Na dwa tygodnie przed wyborami prezydenckim w Rosji, German Klimenko, doradca Putina do spraw rozwoju sieciowego poinformował, że kraj jest technicznie gotowy do odłączenia od globalnego internetu. Nie była to zresztą pierwsza wypowiedź na ten temat – rosyjscy oficjele mówią o zdolności do uzyskania internetowej autonomii od kilku lat. Dorzucając wdzięczny, przerysowany wątek do dyskusji, która nie dotyczy tylko lubiących wymachiwać szabelką podupadłych mocarstw: rozmowy o suwerenności państw w epoce sieci, a zwłaszcza social media.
Silne państwa kontrolują swoje granice – trudno nie przypomnieć tu ponurego żartu o tym, z kim graniczy Rosja (z kim chce). O ile jednak ta kontrola z grubsza funkcjonuje w wypadku transferu ludzi i towarów, to już na poziomie przepływów informacyjnych jest znacznie gorzej (choć nie wszędzie, jak pokazuje przykład chińskiego Great Firewall). Jeśli więc nawet w opowieści o technicznej gotowości do odcięcia Rosji od sieci było trochę „prężenia muskułów”, które rosyjskie władze (i zapewne przynajmniej część wyborców) niezwykle lubią, to problem jest oczywisty. Obecny zarówno na poziomie bezpieczeństwa systemów o strategicznym znaczeniu dla funkcjonowania państwa (systemy informatyczne rosyjskiej administracji od dawna są w dużej mierze niezależne od globalnej sieci), jak i możliwości daleko posuniętej ingerencji w sferę publiczną (patrz rosyjskie zaangażowanie w kampanię prezydencką w USA czy Brexit).
Temat sieciowej suwerenności i cyberpatriotyzmu jest też od jakiegoś czasu obecny i u nas. Promowała go była minister Streżyńska, opowiadając o Cyfrowej RP i fotografując się nawet ze swoim zespołem ze znaczkami z napisem „cyberpatriotyzm” na polskiej fladze. Profesor Zybertowicz opowiadał z kolei o (nie)sławnej MaBeNie. Maszyna Bezpieczeństwa Informacyjnego to nieco desperacki głos obozu władzy, który w świecie globalnych przepływów na większość procesów ekonomicznych nie ma wpływu. Pozostaje zarządzanie symbolami, skutecznie jednak podkopywane przez komunikację sieciową. Bo suwerenność ucieka do platform, sprzyjając rozwojowi enklaw i diaspor – nisz, które na fali kilku informacji i memów mogą stać się lepiej widoczne niż przekaz państwowej stacji telewizyjnej. Pomimo prób wzmocnienia kontroli rządów nad przepływami informacji i danych, kluczową funkcję pełnią w nich już nie państwo, i już nawet nie rynek w tym sensie, co kiedyś. Skoro jakiś czas temu uznaliśmy już, że nowym prawem jest kod, to trudno dziwić się, że nowym państwem faktycznie staje się techno-społeczna maszyna.
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do Rosji. Opowieść o odłączeniu się od sieci świetnie wpisuje się w podtrzymywanie wizerunku agresywnego mocarstwa, ale przecież nie chodzi tylko o obronę cybergranic od zewnątrz. Nikt przy zdrowych zmysłach nie sądził, że wybór Putina jest jakkolwiek zagrożony – że ktokolwiek może zrobić Rosji to, co Rosja zrobiła Amerykanom czy Brytyjczykom. Stawką było wyłącznie to, czy wszystko pójdzie idealnie gładko. W tej kwestii jednak co najmniej równie poważnym co ingerencja z zewnątrz zagrożeniem dla władz jest oddolna, obywatelska mobilizacja. Mobilizacja, którą trudno dziś koordynować bez mediów społecznościowych, a w tym aspekcie Facebook mimo wszystko poddaje się kremlowskiej kontroli trudniej, niż Vkontakte. Nie chodzi tu jednak o to, żeby dowartościowywać dziecko Zuckerberga; raczej, by przyjrzeć się jego roli w kategoriach obywatelstwa.
Jednym z głównych tematów działań niedawno powołanej fundacji Baracka Obamy jest kategoria obywatelskości. To ona ma być hasłem przyświecającym kształceniu nowego pokolenia liderów działających na rzecz społecznej zmiany – a wobec tego, że funkcjonujemy w przestrzeni coraz bardziej hybrydowej, w której mieszają się bity i atomy, szczególnie promowaną przez fundację kategorią jest obywatelstwo cyfrowe. Ma być ono odpowiedzią na sytuację, w której – jak ujął to Barack Obama – „ludzie okopują się w swych własnych rzeczywistościach, by odrzucić tę wspólną, niezbędną do prowadzenia zdrowej debaty i prób znalezienia wspólnego języka, a potem: do szukania rozwiązań”.
Obama oczywiście odnosi się do niechlubnego wkładu social media w kształt debaty publicznej. Zastanówmy się jednak przez chwilę, co oznaczałoby dosłowne rozumienie cyfrowego obywatelstwa, o którym mówi Obama Foundation. Internet jako kraj, którego jesteśmy mieszkańcami? Brzmi trochę jak egzaltowany tekst z lat 90., ale równocześnie jest chyba dobrym punktem odniesienia do dyskusji o niezbędnych zmianach w zarządzaniu internetem. Obywatelskość rozumiemy intuicyjnie, włączając do dyskusji temat obowiązków, ale i praw. Jeśli jesteśmy obywatelami sieci, tak silnie ingerującej w lokalne realia, które próbują uregulować państwa, to może czas te zależności silniej uregulować? Zacząć rozmawiać o prawach internautów w sposób podobny, w jaki rozumiemy prawa obywatelskie? Przywrócić kontrolę lokalnych podmiotów nad transnarodowym bytem, jakim jest sieć?
