Jasne, odcięcie się nie jest opcją. Ale może da się to wszystko uporządkować, bez natrętnego przeglądania Facebooka, rozwalania wszystkich planów dnia przez nieustannie napływające maile, bez nagradzania się przerwą na przejrzenie kilku stron, która rozciąga się w nieskończoność i prowadzi w kierunku coraz bardziej niepotrzebnych znalezisk? Z takiej fantazji wyrasta idea Slow Web, o której przed pięciu laty pisał Jack Cheng w tekście, który – co znaczące – zaczyna się od opisu wizyty w restauracji z „domowym klimatem”. Cheng spotykał się w niej z szefem firmy odpowiadającej za aplikację iDoneThis, za pośrednictwem której członkowie zespołów projektowych rozliczają się ze sobą ze zrealizowanych zadań. Kalendarz nie jest jednak aktualizowany natychmiast – po przesłaniu indywidualnych raportów, zmiany stają się widoczne dla wszystkich dopiero kolejnego dnia. „Na czas, ale nie w czasie rzeczywistym. Rytm zamiast przypadkowości. Moderacja, a nie nadmiar. Wiedza w miejsce informacji. To tylko kilka charakterystyk Slow Web. I nie jest to nawet lista, raczej impresja na temat złagodzenia naszych relacji z produktami i usługami wykorzystującymi internet, i ich rolą w naszym życiu” – pisał Cheng.
Slow Web w oczywisty sposób wpisuje się w dłuższą listę ruchów „slow” – w 2010 Jim Emerson pisał o „wolnym internecie” (pobawmy się możliwościami, jakie daje język polski) zestawiając go z ruchami Slow Food i kontemplacyjnym Slow Cinema. Podobnych tekstów z apelami o to, żeby zachowując korzyści, jakie daje sieć, minimalizować straty, jest wiele. Można je podzielić na dwie, częściowo przenikające się grupy – pierwsza to rozważania na temat unikania działań trącących uzależnieniem, druga to nieco egzaltowane nawoływanie do „smakowania” rozbudowanych treści, na które zazwyczaj brak nam dziś czasu. Ten drugi wątek nie trzyma się kupy w dość oczywisty sposób: przed dekadą, gdy magazyn „Wired” poświęcił numer „kulturze przekąsek”, czyli trendowi by konsumować częściej i szybciej (okładkę zdobiła, a jakże, paczka chipsów), znalazł się w nim polemiczny tekst Stevena Johnsona, który przekonywał, że „mamy dziś więcej wszystkiego – i tego co długie, i tego co krótkie: minutowe filmy i 12-godzinne epopeje; sieciowe gierki z natychmiastową gratyfikacją i «Civilization IV».” A przecież było to jeszcze przed eksplozją popularności „jakościowych” seriali i gier indie… Trafiony zatopiony. Chcecie powolnych filmów, grubych książek, seriali ciągnących się dziesiątkami godzin? Nie ma problemu – chyba, że macie wolne łącze.
Podlasie Slow Fest
Między 1 lipca a 17 września 2017 w Supraślu odbywa się pierwsza edycja festiwalu Podlasie Slow Fest, skierowanego do osób poszukujących kameralnych wydarzeń kulturalnych, wyciszenia oraz alternatywnych form spędzania wolnego czasu. Festiwal z założenia ma być rozciągnięty w czasie – przez dwa i pół miesiąca odbywać się będzie jedno lub dwa artystyczne wydarzenia dziennie, co ma sprzyjać uważniejszemu odbiorowi sztuki oraz kontemplacji.
