Choć to już kilka tygodni, chodzenie do muzeów i galerii wciąż wzbudza w mojej bańce ekscytację. Lubię to, nawet jeśli jest to przyjemność nieco egzaltowana. Wizyta na wystawie „Ikony” grupy panGenerator w Muzeum Etnograficznym – konsekwentnie wzbraniałem się przed obejrzeniem jej w internecie, bo taka możliwość też istnieje – te odczucia jednak mocno skomplikowała.
Nie przypominam sobie, aby przedpandemicznym wyprawom do instytucji kultury towarzyszyły aż takie emocje. Oczywiście, bywały rzeczy, które „trzeba zobaczyć”, ale teraz swoistej rewaloryzacji poddany został sam format „wyjścia”. Ach, te styczniowe kolejki do Zachęty, gdy na trzaskającym mrozie czekaliśmy na wejście! Te rozmowy: długo wczoraj stałaś do MSN-u? Żarty, że trochę jak w PRL-u i że wreszcie, wprawdzie późno, to jednak dostajemy swoją kombatancką opowieść o kulturze. Ale też prawdziwą przyjemność: że wystawa to wydarzenie, chyba większe niż kiedykolwiek wcześniej. Mam zresztą poczucie, że obok niedawnej galerii pokłutych ramion szczepiącej się kadry akademickiej był to dla mnie najliczniej występujący w mediach społecznościowych w tym roku format: byłam/em na wystawie X, idźcie! I nie zamierzam się z tego nabijać, celebrujmy ten moment. Choć nie potrafię udawać – bo to przecież absolutnie oczywiste – że podczas takiego wyjścia czuję się też trochę jak nastolatek tańczący na demonstracji. Chcę tam być! Ale też: uffff, wyszliśmy z domów, odeszliśmy od ekranów, spotkamy ludzi!
„IKONY”, Muzeum Etnograficzne w Warszawie
wystawę można oglądać do 16 maja 2021
Na „Ikony” poszliśmy całą patchworkową rodziną. Jak wiedzą niektórzy, hasła „spacer”, a zwłaszcza „muzeum” nie zawsze wzbudzają entuzjazm pociech, często nieczułych na aspiracje rodziców. Ale nasze wczesnonastoletnie latorośle lubią Muzeum Etnograficzne, a skoro temat dotyka technologii i ekranów, to byliśmy optymistami. Bo przecież panGenerator to od dekady ważne zjawisko na rodzimej (inna sprawa, że niezbyt licznej) scenie twórców eksperymentujących z technologiami. Piotr Barszczewski, Krzysztof Cybulski, Krzysztof Goliński i Jakub Koźniewski robili rzeczy różne – od interfejsów muzycznych, przez automatyzację procesów tworzenia, po fikcję spekulatywną – ale ich znakiem firmowym jest łączenie świata bitów i świata atomów, a przy okazji: problematyzowanie ich złożonych relacji.
Choć na koncie mają m.in. Paszporty „Polityki”, wejście w przestrzeń tak ważnej instytucji jest na pewno rodzajem dowartościowania tego typu działań. Obyło się na szczęście bez usztywnień, o czym zapewnia już żartobliwy w kontekście Muzeum Etnograficznego tytuł. Tytułowe ikony wychodzą z ekranów. Jak wbity w środek sali wielki kursor i animowane ikonki oczekiwania w złotych ramach na ścianach. Fizyczne manifestacje tego, co oglądamy nieustannie, ale zawsze w płaskiej wersji. Podskakujące na drewnianych podstawkach kulki z wizualizacji, które znamy nie jako fizyczne przedmioty, lecz jako animacje na ekranach naszych telefonów, gdy czekamy, aż ktoś skończy wpisywać swoją wiadomość. Pasek postępu wczytywania programu, który tutaj jest mechanizmem zamkniętym w drewnianej skrzynce. Możemy ich dotknąć, czując pod palcami nie tylko płaski ekran.
Przyznaję, że patrząc na to wszystko, od pierwszych minut zastanawiałem się, czy kontekst pandemii pomógł tym pracom, czy wręcz przeciwnie? Czy teraz potrzebujemy rozmów o technologii bardziej niż wcześniej, bo w czasie reżimu sanitarnego wcisnęła się w kolejne przestrzenie naszego życia i raczej niechętnie będzie się z nich wynosić? Pewnie tak. Czy może jednak przykuci do ekranów (co i tak jest niewątpliwym przywilejem) rozmawiamy o nich od roku i chcielibyśmy w tej rozmowie nowych argumentów, większej liczby perspektyw, a mniej samego zwracania uwagi na problem?