Pisanie o tym jest o tyle dziwne, że to wywód bliski diagnozom przywoływanego już Andrzeja Zybertowicza, który od jakiegoś czasu zajmuje się nowymi technologiami jako narzędziem kolonizacji słabiej rozwiniętych krajów przez technologiczne centrum. Tyle tylko, że nawet jeśli jego analizy są słuszne (przynajmniej częściowo, bo przecież amerykański rząd nie kontroluje w pełni korporacji z Krzemowej Doliny), to odpowiedź taka jak MaBeNa jest już chyba archaiczna, wynikająca z myślenia o państwie przede wszystkim jako o pakiecie symbolicznym, a nie instytucji będącej partnerem dla obywateli. Oczywiście w dzisiejszej Polsce nie można być ślepym na siłę symboli. Mimo wszystko jednak od państwa oczekujemy także skutecznego zarządzania, a że są to oczekiwania również elektoratu obozu władzy pokazuje niedawna rekonfiguracja rządu. Symboliczną postacią jest tu premier Morawiecki – bankier fantazjujący o rechrystianizacji Europy. Tradycyjne wartości, ale i wizja państwa jako skutecznego przedsiębiorstwa. A z tej perspektywy, postrzegając państwo jako pewien funkcjonalny aparat, trzeba uznać, że jesteśmy także obywatelami sieci – nawet jeśli na szkolnych akademiach nie deklamujemy wierszyków o Dolinie Krzemowej. Niestety, nasza druga ojczyzna jest państwem feudalnym, traktującym nas jak chłopów pańszczyźnianych. Produkowane przez nas dane trafiają do królewskiego skarbca, ale jako obywatele mamy bardzo niewiele praw.
Dosadnie wyraził to Bruce Sterling w dystrybuowanym jak książka eseju „The Epic Struggle of the Internet of Things”. O internecie rzeczy, wzmacniającym procesy, z którymi w sieci zmagamy się już dzisiaj, pisał, że „nie jest demokratyczny. Nie jest nawet kapitalistyczny. To coś nowego, to cyfrowy feudalizm. Ludzie w internecie rzeczy są jak żywy inwentarz w feudalnym majątku, pasiony pod czujnym okiem baronów siedzących w swoich zamkach pośród chmur, na szczytach wzniesień. Wieśniacy nigdy nie głosują w wyborach na panów zamków. Uważają ich za atrakcyjnych i wytwornych. Szanują ich. Darzą ich szczerą lojalnością. Bez nich nie dadzą sobie rady”. Jest w tych słowach oczywiście sporo ironii, bo przecież feudalni chłopi, jako ofiary kulturowej hegemonii klasy dominującej też uważali, że konstrukcja świata, w którym żyją, jest naturalna… Do czasu.
Linnet Taylor na łamach akademickiego pisma „Big Data & Society” pisała niedawno o koncepcji „data justice”, która miałaby do postępującej datafikacji współczesnego świata wnieść wątek etyczny. Chodzi oczywiście o zredukowanie asymetrii korzyści płynących z gromadzenia danych na nasz temat. Korporacje zyskują biliony dolarów, obywatele – wydajne narzędzie komunikacji, okupione jednak kosztem nie tylko utraty prywatności, ale i psucia debaty publicznej. Skończmy więc z narracją o tym, że przecież ludzie wiedzą, na co się godzą, korzystając z sieciowych platform. Nie zawsze wiedzą, często też nie mają realnego wyboru. Czas podzielić się odpowiedzialnością. Taylor pisząc o „sprawiedliwości danych”, proponuje oprzeć ją na trzech filarach. Widoczności, dającej nam kontrolę nad danymi; zaangażowaniu w technologię, gwarantującym nam autonomię wyborów i udział w korzyściach z danych; wreszcie – braku dyskryminacji, czyli możliwości modyfikowania skrzywień generowanych przez algorytmy. Naiwne? Może.
Trudno sobie dziś wyobrazić zarówno sprowadzenie tych założeń na poziom akceptowalnych dla całych społeczeństw konkretów, jak też – a może przede wszystkim – stworzenie mechanizmów, które zmuszałyby biznes do przestrzegania tych zasad (zobaczymy, co stanie się z RODO). Niejednokrotnie pisaliśmy tu jednak o znaczeniu myślenia utopijnego, a działanie na poziomie niższym niż globalny jest wyobrażalne. Potyczki z Komisją Europejską już kilkukrotnie zabolały kalifornijskich gigantów, Zuckerberga zapewne zaboli spotkanie z Kongresem. Taylor, analizując zmiany relacji między obywatelami, państwami i korporacjami, pisze: „zmiana nie powinna być niezauważalna, nie powinniśmy też postrzegać jej jako nieuniknionej”. Model działania mediów społecznościowych, naszych drugich, niemałych ojczyzn, zrodził się w ciągu zaledwie kilkunastu lat. Warunki tego obywatelstwa powinny być negocjowalne. Dziś, kiedy z każdego serwisu informacyjnego krzyczą nagłówki ze słowami „Cambridge Analytics”, szansa na podjęcie tych negocjacji może być większa niż kiedykolwiek wcześniej. Pańszczyzna, nawet pozornie mało dokuczliwa, nie może trwać wiecznie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).