Otwartość w kulturze, piractwo, relacje między amatorami i profesjonalistami czy działaniami oddolnymi a światem instytucji to nie są już tematy, które rozpalają żywe dyskusje. I nie chodzi tylko o to, że kultura cyfrowa spowszedniała albo po prostu wywiązała się ze swoich obietnic i nie ma już o czym rozmawiać. Chodzi chyba także o jej nieczyste sumienie, bo jeśli tylko odkleimy się od kwitnących kulturowych nisz, to zobaczymy, że nie jest dobrze.
Przez ostatnią dekadę formaty born digital na dobre umościły się w kulturowym mainstreamie, podobnie jak sieciowi twórcy. Nowi profesjonaliści, trochę na przekór diagnozom o demokratyzacji twórczości, obsadzili obszar rozciągający się pomiędzy segmentami dla specjalistów a sieciowym celebrytyzmem. Na poziomie dostępu trudno jednak narzekać: nigdy jeszcze tak wiele zróżnicowanych treści nie było dostępnych za tak niewiele. Pod naciskiem „nowego” zmieniły się bowiem modele biznesowe – czy na bardziej sprawiedliwe dla twórców – to osobny temat; z perspektywy użytkownika wygląda to jednak tak, że za cenę, którą trzeba było przed dekadą zapłacić za jeden album z polską muzyką, można przez miesiąc korzystać z gigantycznych zbiorów muzycznych, filmowych i serialowych. Żyć nie umierać.
Masa rzeczy dostępnych jest też po prostu bezpłatnie, nie tylko za sprawą twórców szukających innych rodzajów gratyfikacji niż natychmiastowa monetyzacja. Nie sposób przecenić roli cyfrowych archiwów takich jak Archive.org, ale też shadow libraries czy rogue archives, funkcjonujących często w szarej strefie prawa autorskiego. W niektórych niszach, takich jak choćby archiwizowanie starych gier, to oddolne społeczności wykonują pracę muzealników, kuratorów i technicznej obsługi kolekcji, chroniąc to, co jako obiekty algorytmiczne starzeje się wyjątkowo szybko, a wobec braku satysfakcjonujących rozwiązań prawnych w wymiarze oficjalnym skazane jest na niebyt.
„Efekt ekranu”
Tekst pochodzi z książki „Efekt ekranu”, zbierającej teksty autorów dwutygodnik.com o najważniejszych zjawiskach i przemianach kultury cyfrowej ostatnich dziesięciu lat.
Książka powstała z okazji FINAŁU NInA. 24 lutego 2017, na kilka dni przez zaplanowanym przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego połączeniem NInA z Filmoteką Narodową, zapraszamy do wspólnego przyjrzenia się prawie 12-letniej działalności Instytutu i do spojrzenia na ostatnią dekadę kultury audiowizualnej.
„Efekt ekranu” ilustrują rysunki Moniki Szydłowskiej, autorki bloga „Na emigracji”, a także stare „okładki” dwutygodnik.com, które w latach 2009–2011 towarzyszyły każdemu numerowi pisma.
Ludzie działający w obszarze kultury inspirują się też sieciowymi, ahierarchicznymi modelami współpracy, korzystając z narzędzi takich jak crowdfunding i adaptując rozwiązania wypracowywane w środowiskach związanych z technologią. Jasne, że wiele z takich działań to nieco tylko zmodyfikowane odpowiedniki modeli z długą tradycją, jak spółdzielnie czy zbiórki publiczne. Są jednak łatwiejsze w użyciu, bo gotowe platformy, licencje i inne rozwiązania czekają gotowe w sieci, a to robi różnicę. Cyfrowo-sieciowa logika zmieniła też przynajmniej część instytucji kultury, czego symbolicznym – nawet jeśli nieco naciąganym - przykładem może być odwołanie do sporu pomiędzy wikipedystami a muzeum na Wawelu z roku 2008. Jego dyrekcja próbowała wtedy zablokować możliwość robienia zdjęć przez wikipedystów, co z perspektywy misji instytucji kultury i możliwości współpracy z bijącą rekordy popularności sieciową encyklopedią wydawało się decyzją co najmniej dziwną. Podobne decyzje o całkowitym zakazie fotografowania wydały Muzeum w Wilanowie i Muzeum Narodowe w Warszawie. Niedawno te przykre wspomnienia zostały zatarte przez zatrudnienie wikipedystki rezydentki przez warszawskie Muzeum Narodowe. Zmiana w myśleniu dokonała się i pewien stopień otwartości przynajmniej w największych instytucjach staje się może jeszcze nie standardem, ale na pewno nie jest już ekscentrycznym wyjątkiem.
