Niepokojące wibracje
Clara Rockmore grająca na tereminie

12 minut czytania

/ Media

Niepokojące wibracje

Mirosław Filiciak

Wcześniejszych instrumentów, również tych wykorzystujących prąd, trzeba było dotykać. Z tereminem było inaczej. Jeden z wykonawców porównał grę na nim do uprawiania seksu z duchami. Teremin wynaleziono sto lat temu

Jeszcze 3 minuty czytania

Pod koniec roku 1919, pracując nad czujnikami zbliżeniowymi, 22-letni oficer Armii Czerwonej Lew Termen wpadł na pomysł stworzenia nowego instrumentu muzycznego. W tej opowieści jak w soczewce uwidaczniają się napięcia, jakie rodzą się wokół nowych technologii. Innowacje łączą się ze zdumiewająco żywotnym starym. Władza wykorzystuje nowe rozwiązania do swoich celów, przy okazji miażdżąc życie jednostek, a to, co miało być inkluzywne, okazuje się wyjątkowo elitystyczne. Ale przecież podobnie jest w niemal każdej gęstej w wydarzenia opowieści rozciągającej się na całe stulecie, zwłaszcza jeśli częściowo rozgrywa się w naszym zakątku Europy. Jest koniec roku i mamy prawo być zmęczeni odgrywaniem kolejnych konwencji, darujmy więc sobie te łatwe tropy. Lew Termen nie okaże się pierwowzorem żadnego z herosów Doliny Krzemowej. Historia drewnianej skrzynki z dwiema antenami jest wystarczająco interesująca i bez tego.

Wiele osób pamięta swój pierwszy kontakt z brzmieniem tereminu. Dla mnie zawsze będzie to dźwięk lądowania latającego spodka, choć charakterystyczne brzmienie bywa porównywane i do ludzkiego głosu, i do skrzypiec, i do piły. W teorii teremin miał być urządzeniem niezwykle łatwym w obsłudze, wszak zasada jego obsługi jest prosta: lewa ręka reguluje wysokość dźwięku (im bliżej anteny, tym wyższy dźwięk), druga – natężenie. Żart polega na tym, że przy braku namacalnego punktu odniesienia teremin okazał się instrumentem legendarnie trudnym. Nie do końca udało się też zrealizować ambicje związane z odgrywanym na tereminie repertuarem. Ale po kolei.


Wedle mieszkającego w Kraju Rad wynalazcy – który pochodził z francuskiej rodziny i obok technicznego odebrał też wykształcenie muzyczne, dobrze grał na wiolonczeli – nowy instrument miał wpisać się w modernistyczne fantazje władz, stać się instrumentem dla nowego człowieka, dostępnym także ekonomicznie. Droga do każdego radzieckiego domu wiodła oczywiście przez Kreml. W marcu 1922 roku Termenowi udało się wystąpić przed Leninem. Podczas prezentacji wódz rewolucji sam miał spróbować gry na instrumencie, podobno grając ze sporym wyczuciem (jak twierdził Termen) i przy ogromnym aplauzie personelu (wobec tego akurat trudno zgłaszać wątpliwości). Niestety, priorytety były inne. Elektryczny instrument muzyczny nie trafił do masowej produkcji. Ale Termen nie poddawał się – udało się kilka lat później, tyle że już za oceanem.

W 1928 roku Termen, jako „radziecki Edison” z pewnymi sukcesami, choćby w pracy nad technologią telewizyjną, wyjechał najpierw do Anglii, a później do Stanów Zjednoczonych. Z tereminem występował m.in. w Carnegie Hall i Metropolitan Opera House. Muzykę oceniano różnie, ale za atrakcję uznawano samo urządzenie. Główny motyw wyprawy Termena do Stanów i zamieszkania w Nowym Jorku, a także charakter jego relacji z radzieckimi władzami pozostają niejasne – bez wątpienia jednak, żeby uzyskać zgodę na wyjazd, konstruktor zobowiązał się do współpracy z KGB. Nie wiemy, na ile skuteczne były jego działania jako szpiega przemysłowego, choć jako człowiek, który był technicznym geniuszem, a w dodatku za sprawą tereminu pojawiał się w wytwornych salach koncertowych, zaskakująco szybko wszedł do nowojorskiej socjety. W Nowym Jorku założył laboratorium, które z czasem zaczęło pozyskiwać nawet zlecenia rządowe.

