektów wynosi tyle co obszar Gdyni. (Polska chmura obliczeniowa Ministerstwa Finansów znajdująca się w Radomiu stanowi zresztą ewenement na skalę co najmniej ponadregionalną – nie tylko prowadzi swój profil w mediach społecznościowych, ale też realizuje na nim politykę historyczną, np. z okazji wybuchu II wojny światowej postuje „Cześć i chwała bohaterom! #80WW2 #80rocznica”).
Puchnący apetyt na dane pociąga za sobą powstawanie kolejnych serwerowni, które stopniowo, choć niezauważalnie, zmieniają nasz krajobraz. Wymagają one ogromnej ilości wody do chłodzenia, a ich zapotrzebowanie energetyczne niedługo przekroczy naszą zdolność produkcyjną. Wielkie prywatne centra danych są coraz bardziej zależne od publicznej infrastruktury. A w razie huraganu czy suszy kto uzyska dostęp do zapasów energii i wody: serwerownie czy lokalne społeczności?
Umarła sieć, niech żyje sieć!
W trakcie transmediale jedną z najczęściej wymienianych recept na przedstawione tu problemy było budowanie alternatywnych, lokalnych sieci. Pomysły na cyfrowe autarkie pojawiały się w działaniach kolektywu Telekomunisten i w ich rewolucyjnej polityce sieci. Od lat dwaj berlińscy hackerzy eksperymentują z undergroundowymi platformami społecznościowymi i „pirackimi” technologiami offline’owej wymiany plików. W ramach ich agendy w tym roku pojawiło się hasło „Counter-Anti-Disintermediation”. Idea dezintermediacji (pozbywania się pośredników) była kluczowa dla emancypacyjnych wizji internetu, jednak dzisiejszy krajobraz sieci jest bardziej zapośredniczony niż kiedykolwiek wcześniej – mówił Dymitry Kleiner. Kluczowe dla pomysłu przeciw-anty-dezintermediacji jest więc uniezależnienie platform od administrowanych serwerów i uruchomienie ich na osobistych komputerach użytkowników. Jedną z takich platform jest online’owa, millenialsowa społeczność Desperately Seeking, która gromadzi użytkowników zainteresowanych anarchizmem, weganizem oraz zdrowiem psychicznym w przestrzeni sieci. W trakcie festiwalu jej twórcy prowadzili warsztaty z alternatywnego wyszukiwania za pomocą przeglądarki Shmoogle, która randomizuje pierwszą setkę google’owskich wyników. Ten prosty zabieg ma na celu odwrócenie naszych przyzwyczajeń utrwalonych przez internetowego giganta, odkrycie miejsc, do których nigdy byśmy nie dotarli w trakcie szybkiego wyszukiwania, i informacji głęboko zakopanych w algorytmicznym rankingu. Czy izraelski start-up stojący za tym pomysłem jest w stanie przebić się przez monopol Google’a? Pewnie nie.
Jan Gerber, Sebastian Lütgert, „Autonomous Pirate Machinery”. 0xDB, ©2019, mat. pras. transmediale
A mogło być tak pięknie, przypominała w swoim wykładzie-performensie pionierka netartu Olia Lialina, opłakując koniec ery hipertekstu. Kiedy na początku lat 90. wraz z rozpowszechnieniem się WWW wybuchła ekstaza tworzenia osobistych stron internetowych, mogliśmy obserwować eksplozję cyfropomysłowości. Serwis geocities, w którego archiwum pracuje Lialina, stał się domem dla 38 milionów niepowtarzalnych prywatnych stron, zawsze under construction, które dziś wywołują nostalgiczny uśmiech i zadziwienie skalą kreatywności ich twórców. Własnoręcznie sklecone w windowsowym Paincie grafiki, kompozycje midi, prywatne archiwa fotograficzne dalekie jeszcze od wizualnego kontentu – wszystko to tworzyło absolutnie nową netową estetykę. Jeśli zapytamy, czym jest dzisiaj dizajn internetowy, odpowiedź będzie prosta: tym, na co pozwala nam Google. Każdy element graficzny i tekstowy musi być dostosowany do algorytmów i sposobów wyszukiwania; aby dało się nam wyszukać, musimy zaprojektować siebie poprzez reguły algorytmów pozycjonowania. Lialina twierdziła, że przeszliśmy od paradygmatu „moje” (my) do paradygmatu „ja” (me). „Moje” konstytuowało coś, co ja zbudowałam: moje zainteresowania, moje obsesje, fantazje i umiejętności kodowania. Dzisiejsze „ja” może wybrać spośród kilkudziesięciu Wordpressowych formatek, wsadzić się do kwadratowej ramki i upakować do 160 znaków. Sami spójrzcie na te minidzieła sztuki poświęcone ukochanym pupilom.
