Śmierć albumu
fot. Mara Palena

8 minut czytania

/ Muzyka

Śmierć albumu

Mateusz Witkowski

The 1975, czyli jeden z najważniejszych zespołów popowych drugiej dekady XXI wieku, chciał chyba, żeby „Notes on a Conditional Form” było jego opus magnum. Wyszło jednak silva rerum – miszmasz muzyczny i treściowy

Jeszcze 2 minuty czytania

Skończyły się już czasy stadionowych bohaterów. Posągowych mężczyzn próbujących zbawiać świat za pomocą zręcznych szlagwortów i scenicznych wizualizacji. Zespołów wyciętych z superbohaterskiego komiksu, bez skrępowania łączących wykonawczy rozmach z popdydaktyką. Część z nich opuściła niedawno ten łez padół, inni już dawno stali się karykaturalni i niegodni zaufania (patrz U2). I wtedy wchodzą The 1975: cali we wszystkich kolorach tęczy.

Matty Healy i spółka od dawna pogrywali sobie z naszymi przyzwyczajeniami i mylili tropy. Na debiutanckim „1975” (2013) jawili się po prostu jako kolejna gitarowa grupa dyskontująca modę na lata 80. I choć trudno było odmówić Healy’emu charyzmy lub nie dostrzec dość nieoczywistych jak na zespół tamtej doby inspiracji (np. INXS), mieliśmy po prostu do czynienia z piosenkami o miłości, seksie i dobrej zabawie. I niczym więcej.

Na swoim drugim albumie, „I Like It When You Sleep, For You Are So Beautiful Yet So Unaware of It” (2016), pokazali, że marzy im się złoty medal w kategorii „najbardziej pretensjonalny tytuł roku” oraz pierwsze miejsca na listach przebojów. Dowodzą tego choćby nośne single w rodzaju „The Sound” czy „She’s American”.


Sprawy zaczęły się komplikować wraz z „Brief Inquiry on Online Relationships” (2018). Słuchając kompozycji w rodzaju „The Man Who Married A Robot / Love Theme” i tekstów dotyczących relacji międzyludzkich w dobie mediów społecznościowych, trudno było oprzeć się wrażeniu, że The 1975 robią wszystko, by stać się Radiohead ery Instagrama. W czasach, gdy oksfordczycy cieszyli się już opinią niekwestionowanych klasyków i za nic mieli sobie fonograficzną presję, Healy postanowił wcielić się w rolę trybuna pokolenia. I znów można by wytoczyć zarzuty o pretensjonalność, gdyby nie fakt, że broniły ich kompozytorskie zdolności. Singlowe „Love It if We Made It” to bez wątpienia jeden z najlepszych popowych utworów mijającej dekady.

I tak dotarliśmy do „Notes On A Conditional Form”, punktu kulminacyjnego całej tej historii. Na najnowszym albumie The 1975 znajdziemy wszystko to, za co kochamy/nienawidzimy, zespół z Manchesteru. Tyle że w zwiększonych dawkach.

The 1975, „Notes On A Conditional Form”, Dirty Hit/Polydor 2020The 1975, „Notes on a Conditional Form”,
Dirty Hit/Polydor 2020
Nietrudno zauważyć, że „Notes…” to dzieło obliczone na to, by stać się opus magnum. Sprzyjają temu same okoliczności związane z wydaniem albumu. Pierwszy z aż siedmiu singli promujących płytę pojawił się na rynku już w sierpniu ubiegłego roku. Premiera samego albumu była kilkakrotnie przekładana, najpierw w wyniku decyzji wewnętrznych, następnie – w związku z pandemią koronawirusa. Co więcej, teksty Healy’ego, skupione na problemie alienacji, internetyzacji kultury i powierzchowności relacji międzyludzkich, chcąc nie chcąc, wpisują się doskonale w aktualny kontekst.

Jeżeli dodamy do tego fakt, że utwór otwierający płytę (zatytułowany, jak na poprzednich albumach, „The 1975”) zawiera głos Grety Thunberg, która kieruje w naszą stronę przestrogi dotyczące ochrony klimatu, możemy śmiało stwierdzić: oto album na miarę naszych możliwości. Dzieło skończone, które skupia w sobie jak w soczewce rozmaite problemy i mody z drugiej dekady XXI wieku.


