Religia, narkotyki i komputery
Peter Pham CC BY 2.0

11 minut czytania

/ Media

Religia, narkotyki i komputery

Mirosław Filiciak

Czytając „Zamieć” Neala Stephensona po 25 latach od premiery, można dojść do wniosku, że świat popsuł się niekoniecznie w tak nieoczekiwany sposób, jak zdarza nam się czasem myśleć

Jeszcze 3 minuty czytania

Dokładnie ćwierć wieku temu, w czerwcu 1992 roku na półki amerykańskich księgarń trafiła trzecia powieść Neala Stephensona „Zamieć”. Pierwsza, która przyniosła mu uznanie i popularność. Tuż po premierze książki – zarówno amerykańskiej, jak i 7 lat później polskiej – w komentarzach na jej temat uwagę zwracano przede wszystkim na ironiczne podejście do cyberpunkowej konwencji i pokaźny ładunek satyry społecznej. Stosunek Stephensona do przyszłości wyraźnie kontrastował z tym, jak wówczas pisał guru cyberpunka, William Gibson. Gibson swojego „Neuromancera” wystukał na maszynie, a kolor nieba w słynnym zdaniu otwierającym książkę porównywał do koloru ekranu telewizyjnego ustawionego na nieistniejący kanał. Stephenson na tym tle jawił się jako autor otwierający nowy rozdział, człowiek, dla którego nowe technologie są tyleż codziennością, co zabawą.

Z upływem czasu, co dosyć oczywiste, oprócz przenikliwości dotyczącej przemian politycznych i społecznych – czytając „Zamieć” dzisiaj, można dojść do wniosku, że świat popsuł się niekoniecznie w tak nieoczekiwany sposób, jak zdarza nam się czasem myśleć – podkreślano też wpływ Stephensona na kolejne rozwiązania technologiczne, które w kolejnych latach realizowano w zbliżonym do książkowego kształcie. Dzięki temu Stephenson przez lata pełnił rozmaite funkcje w Dolinie Krzemowej (obecnie jest „głównym futurystą” w Magic Leap, wycenianej na 4,5 mld USD firmie, która od 7 lat pracuje nad sprzętem do rozszerzonej rzeczywistości), prowadził także mniej lub bardziej udane własne przedsięwzięcia, takie jak platforma do kolektywnego pisania i dystrybucji multimedialnych narracji czy nieukończona gra, która miała realistycznie symulować walkę bronią białą. Wystarczy zresztą zerknąć na hasło w anglojęzycznej Wikipedii, by dowiedzieć się, że gdyby nie „Zamieć”, może inaczej określalibyśmy wizualne reprezentacje w wirtualnej przestrzeni – awatary. Oraz że nie powstałyby aplikacje takie jak Google Earth, trójwymiarowe środowiska gier takich jak „Quake”. I że „Zamieć” była obowiązkową lekturą w zespołach pracujących m.in. nad usługami sieciowymi dla konsoli Microsoft Xbox. Taka budząca szacunek, ale jednak dość standardowa laurka dla uznanych pisarzy grzebiących w przyszłości.

Neal Stephenson, „Zamieć”. Przeł. Jędrzej Polak. Pierwsze polskie wydanie: Zysk i S-ka, 1999Neal Stephenson, „Zamieć”. Przeł. Jędrzej Polak, pierwsze polskie wydanie: Zysk i S-ka, 1999Akcja „Zamieci” rozgrywa się w XXI-wiecznym Los Angeles, podzielonym na podporządkowane korporacjom i organizacjom przestępczym enklawy. Do marginalizacji państwa, poza prywatyzacją niemal wszystkiego, przyczyniają się  elektroniczne szyfrowane operacje finansowe, z powodzeniem omijające fiskusa. Równocześnie u wybrzeży Ameryki tłoczą się łodzie uchodźców… W takiej sytuacji na scenę wkracza główny bohater o niebudzącym wątpliwości imieniu: Hiro Protagonista. W chwilach wolnych od rozwożenia pizzy Hiro spędza czas w Metawersie, wirtualnej przestrzeni będącej czymś w rodzaju internetu z trójwymiarowym interfejsem o realistycznej grafice. Napędzająca fabułę intryga zaczyna się, gdy Hiro wchodzi w posiadanie tajemniczego pliku komputerowego o narkotycznym działaniu: kontakt z nim resetuje mózg, powoduje tytułową „zamieć”, zwłaszcza u szczególnie podatnych na jej działanie programistów. I to właśnie ta zagadka jest tym, co z perspektywy 25 lat wciąż intryguje.