Dlaczego więc początek tego tekstu zwiastuje jego ponury ton? Bo zyskując to wszystko, straciliśmy coś ważniejszego. Najlepszy czas dla nisz okazał się nie najlepszym czasem dla świata. A te dwa wątki – nowe platformy dostępu do treści i nowe mechanizmy modelowania działań z jednej strony, i hasła z cyklu post-prawda, psucie demokracji, bańka informacyjna z drugiej, nie są niestety od siebie znowu tak odległe.
Żegnaj, ero informacji
W imponującej rozmachem książce „The Stack. On Software and Sovereignty” Benjamin Bratton kreśli kształt nowej geografii, łącząc myślenie o skali planetarnej, bliskiej kategorii antropocenu, z wpływem komputerów i sieci na rzeczywistość. Przedstawia świat w kategoriach warstw, od ziemi – bo to, co fizyczne, jest wciąż ważne, choćby jako źródło potrzebnych elektronice bogactw; zresztą w kraju ministra Szyszki o takim potencjale źródeł naturalnych chyba nikogo nie trzeba przekonywać – po użytkowników komputerów. Użytkowników, którzy żyjąc iluzją sprawczości, przede wszystkim dostarczają danych sieciowym platformom – łączącym różne warstwy megastrukturom, takim jak Google, Facebook czy Amazon.
Kluczową dla tego nowego ustroju świata metaforą jest tytułowy Stos, techno-społeczny system umożliwiający zdalną komunikację i koordynację działań. Takie platformy, zwłaszcza jako zarządzające ogniwo wykorzystujące chmurę danych, to nowa forma suwerenności – bo według Brattona spory o rolę państwa i rynku to w coraz większym stopniu wspomnienia minionej epoki. Rolę państwa przejmuje maszyna, rolę prawa – choć w wydaniu bardziej złowieszczym, niż chciał przed laty Lawrence Lessig – kod. Ten proces zaczął się w połowie XX wieku, rozwijał wraz z postępującą komputeryzacją, ale też totalnymi projektami komputerowo wspomaganego scentralizowanego zarządzania w ZSRR, Chile czy Japonii. Masę krytyczną przekroczył jednak dopiero teraz, za sprawą nowych platform. Serwisów, w oparciu o które można budować różne typy wspólnot i działań – bo łączą ludzi i nieludzi, mogą działać zarówno w trybie rynkowym, jak i otwartościowym. I choć Bratton unika totalizujących uproszczeń w duchu Friedricha A. Kittlera, według którego to komputery używają nas, a nie odwrotnie, przesłanie jest pod wieloma względami podobne: w tej konstrukcji utraciliśmy sprawczość. Co więcej, nie bardzo chce nam się o tej stracie rozmawiać albo jej źródeł upatrujemy gdzie indziej. Bo przecież, o czym od lat pisze choćby Wendy Chun, rozmowa o algorytmach i platformach technologicznych w większości gremiów klasyfikowana jest jako rozmowa dla geeków. Platformy – jak stara dobra ideologia – chcą, żeby ich nie dostrzegać lub przynajmniej sprowadzać ich rolę do kategorii rozwiązań technicznych. A przecież te rozwiązania są infrastrukturą działania współczesnego świata.
