Akcja i liryzm
fot. Przemysław Pomarański

18 minut czytania

/ Muzyka

Akcja i liryzm

Mateusz Witkowski

Kompozytor Andrzej Korzyński obchodził w marcu swoje osiemdziesiąte urodziny. W przypadku artystów takich jak on twórcza nadpobudliwość i rozległość zainteresowań mogą stać się przekleństwem. Korzyńskich jest przynajmniej kilkunastu. I niemal każdy z nich jest wybitny

Jeszcze 5 minut czytania

Jest rok 2016. W nowojorskim Lincoln Center odbywa się właśnie przegląd twórczości zmarłego trzy dni wcześniej Andrzeja Żuławskiego. Rolę gościa specjalnego całego wydarzenia przejmuje Andrzej Korzyński, autor muzyki do niemal wszystkich jego filmów. Wygłasza krótkie prelekcje przed każdym z kolejnych pokazów, jest przyjmowany z wszelkimi należnymi honorami, jak na wielkiego kompozytora przystało. Wszyscy zdają sobie sprawę, że zagraniczny sukces reżysera to również jego zasługa.

Ta opowieść mogłaby się jednak zaczynać w jeszcze inny sposób. Jest 1 września 1965 roku. Na antenie Polskiego Radia po raz pierwszy rozbrzmiewa charakterystyczny organowy dżingiel. To Młodzieżowe Studio „Rytm”, bastion nowej muzyki rozrywkowej, którego twórcy – z Korzyńskim na czele – robią wszystko, co w ich mocy, aby pomóc młodym wykonawcom w rozwoju ich kariery.

A to już rok 1984. Polska kultura popularna na nowo nabiera rozpędu. Do kin trafia „Akademia Pana Kleksa”, na parkietach zaczyna natomiast królować dziwaczne disco firmowane pseudonimem „Franek Kimono”. Zarówno grzeczne dzieciaki, jak i lokalni wiraszkowie zaczynają myśleć i mówić jego tekstami i muzyką – nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy.

Trudno powiedzieć, gdzie zaczyna się Korzyński. W przypadku artystów takich jak on twórcza nadpobudliwość i rozległość zainteresowań mogą stać się przekleństwem. Utrudniają klasyfikację, rozmywają obraz. Uniemożliwiają sprowadzenie tematu do tagów w rodzaju „pop” czy „muzyka filmowa”. Niedawno w GAD Records ukazała się kompilacja „80” z jego muzyką do filmów i seriali oraz zbiór nagrań grupy Arp Life, której był liderem. To dobra okazja, aby przyjrzeć się na nowo jego twórczości.

Opera i bigbit

W poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o „źródła Korzyńskiego” warto sięgnąć po wątki hagiograficzne. Mamy drugą połowę lat 40., Warszawa próbuje wybudzić się z wojennego koszmaru. Kilkuletni Andrzej niechętnie ulega jednak nastrojowi chwili. Uwielbia się popisywać. Jeszcze w czasach okupacji chętnie wskakiwał na restauracyjne stoły i wykonywał arie Kiepury ku uciesze klienteli. Mama chłopca szybko bierze na siebie odpowiedzialność za jego dalszą muzyczną edukację.

Początki są nieco rozczarowujące. Nauczycielka Andrzeja sama nie do końca wie, jak radzić sobie z fortepianem. Na dodatek stara się zdusić w chłopcu jego zamiłowanie do improwizacji. Traf chce, że stałym gościem w pobliskiej kawiarni jest wybitny pianista Władysław Kędra. Zgadza się udzielić chłopcu kilku porad. Gdy słyszy, jak ten wykonuje jeden z nauczonych wcześniej utworów, kręci nosem. Ożywia się, dopiero gdy Andrzej zaczyna grać własną kompozycję. Trudno nie zauważyć, że chłopiec dysponuje sporą wyobraźnią muzyczną i zmysłem melodycznym. Musi jednak grać „po swojemu”.

Nastoletni Korzyński nie ma już wątpliwości, że chce zostać zawodowym muzykiem. Po maturze rozpoczyna naukę w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie. W ramach pracy dyplomowej przygotowuje operę pt. „Klucz” (nagranie można znaleźć do dziś w archiwach Polskiego Radia). Coraz bardziej pociąga go jednak muzyka młodzieżowa opatrzona przez Franciszka Walickiego etykietką „bigbit”. W roku 1964 powstaje grupa Ricercar 64, w której Korzyński zaczyna odgrywać rolę kierownika muzycznego. Funkcję wokalisty obejmuje natomiast młody chłopak z Lublina – nazywa się Piotr Szczepanik.

