Friedrich Kittler. Syreny zamilkły
fot.transmediale / Flickr CC

Friedrich Kittler. Syreny zamilkły

Mirosław Filiciak

Kittler wpędzał humanistów w kompleksy, mówiąc, że wypowiadanie się na temat kultury wymaga znajomości przynajmniej dwóch języków programowania

Jeszcze 4 minuty czytania

Technologie medialne mogą istnieć bez miłości, ale miłość bez nich – nie.
Friedrich A. Kittler

Dwa lata temu, 18 października 2011 roku w berlińskim szpitalu zmarł Friedrich Kittler. Jego ostatnie słowa miały brzmieć: „Alle Apparate ausschalten” – „Wyłączyć wszystkie maszyny”. Czy tak było naprawdę i czy to Kittler podjął decyzję o odłączeniu aparatury podtrzymującej życie – jak chcą rozpowszechniający tę wersję współpracownicy zmarłego, ze względu na fanatyczne oddanie złośliwie nazywani Kittler-Jugend – nie dowiemy się zapewne nigdy. Bez wątpienia trudno jednak byłoby o lepsze epitafium dla człowieka, który dowodził, że całe życie jesteśmy uzależnieni od mediów, a przekonanie o sprawowaniu nad nimi kontroli jest tylko naiwną mrzonką. Nawet więcej: to media nas stwarzają, bez nich nie istniejemy ani my, ani nasze uczucia. Ich władza nie kończy się nawet w chwili śmierci, od której, inaczej niż wyzwolone dziś od swojej materialności media, nie uciekniemy. Bo dla Kittlera media to nie technologie komunikowania, ale narzędzia kontroli nad czasem. Od nich zależy, co po nas zostanie, bo – jak można przeczytać w jednej z kanonicznych książek niemieckiego badacza, „Grammophon, Film, Typewriter”, „królestwo zmarłych jest tylko tak rozległe, jak umiejętności zapisu i transmisji danej kultury”. Znamy tylko tych, których w skuteczny sposób uwieczniono.

Miłość i śmierć to ważne elementy oryginalnego projektu badań nad mediami, który od lat 70. budował Kittler. Punkt wyjścia stanowiła rekonfiguracja ich historii. Do tradycyjnego zestawu, w którym prym wiodły wynalazki alfabetu, prasy drukarskiej i komputera, Kittler dopisał media analogowe: gramofon i film, których komputer miał być konsekwencją. Dlaczego zapis obrazu i dźwięku miał być tak ważny? O ile w dobie pisma i druku wszystkie treści pozostawały w jednym uniwersum symbolicznym – zapisu mowy – to media technologiczne działały inaczej. Tworzenie form symbolicznych zastąpiły tworzeniem własnych rzeczywistości (bo po co coś symulować, skoro można zobaczyć i usłyszeć?). W ujęciu niemieckiego badacza to rewolucja o trudnych do przecenienia konsekwencjach. Według niego to sposoby działania różnych mediów zapisu organizują informację – ważny jest więc nie tyle język, ile powiązane z nimi techniczne środki reprodukcji (i przygotowujące do ich użycia instytucje, takie jak szkoła). Treść przekazu ma znaczenie drugorzędne. Kittler odwoływał się więc do McLuhana (to medium jest przekazem), ale równocześnie był „McLuhanem à rebours” – bo w jego ujęciu to nie człowiek jest przedłużeniem mediów, lecz odwrotnie.