Program i opis idei festiwalu
Pierwszy temat, czyli destrukcyjny wpływ sieci na nasze codzienne rutyny i plany jest trudniejszy, bo istnienie problemu jest oczywiste. Trudno się spierać, że czasowy wymiar naszego życia jest w dużej mierze regulowany przez urządzenia techniczne, przede wszystkim media. To one zdekontekstualizowały czas: zanim pojawiły się zegary, czas mierzono np. modlitwą. Rozwój nauki pchnął nas w kierunku precyzji i zmiany skali: obserwowania nie tylko tego, co małe, ale też tego, co krótko trwa. Różne media mają różne temporalności – inaczej działalibyśmy w świecie, w którym podstawowym medium jest zapisywany odręcznie papier, inaczej w świecie, w którym pojawia się maszyna do pisania, jeszcze inaczej… wiadomo. I nie zmieni tego położenie obok laptopa fajnego wiecznego pióra. Rytm, o którym pisał Chang, trudno złapać w polirytmicznej temporalności bezczasowego czasu, jak nazywa go Manuel Castells. W sieci nie ma jednej, właściwej sekwencji, którą musimy znaleźć, wszystko dzieje się równocześnie. To oczywiście niejedyny kłopot, bo nie chodzi tylko o to, że czas jest jedną ze zmiennych, którą manipulują media. Także o fakt, że na pewnym poziomie szybkości, gdy jednostkami stają się naprawdę niewielkie odcinki czasu, nasza sprawczość radykalnie maleje, przegrywamy z komputerami. Dobrą ilustracją jest niesławny Flash Crash z roku 2010, podczas którego z nowojorskiej giełdy w ciągu nieco ponad pół godziny wyparował przeszło bilion dolarów. Stało się to za sprawą dziesiątek tysięcy błyskawicznych, sterowanych algorytmem transakcji. Wyjaśnienie tego, co się tak naprawdę stało – pomińmy już litościwie fakt, na ile satysfakcjonujące – trwało… kilka lat. Cóż, kłopotliwy sojusz techniki i kapitalizmu – o utowarowieniu i kompresji czasu pisał już Marks.
Do końca tego tekstu pozostało jeszcze 5 miut czytania
Te zmiany dość długo przyjmowano nie tylko z obawą, ale i z ekscytacją – w 1909 Marinetti entuzjazmował się śmiercią czasu pokonanego przez wszechobecną prędkość, zresztą cała kultura masowa początków XX wieku – także ta przed-filmowa – fascynowała się przemianami tempa życia, których symbolem został film. Najbardziej ekscytowały się peryferie, cierpiące zazwyczaj raczej na niedobór, niż nadmiar modernizacji. Jurij Cywjan pisząc o wczesnych pokazach filmowych na rosyjskiej prowincji wspomina o „semiotyce zakłóceń”, czyli nadawaniu znaczeń uciążliwemu drganiu obrazu odtwarzanego z silnie wyeksploatowanej taśmy (która zanim trafiła na Wschód, objechała już całą Europę). Rosyjscy widzowie dopatrywali się w tym jak najbardziej celowych zabiegów wpisujących się w nową estetykę, odpowiednią dla „rozedrganego” czasu i wzrostu prędkości życia. Choć więc przyspieszenie prowadzi do społecznych wstrząsów i wymaga czasu na adaptację, to równocześnie znaturalizowaliśmy to, że ten techno-społeczny splot prowadzi nas w jednym kierunku. Sam pamiętam, jak bawiły mnie filmy, które jako dziecko oglądałem w telewizji w ramach programu „W starym kinie”. Najbardziej te, w których na skutek niewłaściwie dobranego tempa odtwarzania (wtedy tego nie wiedziałem), wszystko działo się zauważalnie szybciej, niż w rzeczywistości. Ludzie i zwierzęta śmiesznie miotali się, pędząc w nienaturalnym pośpiechu. Niezwykle mnie to bawiło, także dlatego, że myśl o tym, że dawniej mogło znaczyć szybciej, wydawała się absurdalna. Dziś wiem, że przykłady przekonania, że świat przyspiesza i że jest to sytuacja bez precedensu, można z łatwością znaleźć w zasadzie w dowolnym okresie historycznym.