To w Stanach Zjednoczonych wynalazca poznał przyszłą najsłynniejszą wirtuozkę tereminu – żydowską emigrantkę z Litwy, Clarę Reisenberg (później: Rockmore). Reisenberg była niezwykle utalentowaną skrzypaczką, a przy tym kobietą bardzo dystyngowaną. Szybko stała się prawdziwą mistrzynią tereminu, nie tylko swoim repertuarem – głównie smyczkową klasyką – potwierdzającą przynależność dziwacznego instrumentu do świata muzyki poważnej. To ona zresztą wymyśliła technikę „powietrznego palcowania”, które umożliwiło wyjątkowo precyzyjną grę (nawet jeśli ta nazwa w najlepszym wypadku budzi skojarzenia z gitarą powietrzną, w zwerbalizowaniu innych skojarzeń pomoże nam tereminista Rob Schwimmer, dla którego gra na tym instrumencie jest „jak uprawianie seksu z duchami”).


Nie wszyscy jednak podzielali opinię, że teremin najlepiej pasuje do ubranych w eleganckie toalety kobiet wykonujących utwory Wieniawskiego czy Saint-Saënsa. 25-letni John Cage, który instrumentowi poświęcił jedno ze swoich publicznych wystąpień w roku 1937, pomstował: „Większość wynalazców instrumentów elektrycznych próbowała imitować instrumenty XVIII- i XIX-wieczne, podobnie jak pierwsi projektanci automobili naśladowali powozy… Kiedy Termen zaoferował instrument o autentycznie nowych możliwościach, tereminiści zrobili wszystko, żeby brzmiał on jak któryś ze starych instrumentów, dając mu wywołujące mdłości słodkie vibrato i wykonując na nim, nie bez trudu, arcydzieła z przeszłości. Choć z tereminu, dzięki zmianom ustawień potencjometru, można wydobywać szeroką gamę dźwięków, tereminiści działają jak cenzorzy, dając słuchaczom wyłącznie te dźwięki, których – jak im się wydaje – publiczność oczekuje. Jesteśmy chronieni przed nowymi doświadczeniami dźwiękowymi!”.

Być może klasyczny repertuar miał łagodzić dziwaczne wrażenia z występu – brak kontaktu z instrumentem wywoływał bowiem w latach 20. potężne, nie zawsze najlepsze wrażenie. Jak zgrabnie ujął to dziennikarz „The London Daily Chronicle”: „Gdyby Lew Termen żył pięćset lat temu, prawdopodobnie uznano by go za czarownika i spalono na stosie”.

Lew Termen gra na tereminie, 1924Lew Termen gra na tereminie, 1924

Choć już wcześniej budowano istrumenty wykorzystujące prąd, to żeby wydobyć z nich dźwięk, trzeba było ich – co z perspektywy historii muzyki wydaje się oczywiste – dotknąć. Z tereminem było inaczej i budziło to rozmaite skojarzenia, także magiczne. Według niektórych słuchaczy nieobecność materii miała przekładać się na czystość dźwięku. Natomiast zabawne z dzisiejszej perspektywy, gdy o sile dźwięku nieczęsto myślimy jako ważnej zalecie instrumentu, były zachwyty nad tym, jak głośny może być teremin. 8 stycznia 1928 roku V. Powell Harriss ekscytował się na łamach „The Baltimore Sun”, że instrument Termena „ma siłę trzydziestu instrumentów”. Na fali tej ekscytacji prawa do produkcji tereminu nabyło RCA Victor Company, wierząc, że instrumentem zainteresują się damy z towarzystwa. Pomimo sporych nakładów promocyjnych – w NBC nadawano wykonania klasycznego repertuaru na instrumencie Termena – nie udało się. Częściowo za sprawą wspomnianej już skali trudności gry, do której dołożył się kryzys ekonomiczny. Wbrew fantazjom twórcy teremin był bardzo drogi. Kosztował 500 ówczesnych dolarów – ta kwota pozwalała wówczas na zakup podstawowego modelu samochodu Forda. RCA udało się sprzedać zaledwie 485 sztuk. Nie zmienia to faktu, że tym samym teremin stał się pierwszym w historii masowo produkowanym instrumentem elektronicznym.

Komercyjna klapa nie przyćmiła blasku otaczającego wybitnego inżyniera. Dostęp do salonów elity utrudniła mu dopiero miłość. W połowie lat 30. Termen rozwiódł się ze swoją żoną Katią i poślubił primabalerinę American Negro Ballet Company, Lavinię Williams. Kolor jej skóry sprawił, że Termin przestał „bywać” – i najprawdopodobniej to spowodowało, że upomniała się o niego ojczyzna. Mniej atrakcyjnego jako źródło informacji Termena agenci KGB wywlekli z nowojorskiego mieszkania 15 września 1938 roku. Wtedy Williams widziała go po raz ostatni – Termen na statku o urokliwej nazwie „Stary Bolszewik” popłynął do Związku Radzieckiego. W kolejnych latach do Stanów docierały pogłoski o jego egzekucji. O tym, że Termen żyje, jego żona dowiedziała się dopiero w roku 1974. Na zgodę na wyjazd za granicę musiał poczekać kolejne ćwierć wieku.