„Efekt ekranu”, Warszawa 2017, 187 stron, wyd. NInAPrzyzwyczailiśmy się do bezrefleksyjnego powtarzania, że żyjemy w epoce informacji. Ale wobec jej nadmiaru to nie informacja jest już najważniejsza, lecz sterujący dostępem do niej algorytm. Ten sam, który w wygodny sposób filtruje nam i podsuwa pod nos ulubionych wykonawców muzycznych czy teksty, które zapewne chcielibyśmy przeczytać. Ten sam, który sprawia, że nawet jeśli wśród znajomych na Facebooku mamy ludzi, którzy mają inne poglądy polityczne od nas, zazwyczaj nie widzimy ich wpisów. W opublikowanej niedawno przez serbski Share Lab serii tekstów o algorytmicznej fabryce Facebooka ta zmiana przedstawiona jest przez pryzmat kluczowej dla krytyki marksistowskiej kategorii pracy. W społeczeństwie informacyjnym pracę w oparciu o wiedzę wykonują ludzie wytwarzający usługi i niematerialne produkty. W algorytmicznym pracują algorytmy wykorzystujące urządzenia, platformy i usługi cyfrowe, by tworzyć prognozy i profile. Ludzie potrzebni są głównie jako biomasa, z której pozyskiwane są dane. I choć ta trącąca „Matriksem” wizja może wydawać się nieco przerysowana, to zwraca uwagę na istotny problem, ten sam, o którym pisze Bratton. Przed dekadą z Facebooka na całym świecie korzystało nieco ponad 10 mln osób – mniej więcej tyle, ile osób łączy się z nim obecnie każdego dnia z samego tylko terytorium Polski. Słabo regulowany, upowszechniony w czasach tryumfów neoliberalizmu internet obiecywał nam decentralizację, ale dziś rządzi nim według własnego uznania zaledwie kilka molochów. Molochów, które jak Facebook coraz częściej rozumieją, że wykorzystanie ludzi nie jako dostawców treści – wokół tej wizji toczyły się przed dekadą dyskusje o profesjonalistach i amatorach – lecz po prostu dostawców często automatycznie lub półautomatycznie generowanych danych, to znacznie lepszy biznes.
Linki na uwięzi
W roku 2008 David Weinberger opublikował tekst „Moralność linków”, dla którego klamrą było otwierające i kończące artykuł zdanie „Linki są dobre”. Weinberger pisał o tym, że choć technologię można wykorzystywać do różnych celów, to konstrukcja opartego na linkach internetu sprawia, że jesteśmy jako ludzie połączeni ze sobą lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Ta konstrukcja dawała nadzieję na lepszy świat, w którym sama struktura platform komunikowania zmusza nas, by widzieć innych. Trudno czytać to dziś bez gorzkiej ironii, ale to nie znaczy, że Weinberger radykalnie mylił się w swej diagnozie. Po prostu pisał o innym internecie. Dobrze punktuje to Hossein Derakhshan, opiniotwórczy irański bloger, który w wywiadzie z Michałem Gulikiem dla dwutygodnik.com mówił:
(...) hiperlinki, które stanowiły fundament sieci, są dziś tłamszone i poskramiane przez media społecznościowe. Zyski z reklamy stały się tak ogromne, że wielkie portale społecznościowe robią wszystko, aby ich użytkownicy nigdy nie przekraczali ich granic. Instagram w ogóle nie daje możliwości używania linków. Facebook dopuszcza tylko jeden link w poście, traktuje go jednak jako obiekt, a nie relację. Hiperlinki na Facebooku zostają zamienione w obraz, który dopiero wtórnie – za pośrednictwem wewnętrznego systemu analitycznego – przenosi cię na zewnątrz. To zmiana jednocześnie bardzo subtelna i upiorna.
Oczywiście utopijne fantazje o internecie były trochę naiwne – która utopia nie była? Trzeba jednak pamiętać, że jeszcze przed dekadą żyliśmy w świecie, w którym stwierdzenie, że ważnym źródłem treści będą blogi, a narzędziem filtrowania oddolna kumplonomia, nie było bezpodstawne. Wtedy optymistyczne wizje sieci nie były aż tak odklejone od realiów jak dziś, kiedy marzenia tego rodzaju są już niestety nie do obrony, bo kontrolowani przez algorytm dostrzegamy innych nie częściej, lecz rzadziej niż kiedykolwiek wcześniej. Co oczywiście rezonuje z innymi zjawiskami, bo przecież sieć nie jest jedynym źródłem otaczających nas populizmów – bez wątpienia stanowi jednak dla nich doskonałe narzędzie. Zamknięci w swoich komfortowych bańkach dostrzegamy to, co przystaje do naszej wizji świata.
W tym wszystkim powraca pytanie o kulturę, która jako towar jest dziś dostępna i jeśli nie zawsze darmowa, to na pewno tania, zwłaszcza jeśli do rachunku nie doliczymy kosztu udostępniania danych o samych sobie. Ale przecież w obecnej sytuacji bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy kultury właśnie jako narzędzia do budowania społecznych linków, ustanawiania połączeń z ludźmi, z którymi nam nie po drodze. Relacjotwórczej maszyny, której technologiczną podstawą mógł być oparty na dobrych w sensie moralnym algorytmach internet. Niestety nie jest, i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że powrót do takiej wizji nikomu nie jest na rękę.