Nie wiem, nie mam na to pytanie jednej odpowiedzi. Trudno mi też powiedzieć, na ile spełnione lub niespełnione oczekiwania dotyczą wystawy panGeneratora, a na ile jest to kwestia sztuki tematyzującej technologie w ogóle. Coś jednak się zmieniło. Kiedy moje dzieci mocno „przysiadły” do „Gry nievideo”, nawigując po hipertekstowej opowieści za pomocą pada z konsoli Nintendo, to nawet nieobecność ekranu (program komunikuje się z użytkowni[cz]kami za pośrednictwem małej drukarki termicznej, takiej jak przy kasach) nie rozbroiła moich rodzicielskich obaw, że „znowu grają” (nawet jeśli trochę przy tym czytają). Że jest w tym jakaś niespójność, bo z jednej strony dekonstrukcja i krytyka, a z drugiej – łaszenie się do naszych przyzwyczajeń przy pomocy podobnych środków. Selfie wysłane przy instalacji hash2ash, efektownie przesypujące się z ekranu do pojemnika poniżej, nie tylko przypomniało mi o ulotności danych, ale też na chwilę uruchomiło odruchową reakcję: gdzie to trafi? Do czego zostanie użyte? Kto znów przechwyci zdjęcie mojej twarzy?
Może ten tekst jest podszyty myśleniem życzeniowym, ale mam wrażenie, że – piszę to bez cienia ironii – niewątpliwie błyskotliwe pomysły i żarty panówGeneratorów, zwracające uwagę na okołotechnologiczne problemy, trafiają do nas dziś w innym kontekście niż jeszcze przed rokiem. W sytuacji, gdy każdego dnia przez nasze ekrany przewalają się masy psychologizujących, Zwierciadłopodobnych mądrości o uzależnieniu, dziesiątki memów o smutku pracy zdalnej czy osobiste konfesje związane z tym, jak dziś pracujemy, uczymy się i bawimy. Tym samym pomysły te tracą chyba część swojej trzeźwiącej mocy. Dlatego gdy jedna z instalacji każe mi uklęknąć przed ekranem, to choć wszystko jest tu ładnie zaprojektowane i dobrze pomyślane, to ten gest nie ma już dla mnie mocy wstrząsu. W pewnym sensie klęczę przed ekranem codziennie i nie muszą opadać mi żadne łuski z oczu, żebym to zauważył.
panGenerator, Muzeum Etnograficzne w Warszawie / fot. Maciej Jędrzejewski
W swoich instalacjach panGenerator udanie przekłada na doświadczenie to, co w badaniach mediów związane jest ze zwrotem materialnym. Przypomina, że choć lubimy te wszystkie ładne maskujące metafory, takie jak „chmura”, to przecież za wykorzystywanymi przez nas rozwiązaniami technologicznymi stoi jak najbardziej materialna infrastruktura. Oprogramowanie działa na serwerach, informacje przesyłane są kablami – a to wszystko może np. ulec awarii. Jest też czyjąś własnością. Na tym jednak nie koniec: splot tego, co niematerialne (jak informacja czy software) i materialne (jak komputery, ale też choćby wydobywane z ziemi minerały, wykorzystywane do ich budowy), dotyczy także najbardziej intymnych sfer naszego funkcjonowania. Relacje i emocje stanowią źródło danych, są także zaprzęgane do wpływania na nasze zachowanie. Są częścią przewidywalnych, projektowanych w oparciu o wiedzę psychologiczną procedur zarządzania danymi i pośrednio – nami. To połączenie niematerialnego i fizycznego, które dotyczy wielu aspektów współczesnego oddziaływania technologii, od oprogramowania operującego na sprzęcie komputerowym po informacje oddziałujące na nasze ciała, niełatwo przełożyć na język – z każdym wystukiwanym na klawiaturze słowem mam poczucie, że z rejestru anegdot o dzieciach i znajomych szybko przemieściłem się w obszar abstrakcyjny i mętny. Dlatego te połączenia najlepiej poczuć, choćby odwiedzając „Ikony”.
Równocześnie jednak nie mogę pozbyć się myśli, że potrzebujemy już czegoś więcej. W tym specyficznym momencie, w którym – pomimo licznych afer związanych z działalnością cyberkorporacji – okazały się one niezbędne. „Bardzo duże platformy internetowe” – by dla dodania tematowi powagi odwołać się do języka europejskich regulacji – wciąż jednak zbierają dane o nas i w oparciu o nie manipulują naszym zachowaniem. W dodatku są „pasażerami na gapę”, jeśli chodzi o lokalne dobra wspólne: popsuły rynek mediów, psują kolejne, wciąż płacą niewielkie podatki. Zbudowały globalną infrastrukturę, która przecina w poprzek tradycyjny ład polityczny, ale też intymne życie użytkowniczek i użytkowników. Potrzebujemy języka, żeby o tym rozmawiać, bo bez społecznej presji trudno będzie wypracować jakiekolwiek rozwiązania i przywrócić naszym relacjom z technologią jakąkolwiek równowagę.
Jestem przekonany, że twórczynie i twórcy jak chyba nikt inny mogą pomóc nam ten język znaleźć – zapewne bardziej skutecznie niż potrzebne, ale często hermetyczne akademickie publikacje. Czasem zresztą na styku tych domen, co wielokrotnie pokazywały osoby związane z serbskim ShareLabem czy choćby Trevor Paglen. Nie mam wątpliwości, że panGenerator, jeśli zechce, może coś takiego zaproponować. Ale trudno mi też nie przyznać, że w wystawie przy Kredytowej widzę raczej domknięcie tego etapu „przed” niż materiał do przemyśleń na nową wspaniałą postpandemiczną rzeczywistość.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).