Nie mógł wyjechać wcześniej, bo posiadał ważne informacje – po powrocie do kraju wylądował w „szaraszce”, czyli połączeniu gułagu i laboratorium badawczego. To tam skonstruował m.in. pasywne urządzenie podsłuchowe, za które otrzymał Nagrodę Stalina. Pluskwa była ukryta w wykonanym z drewna godle USA, które radzieccy pionierzy wręczyli w sierpniu 1945 roku amerykańskiemu ambasadorowi w Moskwie i które zawisło na ścianie w ambasadzie. Urządzenie podsłuchowe zostało odkryte przypadkowo dopiero siedem lat później – przez brytyjskiego radiooperatora, który usłyszał w otwartym kanale radiowym rozmowy amerykańskich oficjeli… W momencie odkrycia rozwiązanie oparte na aktywowaniu sprzętu przez fale radiowe emitowane z zewnątrz było tak niezwykłe, że Amerykanie, nie mając sensownych punktów odniesienia, nazwali wynalazek Termena po prostu „rzeczą”. Po podobny mechanizm dopiero kilka dekad później sięgnęli twórcy RFID (co zresztą pozwala inaczej spojrzeć na stosowane m.in. w handlu i logistyce radiowe metki – powiązania z wynalazkiem KGB wzmacniają skojarzenia inne niż wygoda). Na tym jednak paradoksy tej historii się nie kończą. Niedługo po uwolnieniu z gułagu Termen, stęskniony za poważnymi inżynieryjnymi wyzwaniami, których nie brakowało w KGB, ponownie – tym razem dobrowolnie – zaoferował władzom swoje usługi. Niestety, niewiele wiadomo o jego późniejszych konstrukcjach poza tymi, które tworzył w moskiewskim konserwatorium – tam budował kolejne instrumenty. Wiadomo jednak, że zajmował się elektroakustyką, więc można spodziewać się, że w laboratoriach KGB budował kolejne „pluskwy”.

W międzyczasie teremin przeżywał renesans w kinie, zwłaszcza klasycznym hollywoodzkim kinie science fiction z lat 50. – bo choć na tereminie grano też u Hitchcocka, to właśnie filmy takie jak „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”, „Istota z innego świata” czy „Przybysze z przestrzeni kosmicznej” odmieniły rolę instrumentu. James Wierzbicki na łamach „Journal of Popular Film and Television” żartował, że gdyby Termen był tego świadom, nie byłby zachwycony, bo przecież „preferowane przez niego podejście do instrumentu (…) miało wiele wspólnego z hiperromantycznym stylem gry na skrzypcach i wiolonczeli, który rozwinął się w ostatnich dekadach carskiej Rosji i który przetrwał, anachronicznie, znaczną część ery radzieckiej”. Według Wierzbickiego teremin w amerykańskim kinie s.f. odgrywał potrójną rolę: „nie tylko wehikułu dla dramatycznej, ekspresyjnej muzyki czy motywu, który przez swoją barwę dźwięku sugeruje pozaziemską lub monstrualną obecność, ale też diegetycznego dźwięku najwyraźniej wydobywającego się bezpośrednio z Innego”. Później ta konwencja uległa wyczerpaniu, stając się nadużywaną kliszą – w porównaniu ze słodkimi dźwiękami imitującymi skrzypce bądź ludzki głos „pozaziemskie” brzmienia tereminu były jednak ważną zmianą.


Później po teremin sięgały najsłynniejsze zespoły ery psychodelii, z Led Zeppelin na czele (i to w nie byle jakim utworze). Ale sięgały po niego też inne grupy, które na uznanie za rodzaj kontrkultury czekać musiały dłużej – jak domorośli elektronicy. Schemat budowy tereminu jako pierwszy, jeszcze w roku 1928, opublikował magazyn „La France Radiophonique”. Później podobne publikacje regularnie pojawiały się na całym świecie, a jednym z pasjonatów, którzy publikowali własne wersje, był Robert Moog. Założona przez niego firma, jeden z najważniejszych producentów syntezatorów, do dziś sprzedaje tereminy.

Jak zakończyć tę opowieść? Ma zbyt wiele rozwidleń, by zawęzić je do jednej puenty. Skończmy więc kolejną historyjką. Na dwa lata przed śmiercią, w roku 1991, Lew Termen, który sowieckiej władzy służył, ale też wiele od niej wycierpiał, zapisał się do rozpadającej się wówczas, jak cały kraj, Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Na pytanie, dlaczego właśnie teraz, miał odpowiedzieć: „Obiecałem Leninowi”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).