W centrum dzisiejszych dyskusji wokół nowych technologii znajduje się odmieniane przez wszystkie przypadki słowo „algorytm”, coraz częściej wiązane, paradoksalnie, z odejściem od racjonalnej debaty. Debata oczywiście niezbyt rozsądna była już znacznie wcześniej, ale ogólne przesłanie jest jasne: technologia, choć wyrasta z racjonalizmu, dokłada już nawet nie kolejną cegiełkę, lecz wielką cegłę do masowej produkcji absurdów obecnych w sferze publicznej. Wspiera manipulację, która – porównania do religii to zazwyczaj pewny przepis na uproszczenie, ale to nie będzie moralizatorski wtręt o konsumpcji jako nowej wierze – ustawia osoby takie jak Mark Zuckerberg w roli proroków, a przynajmniej kapłanów.

Nie chodzi tu jednak o kult jednostki, bo przecież większość osób do Zuckerberga ma stosunek co najmniej zdystansowany; raczej o logikę, której jest uosobieniem. To człowiek ze sfery, w której wszystko przyjmujemy „na wiarę”, nie zadając pytań, jak to działa. Albo jeszcze inaczej: w ogóle nie zastanawiamy się nad alternatywami, uznając narzucany porządek za naturalny. Trochę jakby chodziło o dokręcanie śrub w silniku samochodu: pan się na tym zna, co ja panu będę zaglądać przez ramię, byle jeździł. A przecież chodzi o komunikację, wpływającą na nasze relacje ze światem. A tutaj spod maski wyraźnie dymi. Wracamy do Stephensona.

Do książkowego LA tytułowa „zamieć” trafia dzięki wykopaliskom sponsorowanym przez medialnego magnata L. Boba Rife’a (to oczywiście postać negatywna). Z wydobytych tabliczek pochodzi magiczna inkantacja, zapisany w uniwersalnym prajęzyku sumeryjski wirus. „Samospełniające się dzieło literackie” bezpośrednio oddziałuje na komputery, gdyż w istocie jest programem. Ale w ten sam sposób – pozbawiając ich sprawczości i przejmując nad nimi kontrolę – działa na ludzi. Bo u Stephensona ludzki mózg to komputer, którego system operacyjny sterowany jest uniwersalnym językiem. Pisarz odwołuje się tu do sumeryjskiej mitologii i przekazanych ludziom przez bogów „me” – praw organizujących życie społeczne. To za ich pośrednictwem bogowie kontrolowali ludzi, dopóki bóg Enki nie zhakował systemu, oddając ludziom wolność poprzez pomieszanie języków w Wieży Babel. Wtedy boski software – prawo, kod czy jak inaczej nazwać język o bezpośredniej mocy sprawczej – przestał perfekcyjnie działać. Wirus z wykopalisk ma jednak przywrócić stan, w którym za pośrednictwem słowa można bezpośrednio kontrolować ludzi.

W książce Stephensona zrównanie nakazów i software’u jest przedstawione w przerysowany sposób – słowa działają bezpośrednio na korę mózgową, wbijają się w mózg; odpowiednio spreparowany plik działa na ludzi jak magiczne zaklęcie albo rytualno-urzędowa figura: granica między słowem a jego efektem zostaje zniesiona. Moment odczytania zdania zmienia rzeczywistość, język działa dokładnie tak, jak kod komputerowy, który po uruchomieniu wymusza określone działanie. Albo po prostu powoduje zapaść, w co Hiro początkowo trudno uwierzyć – bo czy można uszkodzić sobie mózg, patrząc na mapę bitową? (Od kilku lat wiemy, że można sobie popsuć komputer albo telefon, nierozważnie skanując do niego zainfekowany kod QR). A może po prostu zapomnieliśmy, jak ważne są słowa?