Rok później, nakładem Veritonu, na rynek trafiają dwie EP-ki zespołu. Mowa o „Kolędach” i „Zabawie podmiejskiej”. Okładkę drugiej z nich zdobi zdjęcie Korzyńskiego (jego szkolny kolega, Andrzej Żuławski, długo nie będzie mógł mu wybaczyć tak szybkiej popularności). W międzyczasie wraz z Mateuszem Święcickim i Witoldem Pogranicznym zakłada wspomniane Młodzieżowe Studio „Rytm”. Ich dewiza to „Wczoraj w studio, dziś na antenie” – skorzystają z niej m.in. Czerwone Gitary, Breakout czy Trubadurzy.

Targi Midem 1966, w środku Czesław Niemen, z prawej Andrzej Korzyńskifot. archiwum prywatneAndrzej Korzyński i Mateusz Święcicki, archiwum prywatneAndrzej Korzyński (z lewej) w 1959 roku w Paryżu, fot. archiwum prywatne

Prawdziwy przełom następuje dopiero w roku 1966. Wówczas to „młody chłopak z Lublina” zmienia się w zamyślonego amanta pykającego fajkę. A twórca opery – w autora jednego z największych przebojów roku.

Odnaleziony diament

Na album „Piotr Szczepanik śpiewa” trafiło aż pięć kompozycji Korzyńskiego. W tym nawiązujące do włoskiej i francuskiej muzyki estradowej tamtej doby „Kochać” oraz melancholijne „Żółte kalendarze”. Obie utwory z miejsca stały się przebojami. O sile drugiego z wymienionych niech świadczy fakt, że gdy w 1965 roku kompozytor trafi do szpitala z dłonią rozszarpaną przez petardę, wykończony całonocnym dyżurem chirurg podejmie się natychmiastowej operacji – właśnie ze względu na miłość do „Kalendarzy”.

Wbrew obowiązującej narracji dotyczącej przemysłu muzycznego w PRL Korzyński niejednokrotnie przyznawał, że popularność wspomnianych piosenek przyniosła mu sporą fortunę. A jednocześnie sprawiła, że stał się z miejsca jednym z najgorętszych nazwisk w rodzimym show-biznesie.

Stałym obrazkiem w Studiu „Rytm” były tabuny młodych tekściarzy i kompozytorów, którzy wystawali na radiowych korytarzach, aby dobić się do popularnych wykonawców i zaproponować im swoje usługi. W przypadku Korzyńskiego było odwrotnie – to Czesław Niemen, który opuścił Niebiesko-Czarnych i rozpoczął karierę solową, poprosił go o napisanie piosenki. Tak powstał „Domek bez adresu”, który trafił w 1967 roku na EP-kę „Niemen & Akwarele”. Kompozycja, łącząca motownową motorykę z rockową psychodelią oraz nienachalną słowiańszczyzną, to bez wątpienia jeden z najoryginalniejszych utworów polskich lat 60.


Korzyński nie zamierzał jednak ograniczać się wyłącznie do pisania piosenek. W tym samym roku swoją premierę miały dwa filmy telewizyjne nakręcone przez Żuławskiego – „Pavoncello” i „Pieśń triumfującej miłości”. Obu towarzyszyła ścieżka dźwiękowa autorstwa Korzyńskiego. Reżyser, wciąż nieco rozzłoszczony nagłym sukcesem swojego przyjaciela, musiał skapitulować wobec jego wielkiego talentu.

W kolejce czekał już natomiast Andrzej Wajda, który zaprosił kompozytora do pracy przy „Wszystko na sprzedaż” (1968), „Polowaniu na muchy” (1969) i „Brzezinie” (1970). Właśnie tu zaczyna się „Korzyński – słynny kompozytor filmowy”. Nie znaczyło to jednak, że „Korzyński – autor hitów” miał już wolne.

Wielki innowator

Lata 70. to dla niego przede wszystkim czas wytężonej pracy przy kolejnych polskich i zagranicznych produkcjach. Komponuje m.in. muzykę do kinowych i telewizyjnych przebojów w rodzaju „W pustyni i w puszczy”, „Nie ma mocnych” czy „07 zgłoś się”. Nawiązuje również współpracę z niemieckim reżyserem Celino Bleiweissem (m.in. „Die Schwarze Mühle”, serial „Żelazna obroża”), wreszcie: tworzy ścieżkę dźwiękową do „Człowieka z marmuru” Wajdy.