Wszystko to oczywiście nie sprawia, że przyspieszenie staje się mniej uciążliwe. Ale co począć, świadomość nieustannego dostępu do treści i kontaktów nieodwracalnie zmienia nasze funkcjonowanie. Można próbować w jakimś stopniu nad tym zapanować, ale mityczny świat „sprzed” już nie istnieje – problemem nie są tylko nasze nawyki, ale fakt, że zmienił się cały ekosystem. Przeciwstawianie się mu jest dość ekskluzywną możliwością, na którą niewiele osób stać. Czas się skurczył, nawet jeśli nie czujemy się z tym dobrze. W fascynującej książce poświęconej historii 1/10 sekundy jako jednostki czasu, która pojawiła się dopiero w XIX wieku, Jimena Canales przypomina „La Pensée sauvage” Claude’a Lévi-Straussa. Znajduje się tam fragment, w którym Lévi-Strauss pokazuje, jak skala, w której porusza się historyk kultury, wpływa na jego status. Historia tysiącleci jest wielka; historia upływu kolejnych godzin już mniej, bo bliżej jej do niepoważnych opowieści. „Jeśli do opisu kultur historycznych Lévi-Straussa wstawimy dziesiątą część sekundy, efekt będzie jeszcze słabszy, niż w wypadku gatunków biograficznych, dla których jednostką jest dzień” – stwierdza Canales. A przecież ślady, które nieustannie zostawiamy w sieci, rozbijają dobę na maleńkie jednostki czasu – może nie dziesiętne sekundy, ale na pewno na fragmenty, którym bliżej do nich, niż do lat. Krótkie chwile, w których – jakże mogłoby być inaczej – nie udaje nam się osiągnąć nic, co byłoby zauważalne nie tylko dla maszyn, ale i dla nas samych. Równocześnie trudno nie zauważyć paradoksu, gdy „slow-odtrutką” na ten stan mają być kolejne aplikacje, jak Moment, monitorujący czas użytkowania telefonu czy tabletu. Albo Minutiae – dzieło fotografa i neurologa, które ma być alternatywą dla bezmyślnego wykonywania setek zdjęć. Aplikacja raz na dobę w losowo wybranym momencie prosi użytkownika o wykonanie fotografii – dając na to tylko 5 sekund. Chodzi o sfotografowanie tego, co zwykłe, niespektakularne, pomijane… Ale czy nie ma w tym czegoś z gaszenia pożaru benzyną?
Kiedyś do komputerów i konsol do gier oferowano przystawkę Action Replay, pozwalającą spowolnić rozgrywkę i tym samym uczynić ją łatwiejszą. Takie „cheat cartridże” nie sprawiły jednak, że tempo w kolejnych trafiających na rynek grach spadło. „Slow” pozostało niszowym gadżetem. Być może prawdziwym spowalniaczem, destabilizującym szybki system, byłoby wyjście poza takie jednorazowe gesty i zmiana całej ramy technologicznej. Może nie powrót do mitycznych czasów szczęścia na łonie natury, ale zwrot o kilka, może kilkadziesiąt lat. Wolne łącze internetowe. Mniej klatek na sekundę na ekranie podczas oglądania filmów lub grania. Startujący kilka minut komputer. Obnażające wpływ technologii na nasze życie pęknięcia, przez które korzystanie z mediów byłoby mniej wygodne, ale na pewno Bardziej Świadome. A co, jeśli nie możecie sobie na to pozwolić, albo zwyczajnie nie macie ochoty? Cóż, są wakacje, dobry czas na krótką przerwę. Jeśli nas na nią stać – korzystajmy, pomimo świadomości, że na dłuższą metę takie powolne funkcjonowanie byłoby nie do wytrzymania. Nabierajmy sił. Ostatecznie przecież w appkach takich jak iDone This chodzi o to, żeby w tej rozpędzonej rzeczywistości lepiej i efektywniej nam się pracowało. Do zobaczenia po e-wakacjach!
Cykl tekstów o POWOLNOŚCI powstaje we współpracy ze Stowarzyszeniem Nowe Horyzonty, organizatorem festiwalu Podlasie Slow Fest, który odbywa się w dniach 1 lipca-17 września 2017 w Supraślu.
.