Obecne w „Zamieci” połączenie myślenia o prawach legitymizowanych religią i o współczesnych językach programowania sprawiło, że książką Stephensona zainteresowała się amerykańska literaturoznawczyni N. Katherine Hayles. W słynnej akademickiej publikacji „How We Became Posthuman” („Jak staliśmy się postludzcy”) Hayles analizuje „Zamieć” jako popkulturowy odpowiednik słynnych konferencji z Macy z lat 1946-1953, podczas których prowadzono dyskusje o cybernetyce. Tuzy światowej nauki niemal pół wieku wcześniej stawiały to samo pytanie co Stephenson w „Zamieci”: a co, jeśli ludzie działają jak komputery?

Ed Finn, autor wydanej w tym roku książki „What Algorithms Want” („Czego chcą algorytmy”), przedstawiającej nie tylko coraz większy wpływ programów komputerowych na rzeczywistość, ale też postępujący brak naszego krytycyzmu wobec tego zjawiska, również odwołuje się do „Zamieci”: „Stephenson podłącza się pod mit języka jako inkantacji. Jeśli kod może być magią, a hakerzy są jej szamanami, wciąż postrzegamy go jako symboliczny system operujący na przecięciu myśli i rzeczywistości. (…) Kod może być więc magiczny, może zmieniać świat i umysł. Ale jak dokładnie to działa?” – pisze we wstępie do swojej książki. Finn przywołuje pojęcie stworzone przez badaczkę mediów Wendy Hui Kyong Chun: „sourcery”, nieprzetłumaczalny zbitek słów „source” – kod źródłowy, i „sorcery” – magia. Jeśli magię potraktujemy jako wynikające z niewiedzy budowanie uproszczonych łańcuchów przyczynowo-skutkowych – łączenie wypowiadanej formuły czy gestu rąk z towarzyszącym mu zjawiskiem – to w ten sposób można traktować nasze podejście do kodu komputerowego. Sfery zarządzanej przez wąską kastę ekspertów i zarazem dość powszechnie akceptowanej recepty na bolączki współczesności. A przecież kod działa w kontekście, na jego sprawczość wpływ ma to, jak o nim myślimy i na co mu pozwalamy. Czy algorytmy Facebooka albo Google powinny działać ponad prawem? Jak pisze Chun: „kod źródłowy jest w końcu tylko kodem źródłowym: jego efektywność zależy od organizacji całej wyobrażonej sieci maszyn i ludzi. Co nie znaczy, że kod źródłowy nic nie robi – ale chodzi o to, że jest też rodzajem fetyszu”. Jeśli jednak ujrzymy oprogramowanie jako część większej całości, możemy je „odczarować”. I z tym w pewnym sensie walczy Hiro Protagonista: z myśleniem o językach programowania jako doskonałej wypowiedzi performatywnej, dla której brak alternatyw. Z fantazją o świecie, w którym kapłani informacji odwalą za nas całą robotę, nie robiąc nam przy tym krzywdy.

Przywoływana wcześniej N. Katherine Hayles pisze, że skoro język też jest technologią, to trzeba uznać, że zawsze byliśmy postludzcy, bo narzędzia wspierające nasz umysł, częściowo wobec nas zewnętrzne, wywierały wpływ na nasze funkcjonowanie na długo przed epoką komputerów. Technologie zawsze modelowały nasze relacje z rzeczywistością, warto więc docenić archeologiczny rys „Zamieci” (i kolejnych książek Stephensona), wskazującej na tę ciągłość. W chwili, w której uświadamiamy sobie, że jesteśmy tylko mechanizmami do przetwarzania informacji, stajemy się kimś więcej. Ta refleksyjność, którą zdobywa bohater Stephensona, jest szczepionką. Jasne, brzmi to nieco banalnie, ale równocześnie z perspektywy czasu widać, że w świecie szalejących algorytmów wciąż nie odrobiliśmy tej lekcji. Być może wobec wyczerpujących się zasobów i ogólnego kryzysu utopii trzeba sobie stawiać skromne cele. Na początek banalna refleksyjność może wystarczy. Zwłaszcza że stawka jest wysoka:

- Pieprzy się od tego w mózgu? – pyta Hiro. – Czy w komputerze?
- I tu, i tu. A może nigdzie. Co za różnica?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.