Ostatnia z wymienionych produkcji jest nierozerwalnie związana z Arp Life –  kolejnym kamieniem milowym w twórczości kompozytora. Korzyński, zafascynowany polifonicznym syntezatorem ARP oraz ideą „jednoosobowej orkiestry”, zainicjował wraz ze wspomnianym Święcickim i Maciejem Śniegockim powstanie grupy uważanej przez wielu za pierwszy elektroniczny zespół w Polsce. Disco-funkowa kompozycja, która towarzyszy Krystynie Jandzie w scenie otwierającej „Człowieka z marmuru”, to właśnie „Baby Bump” Arp Life. Korzyński wspominał jednak, że w latach 70. zdarzało mu się słyszeć swoje kompozycje w krajach zachodnich w... windach – muzyka grupy często jest łączona z nurtem library music.


Wajda, wielki fan twórczości Korzyńskiego, ufał mu w kwestiach muzycznych do tego stopnia, że rezygnował z wszelkich wskazówek dotyczących ścieżki dźwiękowej. Podobnie było zresztą z innymi reżyserami, z którymi współpracował Korzyński. Dlatego też dał się poznać w latach 70. jako wielki innowator. Chętnie sięgał po nieklasyczne instrumentarium, zapętlał taśmy, eksperymentował z brzmieniem. Kompozycje z „Diabła” Żuławskiego (filmu, który z powodu problemów z cenzurą czekał na swoją premierę aż piętnaście lat) oparł na przykład na odwróconych ścieżkach gitary elektrycznej. Podobnie było z utworami towarzyszącymi „Na srebrnym globie” – księżycowe brzmienie całości to nierzadko wynik połączenia dwóch spowolnionych taśm, z których jedna została puszczona od tyłu. We wcześniejszej „Trzeciej części nocy” postawił natomiast na „nielinearne”, rwane kompozycje – słyszymy tu m.in. transowe pomruki, które również powstały w trakcie studyjnych eksperymentów.

W dokumencie Grzegorza Brzozowicza „Zagubiony diament” Żuławski stwierdza, że Korzyński doskonale łączy w sobie „akcję i liryzm”. W gierkowskej „dekadzie sukcesu” do głosu na szerszą skalę doszła pierwsza ze wspomnianych stron jego osobowości. To dla niego nie tylko czas eksperymentów, ale i podróży oraz finansowego dostatku. Zakochany w samochodach Korzyński przeznacza astronomiczne sumy na alfę romeo, a następnie bmw (które do Polski dotrze w częściach), zalicza również podróż do Tajlandii.

Kolejna dekada, którą rozpoczęła fala strajków oraz wybuch stanu wojennego, zapowiadała się znacznie mniej obiecująco. Polityczno-gospodarczy regres mógł rzutować nie tylko na życie prywatne, ale i możliwości zawodowe. Z pomocą przyszła jednak nieposkromiona fantazja.

Post-noir-cabaret-mutant-disco

Na pomysł stworzenia postaci dyskdżokeja-wykidajły, łączącego w sobie demoludową przaśność, zachodni blichtr i wschodnie sztuki walki, Korzyński wpadł w tzw. przerwach od pracy. Podobno pomocne okazały się rozgrywane u znajomych partie brydża, w których brała udział Sylwia, żona muzyka. On sam, niezbyt skory do gry, poświęcał czas na pisanie tekstów komentujących otaczającą rzeczywistość. Przydały się również wcześniejsze szlify zebrane w stołecznych (i nie tylko) dyskotekach.

Do współpracy zaangażowano Piotra Fronczewskiego (znajomego z czasów pracy nad „Akademią Pana Kleksa”, o czym później), który to z kolei – nie do końca przekonany do udziału w projekcie – otrzymał błogosławieństwo Gustawa Holoubka. Większość materiału Korzyński przygotował natomiast za pomocą sekwencera Roland MC-500 MKII i automatu perkusyjnego Roland TR-606. Wówczas: prawdziwych cudów techniki.