„Notes…” to album bezczelny w samym swoim założeniu. The 1975 starają się tu bowiem objąć wzrokiem i zagarnąć całe pole kultury tylko dla siebie, skompresować całą mnogość treści, inspiracji i stylistyk tak, aby zmieściły się w dwudziestu dwóch utworach. Znalazło się tu miejsce zarówno dla emo-industrialnych rockerów („People”), akustycznego folku („Jesus Christ 2005 God Bless America” z udziałem Phoebe Bridgers), dancehallu („Shiny Collarbone”) czy UK garage („Bagsy Not in Net”). A w razie gdyby ktoś nabrał wątpliwości, z jakim zespołem ma do czynienia, zaserwowali nam klasyczny ejtisowy przebój z wokalami spod znaku call and response („If You’re Too Shy [Let Me Know]”).

Nie inaczej sprawy się mają w przypadku tekstów Healy’ego. Frontman zespołu rozpamiętuje miłosne porażki, by już za chwilę podjąć się krytyki współczesnego społeczeństwa. Analizuje temat relacji prowadzonych online, po czym skupia się na problemie mniejszości seksualnych w południowej części Stanów Zjednoczonych. Przygląda się blaskom i cieniom własnej sławy, a następnie oddaje hołd fanom i swoim kolegom z zespołu. Momentami można odnieść wrażenie, że we współczesnej debacie publicznej nie ma takiego tematu, któremu Healy nie poświęciłby chociaż kilku wersów.

Niepohamowana ambicja jak zwykle okazuje się mieczem obosiecznym. „Notes...” to alt-popowe silva rerum, w którym to, obok naszpikowanych chwytliwymi melodiami hitów (poza „If You’re Too Shy” wskazałbym na „Me & You Together Song”) czy udanych artystycznie utworów (np. „Nothing Revealed / Everything Denied”, „What Should I Say”), znajdziemy sporo pozycji zbędnych i wtórnych (patrz „Yeah I Know, „Tonight [I Wish I Was Your Boy]”).


Dość liczne na płycie kompozycje instrumentalne, owszem, świadczą o konceptualnych zamiłowaniach, a zarazem burzą – i tak dość niespójną – narrację. Bardziej niż z precyzyjnie skonstruowanym longplayem mamy tu do czynienia z dość bezładnym zbiorem utworów, skleconą pospiesznie playlistą. Choćby i nieznaczne odchudzenie listy utworów mogłoby wyjść „Notes…” na dobre.

To samo tyczy się zresztą tekstów Healy’ego. Wokalista przyzwyczaił nas już do tego, że chętnie łączy melodyczną subtelność z nieskrępowaną (czasem wręcz brutalną) szczerością. Zabieg ten, powtarzany po raz enty, zdaje się po pewnym czasie nużący. A czasem zwyczajnie krępujący, gdy udane wersy w rodzaju „I had a dream where we had kids/ You would cook, I’d do the nappies/ We went to Winter Wonderland/ And it was shit, but we were happy” („Me & You Together Song”) sąsiadują z takimi jak „And I know this is how I get paid, but it’s not really how I wanna get laid” („Roadkill”).

Bywa też, że skrajnie introspektywny ton, po jaki sięga Healy, zaczyna pachnieć minoderią: ile bowiem można słuchać o rozterkach wynikających z bycia sławnym?

Z drugiej strony jednak: liryczny ekshibicjonizm frontmana musi robić wrażenie. „Notes…” jest bowiem, jeśli odsuniemy na bok kwestie społeczne, płytą o byciu wolnym od nałogu (Healy był przez kilka lat uzależniony od heroiny). Pozbawioną przy tym nachalnego dydaktyzmu i oczekiwanych wersów na temat „odnalezienia sensu”, poruszającą problem bez pseudonimów i wielopiętrowych metafor, jak w „Birthday Party”.

Wspomniany brak spójności całej tracklisty doskonale koresponduje z trudnościami z koncentracją i rozproszeniem uwagi, które kierują nas zarówno w stronę osób z narkotykową przeszłością, jak i współczesnych dwudziesto- czy trzydziestolatków w ogólności. Zupełnie jak w „Playing on My Mind”, gdzie słyszymy: „Włączmy jakiś film i przez połowę czasu gapmy się w telefon”.

„Notes…” to concept i zarazem podwójny album, który ma nas utwierdzić w tym, że ta forma porządkowania i dystrybuowania muzyki, podszyta wiarą w kompletne, jednorodne dzieło sztuki, odeszła już do lamusa. Rzecz skrojona na miarę trzeciej dekady dwudziestego pierwszego wieku, miejscami znamionująca ogromny talent, który (mam nadzieję) zostanie w pełni zrealizowany dopiero w przyszłości.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)