Jednak znaczenie Kittlera dla badań nad kulturą nie opiera się tylko na wyrzuceniu z nich człowieka i zastąpieniu go technologią – choć w czasach, gdy coraz drobniejsze fragmenty naszego życia poddawane są algorytmizacji, nie byłby to najgorszy powód. Kittler był też po prostu postacią jakby z innej epoki, budził skrajne emocje, nie mieszcząc się w ramach, które coraz silniej narzuca współczesny uniwersytet. Lektura jego tekstów, pisanych specyficznym „Kittlerdeutsch”, także w przekładach bywa męcząca, ale nie tylko maniera autora jest źródłem dyskomfortu. Kittler wpędzał humanistów w kompleksy, mówiąc, że wypowiadanie się na temat kultury wymaga znajomości przynajmniej dwóch języków programowania. Obnosił się z umiejętnością pisania w kodzie maszynowym, ale zarazem jego współpracownicy wspominają, że potrafił dzwonić do nich w środku nocy, przerażony zawieszeniem się komputera. Wytykał małostkowość wielkim niemieckiej akademii, ale równocześnie uważał siebie za następcę Hegla – nie tylko w sensie intelektualnym. Opowiadał studentom o tym, że kierowana przez niego Katedra Estetyki i Historii Mediów na Uniwersytecie Humboldta jest w istocie spadkobierczynią berlińskiej katedry Hegla... Żelazną logikę ze świata nauk ścisłych stosował do momentu, w którym przestawała pasować do jego koncepcji – wtedy przejście od Nietzschego i Goethego do Pink Floyd i Jimmy'ego Hendriksa przestawało stanowić problem. John Durham Peters we wstępie do angielskiego wydania „Optische Medien” żartuje zresztą z tej i podobnych niekonsekwencji, pisząc, że „Kittler kocha rygorystyczne schematy, zwłaszcza jeśli mają trzy części”. Inżynierska precyzja była ważna, ale w razie potrzeby ustępowała miejsca intuicjom autora. W pismach Kittlera powtarzane są też do znudzenia nawiązania do jego stałych obsesji, między innymi na punkcie wojny (nawet Hendrix był dla niego „byłym spadochroniarzem 101. Dywizji Powietrznodesantowej”). Wydarzeniami kluczowymi dla historii miały być wybuchy amerykańskiej wojny secesyjnej oraz I i II wojny światowej. Stanowiły impulsy dla rozwoju nowych technologii zapisu i tym samym przekształcały kulturę. Kittler bywał też pretensjonalny, czego przykładem może być obsesyjnie używanie określenia „tzw. człowiek”, podkreślającego, że przekonanie o własnej wyjątkowości przesłania nam fakt, że nasze dusze już dawno wyciekły do obsługiwanych przez nas aparatów.

Z upływem lat coraz lepiej wpisywał się w stereotyp nieco szalonego, wąsatego niemieckiego profesora, którego współczesność po prostu nudzi. Równocześnie cały czas czuł się skonfliktowany ze środowiskiem uniwersyteckim. Legendarna jest historia jego habilitacji, książki „Aufschreibesysteme”, koncentrującej się na wpływie zmiany technik medialnych na XIX-wieczną literaturę. Rozsadzająca ramy tradycyjnych badań literatury publikacja wywołała skandal (wobec gwałtownych dyskusji łączna liczba recenzentów pracy wzrosła ze standardowych trzech do trzynastu). W ostatnim chyba wywiadzie, jakiego udzielił, wspominał: „Przy «Aufschreibesysteme», gdy stawką była moja kariera, praca było trudniejsza niż kiedykolwiek. Skręciłem więc jointa i napisałem pierwszy rozdział, o «Fauście» Goethego, lekko upalony”. Akademicki konflikt, który z taką siłą zamanifestował się przy staraniach o profesurę, miał jednak też podłoże polityczne – z Kittlerem tradycyjnie lewicowo zorientowanemu kulturoznawstwu niezbyt było po drodze. Ważną inspiracją był dla niego Heidegger, za którym do końca życia ciągnęło się piętno przynależności do NSDAP. Kittler jako emigrant z NRD (do RFN wyjechał z rodzicami w wieku 15 lat), rewolucję na uniwersytecie widział jednak jako zwrot przeciw lewicowości, rewoltę roku 1968 porównując do tej z roku 1933. Marks – choć podobno Kittlerowi zdarzało się pozytywnie o nim wypowiadać – jest w jego pracach praktycznie nieobecny, a pojedyncze przypisy bywają uzupełnione złośliwym dopiskiem: „Marks oczywiście cytuje tu Hegla”. Kittler nie omijał żadnej okazji, żeby ponabijać się z przedstawicieli Szkoły Frankfurckiej, co zresztą było przyczynkiem do jednego z jego najgłośniejszych projektów.

Poszło o Odyseusza, którego Theodor Adorno i Max Horkheimer (określani przez Kittlera mianem „filozofów-hobbystów”) w „Dialektyce Oświecenia” obsadzili w roli protoburżuja, analizując pieśń, w której bohater podczas przedłużającego się powrotu do domu spotyka Syreny. Aby uchronić załogę przed ich zwodniczym śpiewem, nakazuje wszystkim zatkać uszy woskiem. Sam tego jednak nie robi, polecając przywiązać się do masztu. „Odyseusza zastępuje się w pracy. Tak jak nie może on ulec pokusie samozatraty, tak ostatecznie jako właściciel pozbawiony jest też udziału w pracy, a na koniec nawet funkcji kierowania pracą, podczas gdy jego towarzysze, choć są tuż przy rzeczach, nie mogą cieszyć się pracą, ponieważ dokonuje się ona pod przymusem, z przemocą zablokowanymi zmysłami” (tłum. M. Łukasiewicz). Łódź Odyseusza to społeczeństwo klasowe w pigułce – piszą Adorno i Horkheimer. Bzdura, „tekstualna masturbacja” – odpala przeszło pół wieku później Kittler, i dodaje, że po upływie 2800 lat filolodzy zasługują na coś więcej. Dlatego oprócz zwyczajowo oryginalnej analizy tekstu daje im „nagranie z eksperymentu”.