Debiutancki album Franka Kimono z 1984 roku okazał się ogromnym sukcesem. I choć bywa traktowany jako muzyczny żart, jego wartość muzyczna jest nie do przecenienia. Stworzone wraz z Mariuszem Zabrodzkim i Sławomirem Wesołowskim (czyli ojcami zespołu Papa Dance) „post-noir-cabaret-disco” to jedno z najważniejszych dokonań rodzimego synth popu.


Jeszcze przed premierą albumu „Franek Kimono” do kin trafił polsko-radziecki film fantastyczny „Akademia Pana Kleksa” w reżyserii Krzysztofa Gradowskiego. Do pracy nad ścieżką dźwiękową Korzyński zaangażował najlepszych muzyków sesyjnych, m.in. Arkadiusza Żaka i (zmarłego w ubiegłym miesiącu) Winicjusza Chrósta.

I znów odniósł sukces. Powstałe wówczas piosenki i utwory instrumentalne uwodziły swoim liryzmem i melancholią, a zarazem korespondowały z trendami aktualnymi w ówczesnej muzyce rozrywkowej i awangardzie. Dobry przykład stanowią choćby discofunkowe zwrotki „Kaczki dziwaczki” oraz kompozycje w rodzaju „Kosmicznego prologu” czy „Inwazji wilkołaków”, w których łatwo wyczuć wpływy synth popu, ale i krautrocka. Zamykające całość „Pożegnanie z bajką” Zdzisławy Sośnickiej z dzisiejszej perspektywy brzmi natomiast jak trafna przepowiednia: „Niebawem pożegnasz się z dzieciństwem i niewinnością, ale piosenki z «Kleksów» już zawsze będą pałętać ci się po głowie”. To prawdziwe magdalenki, wyciskacze łez, a zarazem jeden z jaśniejszych punktów PRL-owskiej popkultury.

Jeszcze na początku dekady do kin trafiło natomiast „Opętanie” Żuławskiego. Rozedrgana, syntezatorowa muzyka Korzyńskiego doskonale potęgowała atmosferę wszechobecnej paranoi, a zarazem wchodziła w dialog z zimną falą, będącą wówczas wciąż świeżym zjawiskiem. Jeżeli dodamy do tego ścieżki dźwiękowe ze słynnego „Człowieka z żelaza” i „Opętania” oraz telewizyjnego „Tulipana”, stwierdzimy bez wahania, że Korzyński znalazł sposób na lata 80. Jak przystało na muzycznego kameleona i wszechstronnego twórcę, zręcznie zmieniał barwy, to wpisując się w obowiązującą stylistykę, to kształtując ją na swoją modłę. Kolejna dekada, zachłystująca się Zachodem i stawiająca na popkulturowy import, powinna należeć do niego. Stało się jednak inaczej.

Problemy transformacji

Zaczęło się całkiem nieźle. Pastiszowe „Mydełko Fa” (z tekstem Andrzeja Korzyńskiego i muzyką jego syna – Mikołaja) zdobywało szturmem kolejne targowiska i szybko stało się niekwestionowanym hitem wczesnej transformacji.

fot. Przemysław Pomarańskifot. Przemysław PomarańskiCo prawda, ze względu na improwizowany charakter ówczesnego rynku muzycznego i brak kontroli nad wszechobecnym piractwem, miliardy starych złotych przemknęły obu panom koło nosa, nie było jednak powodów do narzekania. Uratowane przez Korzyńskiego taśmy powstałe w Studiu „Rytm” zostały wydane na płytach kompaktowych i doprowadziły do chwilowego renesansu bigbitu. Na dodatek kompozytor podpisał lukratywny kontrakt z twórcami serialu „Doktor z alpejskiej wioski” – jak się okaże: hitu zarówno w niemieckiej, jak i polskiej telewizji.

Nieco gorzej wiedzie mu się na popowym rynku. Album „Dziewczyna Glina” znanej z „Mydełka Fa” Marleny Drozdowskiej, zawierający piosenki napisane wspólnie z synem Mikołajem, przechodzi właściwie bez echa. Podobnie jest z płytą „Boski Rozzi” aktora i wokalisty Roberta Rozmusa – choć, jak wynika z lektury youtube’owych komentarzy, utwory „Uratuj mi życie” i „Mówili na nią słońce” mają do dziś swoich amatorów, trudno byłoby określić je mianem przebojów. Nie sposób oprzeć się też wrażeniu, że Korzyński nie mógł znaleźć klucza do lat 90. – w przeciwieństwie do wcześniejszych dekad kompozycje powstałe pod koniec wieku trącą kiczem, brakiem wyczucia, nieodpowiednim doborem środków. Starzeją się bardzo szybko.