Przy tej okazji warto wspomnieć o wystawie towarzyszącej transmediale. W ciągu kilku lat, odkąd zdarza mi się brać udział w festiwalu, krytyczna sztuka nowych mediów, którą wydarzenie promuje, staje się coraz dobitniej dopowiedzeniem czy zwizualizowaniem tez postawionych w tekstach i książkach. Być może mamy tu do czynienia z szerszym zagadnieniem sztuki współczesnej, która utraciła swój autonomiczny status, wchodząc w mariaż z akademią. Artyści stają się teoretykami, piszą akademickie teksty, ich twórczość wychodzi daleko poza ramy sztuki, co opisywał niedawno Simon Reynolds w eseju „The Rise of Conceptronica” w odniesieniu do współczesnej muzyki elektronicznej. Dobrymi przykładami takiej gry na wielu bębenkach w polu sztuki są niemiecka uberartystka Hito Steyerl, autor wydanej niedawno „New Dark Age: Technology and the End of the Future” James Bridle czy holenderski kolektyw Metahaven, którego działalność rozciąga się od filmu i designu po projekty badawcze. Wszyscy zresztą pojawili się w jakimś momencie na festiwalu transmediale – nie na wystawie, ale jako paneliści i wykładowcy.
Autor „Retromanii” zastanawiał się, dlaczego tak wiele współczesnej muzyki elektronicznej pasuje bardziej do muzeum niż do klubu. W przypadku sztuk wizualnych można zapytać: dlaczego o części powstającej dziś sztuki krytycznej lepiej się czyta w monografiach akademickich, niż ogląda się ją na ścianach muzealnych galerii? Reynolds zauważył, że projekty totalne obejmujące performens, muzykę, wideoeseje i teksty oferują artystom możliwość konkurowania w nadmiernie rozbuchanej gospodarce opartej na uwadze. W przypadku artystów wizualnych silne osadzenie sztuki w kontekście współczesnych debat o algorytmach, sztucznej inteligencji czy prywatności pozwala konkurować na rynku stypendiów, rezydencji i grantów.
Jak to wpływa na jakość dzieł sztuki? Wystawa na transmediale, niegdyś flagowa, stała się przewidywalna, trudna do odkodowania bez znajomości teorii krytycznej i chyba zwyczajnie też słabo pobudzająca estetycznie, bo przybierająca często formę prezentacji wyników naukowych. W jednej z pokazywanych na wystawie prac, „Krytycznym Atlasie Internetu”, artystka Louise Drulhe stawia 15 tez próbujących uruchomić przestrzenne myślenie o współczesnej sieci – jej geometrii, grawitacji czy geologii – oraz usiłuje nadać im formę wizualną. Mapując granice i poszczególne terytorialności internetu, artystka zwraca uwagę, że o ile niektóre linie podziału są dobrze rozpoznane (choć nie zawsze materialne) – na przykład pomiędzy wyszukiwalnym internetem oraz nieindeksowanym Darkwebem czy pomiędzy Zachodem a Orientem przedzielonymi Wielkim Chińskim Firewallem – to sieć pełna jest niewidocznych na pierwszy rzut oka podziałów. Prywatne firmy, bałkanizując internet, czynią wiele wysiłków, by zatrzymać użytkowników w swoim ekosystemie biznesowym, podsuwając swoje wyszukiwarki i inne cyfrowe produkty. Z kolei kolejne kraje, takie jak Niemcy, Rosja czy Brazylia, próbują nacjonalizować swoją infrastrukturę internetową i uniezależniać się od globalnej sieci. Dodatkowo pojawia się coraz więcej zamkniętych, prywatnych subsieci, co dodatkowo fragmentaryzuje obraz cyberprzestrzeni. To wszystko niezmiernie ciekawe, a projektowi Drulhe towarzyszy interaktywna i estetycznie wykoncypowana strona internetowa. Tyle że na wystawie zaprezentowano po prostu jej statyczne wydruki.
Materiały prasowe transmediale
Zresztą artystycznie wystawę zdominowały powroty do przeszłości, odkurzanie archiwów i rewizje inicjatyw z okresu netowego buntu. Oglądaliśmy więc dokumentację działalności i medialnej reprezentacji grupy Piratbyrån – założycieli torrentowego serwisu The Pirate Bay – z okresu 2003–2009. Czytaliśmy katalog Mindy Seu, która zebrała cyberfeministyczne teorie i koncepcje od lat 90. do dzisiaj. Pod szklaną gablotą mogliśmy przyjrzeć się kolejnym numerom wydawanego od 1993 roku niezależnego magazynu „Neural”, który jako jeden z pierwszych wprowadzał na swoje łamy zagadnienia szeroko pojętego zjawiska cyfrowości. Dostaliśmy rzetelne podsumowanie bieżących problemów, akademickich dyskusji i działalności aktywistów. Zabrakło natomiast wyjścia poza rozpoznanie dzisiejszego status quo czy choćby nieśmiałych prób zajrzenia w przyszłość.
Za to trudno było otrząsnąć się po krótkometrażowym dokumencie Ismaëla Joffroya Chandoutisa „Swatted” (2018), pokazywanym w programie wideo. Oniryczny i hipnotyczny film wprowadza nas w świat amerykańskich graczy-streamerów na platformie społecznościowej YouTube, którzy padają ofiarami nastoletnich trolli. Ci angażują się w osobliwy sport polegający na wrabianiu innych graczy w aresztowania na żywo. Hakując czyjeś dane teleadresowe, wykonują fałszywe telefony na policję, np. udając, że trzymają swoją rodzinę na muszce. Do bogu ducha winnego i niczego niespodziewającego się internauty wpada po chwili uzbrojona po zęby jednostka oddziałów SWAT. Wszystko jest streamowane na żywo dla tysięcy innych użytkowników. Niektórzy, mający wyjątkowego pecha, youtuberzy zostali tak wrobieni kilkakrotnie, przez co zmuszani byli do ciągłego zmieniania miejsca zamieszkania. Łącząc archiwalne nagrania, animacje oparte o wykreowane światy gry GTA i wyznania ofiar drastycznych pranków, Chandoutisowi udaje się stworzyć obraz, w którym to, co wirtualne, miesza się z realem w jedno nierozróżnialne uniwersum.
Kadr z filmu „Swatted” / mat. pras. transmediale
*
Skąd ta trudność w uchwyceniu usieciowienia i wydostania się poza jego paradygmat? Mnogość, wzajemne przenikanie się i splątanie naszego cyfrowego oraz materialnego życia sprawiają, że tym bardziej paląca wydaje się potrzeba zbudowania epistemologii sieci, czyli sposobów patrzenia zdolnych dostrzec sieci oraz je rozplątać. Zakończę więc cytatem z Castellsa: „Władza nie należy do instytucji, państw czy wielkich korporacji. Jest ona zlokalizowana w sieciach, które strukturyzują nasze życie. Bez zrozumienia ich logiki nie możemy ich przeprogramować w taki sposób, by służyły naszym celom, zamiast nieustająco adaptować się do poleceń jakiegoś niewidzialnego kodu”.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).