To efekt grantu federalnej fundacji kultury, który sfinansował wyprawę Kittlera w kwietniu 2004. Po uzyskaniu zezwolenia na wizytę w rezerwacie morskim wysp Li Galli (znanym też jako Wyspy Syrenie), Kittler wraz z dwiema sopranistkami berlińskiej Opery Narodowej wylądował na skalistej plaży, z której Syreny wabiły Odyseusza. Gdy zaczęły śpiewać, Kittler pływał jachtem wśród skał. Jak się okazało, ich układ jest taki, że fale dźwięku błyskawicznie nakładają się na siebie, i już dziesięć metrów od brzegu nie daje się rozpoznać słów, bo samogłoski nie przenoszą się tak dobrze, jak spółgłoski. Historia o syrenim śpiewie jest więc zmyślona. Największy łgarz starożytności stworzył ją, by mieć pewność, że – jak ujął to Geoffrey Winthrop-Young, autor fascynującej intelektualnej biografii „Kittler and the Media” – co dzieje się na Li Galli, zostaje na Li Galli. A co dziać się mogło, jest dla Kittlera oczywiste, bo nie ma relacji o tym, by Syreny śpiewały dla załóg statków, na pokładzie których znajdowały się kobiety. Słowa „Zbliż się, chlubo Achiwów” (przeł. Lucjan Siemieński) należy rozumieć bardzo dosłownie – tym zbliżeniem miał być seks.

źródło: Wikimedia Commons

Choć jednak Kittler drażni męskim szowinizmem (w jego analizach kobiety pełnią rolę muz i pośredniczek, ale aktywnymi podmiotami są wyłącznie mężczyźni), to w opowieści o Syrenach nie chodzi tylko o erotyczne podboje Odyseusza. Śpiew wykonywany w tym specyficznym miejscu – wśród zniekształcających dźwięk skał – to pierwszy w historii dyskurs o dyskursie. Nie jest ważne, jakich słów używały Syreny. Ważny był sam akt śpiewu, pokazujący, że to medium jest przekazem. Syreny śpiewały przede wszystkim po to, by słuchacz mógł zrozumieć, że zrozumieć ich nie może. Pieśń Syren możemy za to odtworzyć my, dzięki greckiemu pismu, które potrafiło zapisać heksametr Homera i które obok niego miało być najważniejszym greckim dokonaniem. Tak jak media zmieniły się po przejściu z ery Gutenberga do Edisona, tak zetknięcie z alfabetem fenickim w VIII w. p.n.e. uświadomiło Grekom, że język jest maszyną. Jako pierwsi przestali zastanawiać się nad tym, co słyszą, i skupili na tym, jak mówią. W efekcie skatalogowali podstawowe elementy mowy i jako pierwsi zaczęli zapisywać odrębnymi znakami samogłoski (Kittler komentuje to we właściwy sobie sposób: nikt dziś nie wie, jak w chwili miłosnego upojenia zwracał się do swojej kochanki faraon Akhneten – znamy tylko spółgłoski jej imienia: N-f-r-t-t; wiemy za to dokładnie, jak miała na imię żona Odyseusza). Geniusz greckiego zapisu polegał na tym, że można było w nim nie tylko zapisywać swój język, ale też inne dźwięki – i jako taki okazał się odporny na próbę czasu. Ale z biegiem lat zrobiło się jeszcze ciekawiej: pierwszy raz w historii system znaków został zrekodowany i zastosowany do samego siebie. Bo w ciągu góra dwustu lat każdy znak alfabetu greckiego zyskał też przypisaną funkcję muzyczną i matematyczną. Pierwszych 9 liter stało się liczbami od 1 do 9, dalsze oznaczały dziesiątki, a ostatnia dziewiątka to setki. Zasada była prosta: kiedy czytelnik widział coś, co nie miało sensu jako słowo, było liczbą. Z kolei dźwięki zapisywano na zasadzie matematycznych wskazówek dotyczących gry na lirze – np. uderz strunę w miejscu wyznaczającym proporcję 4/3. Tym samym świat zmysłów został połączony ze światem matematyki. Pełniej udało się to zrobić dopiero w komputerze.

Kittlerowskie uwielbienie dla starożytnych Greków jest jednak nie tylko zabawne i intrygujące. Może też lekko niepokoić – pobrzmiewają w nim echa XIX- i wczesno XX-wiecznej hellenofilii, która niemieckim elitom, wskazującym na podobieństwa między Grecją a Niemcami, służyła do legitymizacji twierdzeń o wyjątkowości własnego kraju. To też nawiązanie do fascynacji Heideggera, w Grecji szukającego wzoru dla poszukiwań alternatywy wobec zamerykanizowanej kultury Zachodu (którą Kittler utożsamiał z – jak ich określał – „głupimi Rzymianami”) i zsowietyzowanego azjatyckiego Wschodu. Jednak historie o Grekach i piśmie fenickim wpisują się też w inną Kittlerowską obsesję, bazującą na stwierdzeniu Nietzschego, że człowiek jest zwierzęciem niedookreślonym. Kittler dowodził, że dookreślamy się przy użyciu mediów, które dają nam modele i metafory, aby urefleksyjnić działanie naszego organizmu. Dlatego po wynalezieniu alfabetu Morse'a podczas seansów spirytystycznych duchy zaczęły przekazywać nim informacje, a po upowszechnieniu kinematografu pojawiły się relacje, jakoby w obliczu śmierci całe życie niczym film przesuwać się miało przed oczami.

Takich historii można znaleźć u Kittlera dziesiątki. To błyskotliwe analizy, w których na przykład Jezus został ukrzyżowany za to, że dzięki zapisowi samogłosek uczynił Torę dostępną m.in. dla Aramejczyków. Ofiarą transformacji technologicznej był też Dracula, który choć posiadł nadludzką moc, nie mógł poradzić sobie z nowymi sposobami przekazywania informacji przez swoich przeciwników, upowszechniających informację o jego słabościach. Dla Kittlera powieść o wampirze jest w istocie książką o biurokratyzacji, a krzyżem i osinowym kołkiem w jednym jest obsługiwana przez Minę Harker maszyna do pisania („Żaden despota nie ujdzie cało, kiedy walczy z nim cały multimedialny system psychoanalizy i technologii tekstualnych” – pisał Kittler). Krzyża zresztą u Kittlera można dopatrzyć się także między wierszami. Sybille Kramer w tekście „Kulturowe techniki manipulacji osią czasu” pyta, czy przy całym swoim antyhumanizmie Kittler nie był w istocie propagatorem technologiczno-medialnej wersji eschatologii i „zdigitalizowanego egzystencjalizmu”. Może mieć rację – przeganianie przez Kittlera „ducha” z Geistewiessenshaft (niem. „nauki o duchu” – określenie nauk społecznych i humanistycznych w niemieckim kręgu kulturowym) chyba nie było tak skuteczne, jak sam deklarował. Media jawią się bowiem w jego twórczości jako zewnętrzna wobec ludzi, niemal boska siła. Wpisywał ją w komunikacyjny hardware, ale był w tym wciąż dzieckiem z luterańskiej rodziny, które krytykuje Watykan za to, że prawdziwe źródło poznania ukrywa za będącym opium dla mas software'em. „Dobry chrześcijanin nie potrzebuje kleru, by połączyć się z Bogiem” – pisze Winthrop-Young, komentując ten element myśli Kittlera. „Dobry użytkownik nie potrzebuje efektownego interfejsu, by połączyć się z cyberprzestrzenią”. Bez software'u mieliśmy szansę na ocalenie i relację z mediami na równych prawach. Z nim ślizgamy się po powierzchni, nie wiedząc nawet, przez kogo i jak jesteśmy sterowani. To, co zaczął monopol pisma, monopol bitów i światłowodów skończył – dzięki mediom pozwalającym nam zyskać jednostkową podmiotowość mogliśmy powstać, ale teraz znów przez nie rozpływamy się w maszynach. Nasze człowieczeństwo zostało wzięte w cudzysłów.

Kittlera warto czytać z zastrzeżeniami. Pokornie akceptować wytykany medioznawstwu prezentyzm i techniczną niekompetencję, krytycznie odnosząc się do spuścizny niemieckiego idealizmu. I mieć świadomość, że pogłębionej analizy dzisiejszych mediów doczekamy się dopiero wtedy, gdy zastąpi je inny system zapisu, kolejna „sieć dyskursywna”. Gdy śpiew Syren uświadomi nam ograniczenia technologii, które nas otaczają. Niestety, jak przekonuje tytuł zorganizowanego po śmierci Kittlera upamiętniającego go seminarium, przed dwoma laty Syreny zamilkły. Nadal milczą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.