Na niwie filmowej Korzyńskiemu zabrakło natomiast nieco szczęścia: niezła muzyka do „Szamanki” Żuławskiego została „zagłuszona” przez nieodpowiednią realizację dźwięku i – przede wszystkim – chłodny odbiór filmu. Pojawiły się też problemy zdrowotne. W latach 1996–2005 kompozytor stworzył jeszcze kilka ścieżek dźwiękowych (m.in. „Wierność” Żuławskiego, ale i seriale „Tygrysy Europy” czy „Dziki”), po czym zrobił sobie zasłużoną przerwę. Korzyński zniknął. I nie mam na myśli tylko tego, że nie można go było usłyszeć w kolejnych produkcjach.

Znalezione nie kradzione

Druga dekada XXI wieku. Andy Votel, poławiacz muzycznych pereł i szef wytwórni Finders Keepers, trafia na film Żuławskiego „Diabeł”. Jest pod wrażeniem całej produkcji, a przede wszystkim piekielnej, psychodelicznej muzyki, którą usłyszał. Jej autorem jest Andrzej Korzyński. Votel, mimo swojej muzycznej erudycji, nigdy nie słyszał o tym artyście. Postanawia skontaktować się z nim i poprosić o zgodę na wydanie ścieżki dźwiękowej wspomnianego dzieła. Jak dowiaduje się od kompozytora, oryginalne taśmy zostały zniszczone.

Korzyński proponuje jednak Brytyjczykowi wydanie muzyki do innego filmu Żuławskiego – „Opętania”. W roku 2012 płyta z dziwacznym mutant disco (jak określi to sam wydawca) trafia na rynek nakładem Finders Keepers. Jeszcze wcześniej, w tej samej wytwórni, ukazała się kompilacja muzyki filmowej Polaka „Tajemnica Enigmy (Secret Enigma 1968–1981)”. A także EP-ka z utworami z „Trzeciej części nocy”. Kolejne lata przyniosły m.in. płytę ze ścieżką dźwiękową „Człowieka z marmuru”. W międzyczasie swoją premierę w londyńskim Barbican Centre miał natomiast „Kleksploitation”, audiowizualny pokaz Votela. Szef Finders Keepers stwierdził nawet, że muzyka z dalszych części przygód Pana Kleksa to pierwszy na świecie acid house.

W ślad za Finders Keepers poszli polscy wydawcy o podobnym profilu, czyli GAD Records. Na rynek trafiły do tej pory m.in. muzyka z „W Pustyni i w puszczy” oraz utwory instrumentalne z „Akademii Pana Kleksa”. Odzyskiwanie Korzyńskiego staje się faktem. Przypomniał sobie o nim również dziennikarz Grzegorz Brzozowicz, który trafił na jedną z płyt wydanych przez Finders Keepers, buszując po londyńskim sklepie HMV. Postanowił wówczas nakręcić dokument o muzyku – tak powstał film „Zagubiony diament” z 2016 roku. (Sam Korzyński wrócił natomiast do komponowania, czego dowodem jest ścieżka dźwiękowa „Kosmosu” Andrzeja Żuławskiego z 2015 roku oraz ubiegłoroczna „Mowa ptaków” wyreżyserowana przez jego syna Xawerego).

Arp Life „Komplet 1975-78”, GAD Records 2020Andrzej Korzyński “80”, GAD Records 2020
Arp Life „Arp Life. Komplet 1975–78”, GAD Records 2020 // Andrzej Korzyński „80”, GAD Records 2020


Dość długą listę uzupełnia jeszcze wywiad rzeka „Znam wszystkie wasze numery”, przeprowadzony przez Marię Szabłowską i wydany dwa lata temu. A także najnowsze premiery z GAD Records, czyli instrumentalna kompilacja „80”, wydana z okazji osiemdziesiątych urodzin muzyka, oraz „Arp Life – komplet 1975–78” zawierający wszystkie nagrania grupy. Czy wspomniane wydawnictwa mówią nam całą prawdę i tylko prawdę o Korzyńskim? Takiego „portfolio” nie da się zamknąć na czterech płytach CD. Korzyńskich jest przynajmniej kilkunastu. I niemal każdy z nich jest wybitny.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych