Funeralne Dionizje
fot. deanoakley, P1010190, flickr.com, CC BY 2.0 Deed

16 minut czytania

/ Muzyka

Funeralne Dionizje

Maciej Bobula

Death metal od kilku dobrych lat wstaje z martwych. Powoli i mozolnie, bo po co się spieszyć. Soundtrackiem tego zmartwychwstania jest muzyka pogrzebowa wygrywana przez zespoły Spectral Voice i Blood Incantation – nowych klasyków death/doomowej zagłady

Jeszcze 4 minuty czytania

„Wolno, owieczki moje, wolno postępujcie”
Czesław Miłosz, „Kresy”

A może tak właśnie miało być, właśnie tak, że naturalnym stanem death metalu, który – ze swoimi trupami na okładkach i kanibalami w nazwach – żywi się przecież wszystkim, co martwe, zgniłe lub rozpadające się, jest żywot po śmierci? Członki usztywniły się, a odór kadaweryny roztoczył się nad okazałym grobowcem gatunku, z którego niedługo potem nastąpiło drugie wyjście z grobu. Bo death metal – gatunek niemal tak stary jak Wielcy Przedwieczni albo jak starzy byli Stonesi, kiedy przestałem ich słuchać na rzecz metalu właśnie – już raz umarł, gdzieś około 2000 roku. Jednak od kilku dobrych lat wstaje z martwych, powoli i mozolnie, bo po co się spieszyć. Soundtrackiem tego zmartwychwstania jest muzyka pogrzebowa – doom metal, którego zgrzybiały nalot obrasta granit, spod którego wybrzmiewają najmocniejsze dźwięki w gatunku ostatnich kilku lat.

Przełom wieków, czyli moja inicjacja w świecie najbrutalniejszej ze sztuk (jeśli uznać gore/grind za jedną z podgałęzi death metalu) przebiegła w najgorszym możliwym czasie: jedni ojcowie założyciele i mistrzowie gatunku skończyli lub właśnie kończyli swoją pierwszą i w kilku wypadkach ostatnią (znaczącym przykładem Death) inkarnację; inni (Morbid Angel, Deicide, Dismember, Incantation) rozmieniali się na drobne i wydawali najsłabsze płyty w dyskografii; a nowy narybek (Nile, Hate Eternal) nie zdążył jeszcze na dobre umościć się na panteonie deathmetalowych sław. Było też kilka chlubnych wyjątków, płyt pomnikowych dziś bandów, jak Napalm Death, Bolt Thrower, Entombed czy Immolation, które nawet jeśli w pierwszych latach XXI wieku miały słabszy okres w twórczości, to wciąż dostarczały towar co najmniej przyzwoity.

Szczyty popularności święciły wtedy najpośledniejsze odmiany gatunku, death metal tzw. techniczny albo, o zgrozo, melodyjny. Generalnie nie było czego słuchać, ale impas dotknął wówczas chyba wszystkie najważniejsze odłamy metalu. Jeśli ktoś przerzucił się na black metal, prym wiódł jego najpośledniejszy, a jakże, podgatunek – black metal symfoniczny. Jeśli ktoś chciał posłuchać thrashu, mógł łatwo trafić na „Endoramę” Kreator albo „Risk” Megadeth, jedne z najsłabszych albumów legend gatunku. A że fin de siècle, wszystko już było i ludziom generalnie było chyba dość smutno, to na salonach królował metal gotycki, ansamble pokroju Within Temptation i Nightwish wjeżdżały na salony całe na biało i osładzały gorycz cukierkowym klawiszem i wysokim wokalem (popularna wewnątrz gatunku była też wariacja znana jako „piękna i bestia”, czyli wokalistka o pięknym, zwiewnym głosie i growlujący sierściuch). Co poza tym? Poza tym można było słuchać nu metalu, który był u szczytu popularności, ale ten nie mógł dostarczyć odpowiednio mocnego towaru nastolatkom spragnionym naprawdę siermiężnego łupnia.

Dlatego najlepszą strategią przetrwania, oprócz słuchania nielicznych pereł (Azarath „Demon Seed”!), było skierowanie poszukiwań ku korzeniom, kopanie w undergroundzie, rozgrzebywanie krypt, wnikanie, skąd wyszły trupy.

Suomi i inne perkele, czyli oldskul z Finlandii

Ta podróż w późne lata 80. i wczesne 90. była dla wielu jedną z podróży życia. Wspaniałą rajzą w, wydawałoby się, otchłań, zamierzchłe ostępy przeszłości. A tak naprawdę jakąś dekadę wstecz. W tym zaprzedwczoraj kryły się te wszystkie wspaniałości wczesnej ery gatunku, cała Szwecja, Stany, Holandia, Niemcy, mnóstwo pomnikowych dziś albumów, do których modlą się dwa albo i trzy pokolenia metali, a które wychodziły wtedy z tygodniową cezurą. Celowo nie wymieniłem w tej stawce Finlandii, bo ta wcale nie była tak oczywista i za nią trzeba było grzebać najzapalczywiej, ale i satysfakcja z odkryć była największa. Napomknę tylko, że złota era internetu miała dopiero nadejść, fora były w powijakach, o zapomnianych wtedy perłach można było się w najlepszym razie dowiedzieć od starszych kumpli, których niestety nie miałem. Pozostało wnikliwe czytanie wkładek płyt i wywiadów, w których muzycy dzielili się swoimi inspiracjami. I tak krok po kroku odsłoniła się przede mną fińska scena, najosobliwsza ze wszystkich wymienionych. I najwspanialsza.

Większość z zespołów z Finlandii rozbłysła na północnym niebie nie jak płomień, lecz iskra ledwie, bo żywot mnóstwa z tych bękartów niebożych ograniczył się do kilku lat, które nierzadko nie zaowocowały nawet pełną płytą. Taki był los choćby Phlegethon, Agonized czy Internment. Niektóre wydały jedną płytę, po czym się rozpadły, jak choćby najmocniejsze z całej stawki Convulse, Demigod i Demilich. Część zaś, jak Sentenced i Amorphis, przetrwała dłużej niż cztery lata, ale ich losy szybko potoczyły się w zupełnie innym niż generyczny death metal kierunku. Cechami charakterystycznymi fińskiej sceny, oprócz jej (pozornej, jak się miało okazać) efemeryczności, była melodyka – zupełnie nienachalna, za to wwiercająca się w głowę i odciskająca w niej trwały ślad (kto raz posłuchał riffu do „Gathering” Amorphis albo „Rot to Dead” Sentenced, ten już do żywych nie powrócił).


Do tego eklektyczność, na przykład taki Demilich, to było wyjątkowe zjawisko. Chora melodyka, dziwaczne riffy, sekcja wygrywająca rytmy z kosmosu i te wokale: ni to growl, ni to chrumkanie świni, jakby typ sobie jaja robił. „Nespithe” to do dziś płyta jedyna w swoim rodzaju, bo mało kto odważył się pójść w ślady Finów, a jeśli już to zrobił, to prawdopodobnie poległ z kretesem i nikt o nim nie słyszał. Za to jednym z najpłodniejszych zjawisk, które wyszły z Finlandii, było pożenienie tej specyficznej linii melodycznej z ciężkim jak płyta nagrobna doom metalem. Dodajmy do tego growl i brzmienie jak z wnętrza trumny i mamy death/doom jak malowany. Kiedy dziś posłuchać Amorphis z debiutu i Rippikoulu z demówek, to na plecach wciąż można poczuć oddech wymarłych światów.

A byli tam przecież i tacy zawodnicy jak Thergothon i Skepticism, którzy ten ciężar wzięli, spowolnili do jednego riffu na minutę i zapętlili, dodali do tego ambientowy klawisz, grobowe wokalizy zakopali kolejne sześć stóp pod ziemią i w ten sposób zostali akuszerami funeral doomu. W mosiężnym walcowatym death metalu Finlandia była zatem mistrzem wagi ultraciężkiej, a wpływ, jaki wywarła na współczesne odnogi gatunku, rezonuje z niespotykaną dotychczas mocą, bo oto najwybitniejsze współczesne zespoły (vide bohaterowie niniejszego artykułu) oddają hołd mistrzom z kraju Akiego Kaurismäkiego i Mattiego Hautamäkiego.

Swoistym pomostem pomiędzy długimi latami posuchy a coraz tłustszą ostatnią dziesięciolatką jest wydana w 2014 roku płyta fińskiego ansamblu Swallowed „Lunarterial”, idealnie wyważająca czarną jak smoła dźwiękową magmę Finlandii wczesnych najntisów i blackmetalowe szaleństwo religijnie zorientowanych utracjuszy końcówki pierwszej dekady nowego wieku (Teitanblood, Necros Christos i Dead Congregation). Tak, „Lunarterial” to była płyta zła i opętana, cios w przeponę i potylicę zarazem i jeden z głównych azymutów wskazujących, w którą stronę iść, jeśli wciąż chce się odpychać intensywnością generowanego hałasu. Tam właśnie poszły dzieciaki ze Stanów, w tym Eli Wendler, Paul Riedl, Morris Kolontyrski i Jeff Barrett, którzy stanowią trzon formacji Spectral Voice, ale też Blood Incantation i Black Curse.

Idąc korytarzem nieistnienia

Owi osiadli w Denver w Colorado gentlemani i ich zespoły to sprawcy nie lada fermentu na deathmetalowej scenie początku drugiej dekady naszego wieku. Założony w 2011 roku Blood Incantation, najbardziej progresywny i poszukujący z wymienionej trójki, jest dziś uznawany za najlepszy zespół młodego pokolenia i odnowiciela gatunku. Jego koncept oscyluje wokół kosmosu, obcych, teorii spiskowych i jak przystało na pojętnych uczniów Morbid Angel, starożytnych cywilizacji. Obowiązkowa lista lektur przed seminarium z muzyką Blood Incantation została zresztą starannie przygotowana przez muzyków grupy.

Jeśli o muzykę chodzi, to też jest dość kosmicznie, wszak Riedl i spółka nie mają oporów, żeby zrobić album ambientowy, który nie jest typowym projektem w duchu „metalowiec nasłuchał się Burzum i coś se tam plumka na syntezatorze”, ale pełnokrwistą wyprawą w kosmos w duchu Klausa Schulze, Tangerine Dream czy innego Ash Ra Tempel. Ich death metal jest zaś wariacją na temat jazz/prog rocka lat 70., czytaj: kawałki po 20 minut, rytm połamany jak Univers Zero, a melodyka wygięta jak u Demilich. Ale wziąwszy pod uwagę, jakie płyty chłopaki kupują, kiedy wchodzą do sklepu z winylami, nie powinno nas to wszystko dziwić.

Spectral Voice, w którym gra trzy czwarte składu Blood Incantation, umościł się na nieco innym biegunie, punktem wyjścia nie jest tu muzyczna awangarda lat 70. czy Demilich, a masywne walce rodem z Finlandii wczesnych lat 90. Zresztą sami muzycy potwierdzają owe inspiracje w wywiadach. I jeśli i tu słychać ambientowe wpływy, to bardziej w podejściu do muzycznej materii, w traktowaniu metalowego instrumentarium jak dźwiękowej plamy, odgłosu ruchów tektonicznych, echa pierwotnego krzyku wydobywającego się z jaskini głębokiej jak sama czarna dziura. Wszelki indywidualny sznyt rozpuszcza się w tym dźwiękowym monolicie, który ma wessać i pochłonąć wszystko, co napotka na swojej drodze. Twórczość zespołu zdaje się ewokacją kosmicznej pustki, apologią nieistnienia, hymnem na cześć całkowitej dysolucji wszelkiej rzeczy w amorficzną masę, w dźwięk nicości.


Do tej pory Spectral Voice stopił się w tę bezkształtną materię ledwie jeden raz (nie licząc kilku splitów i epek), na wydanej w 2017 roku płycie „Eroded Corridors of Unbeing”, która z miejsca stała się współczesnym klasykiem death/doomowej zagłady. Nurtu, który od kilku lat zyskuje kolejnych młodych apologetów, by wspomnieć tu choćby Mortiferum, Void Rot czy Fossilization. W lutym bieżącego roku, po siedmiu latach od debiutu, Spectral Voice powrócił z drugim długograjem zatytułowanym „Sparagmos”.

Rozrywanym być

Kto oglądał „Medeę” Pasoliniego, ten być może pamięta scenę, kiedy tytułowa bohaterka ścigana przez mieszkańców Kolchidy zabija swojego brata, Apsyrtosa, i rozczłonkowuje jego ciało. Zresztą trochę wcześniej w filmie widzimy podobne sceny u Kolchidów – owo rozczłonkowywanie to dionizyjski rytuał, znany pod nazwą sparagmos. Scenom tym towarzyszą tybetańskie pieśni, muzyka perska i muzyka chóralna z Bałkanów. Jakiś współczesny Pasolini mógłby podłożyć w soundtracku dźwięki generowane przez ekipę z Denver, wszak te, które możemy usłyszeć na „Sparagmos”, podobnie jak te u włoskiego mistrza, cechuje jazgotliwość, repetytywność, opętańcze zatracenie z jednej strony i religijna doniosłość z drugiej.

Spectral Voice, Sparagmos, SOULFOOD 2023Spectral Voice „Sparagmos”,
Dark Descent Records 2023
Są na tej płycie momenty, które swoją intensywnością i atawizmem mogą przytłoczyć nawet dość wyrobionego w materii death/doom metalu słuchacza, przydusić go, przyprawić o klaustrofobiczny lęk. Bo jak na standardy gatunku robi się tu za mocno, za gęsto, zbyt masywnie – goście grają, jakby posiedli tę wiedzę przeklętą, że odpowiednią proporcją szybkości i ciężaru mogą rozerwać słuchacza na strzępy, i jakby wcale nie omieszkali tego zrobić. Jednak te szaleńcze galopady, trochę bliższe estetyce Blood Incantation albo Black Curse, kontrastowane są wzniosłymi, niemal hymnicznymi pasażami i momentami niemal improwizacyjnego dryfowania. Tak jest choćby w otwierającym „Be Cadaver”, gdzie po inicjalnych, dość leniwie snujących się pięciu minutach à la Earth z „The Bees Made Honey in the Lion’s Skull” następuje stopniowa eskalacja i w końcu erupcja zupełnej dziczy, która potem naturalnie ewoluuje w delikatne dźwiękowe tło, wariacje na temat riffu z początku i chóralny zaśpiew przywodzący na myśl Ulver z „Kveldssanger”. Po chwili słyszymy gongi, dzwonki, jakieś stukanie patykiem w czaszkę, piski i sprzężenia, rytualna atmosfera narasta, a „Be Cadaver” płynnie przechodzi w „Red Feasts Condensed Into One” i znów następuje szaleńcza galopada bez wytchnienia.

Trzeba przyznać, że Spectral Voice są mistrzami w budowaniu napięcia i balansowaniu między erupcjami wściekłości a masywnym, statecznym walcowaniem. Nie ograniczają się jednak do tych dwóch biegów. Nie, nie, jak trzeba, to potrafią zagęścić brzmienie i użyć całego spektrum najprzeróżniejszych instrumentariów: weźmy taki środek „Red Feasts”, gdzie nagle wybrzmiewa trąba, jakby jerychońska, i spada na nas kaskada dzwonków, które zresztą co jakiś czas wybrzmiewają w tle, raz na jakiś czas powraca gitara akustyczna, która brzmi, jakby miała tylko niskie tony. W wywiadzie dla „Decibel” Wendler wymienia masę dodatkowych sprzętów i rekwizytów użytych przy nagrywaniu „Sparagmos”: dzwonki tybetańskie, analogowy syntezator Soma Lyra, sampler Bastl Granular, rozkładające się truchła zwierząt (przy czym redaktor zaznacza, że żadne zwierzę nie ucierpiało przy nagrywaniu tej płyty, miały być potrzebne do wypełnienia studia fetorem śmierci), gong, rozstrojona gitara i inne syntezatory, procesory i pogłosy.

Wszystkie te efekty są doskonale uwypuklone na płycie, której strona produkcyjna to absolutne mistrzostwo świata: wszystkie te riffy, nie dość, że chwytliwe, masywne, to jeszcze brzmią jak kawaleria szatana, marsz wilków kręcony przez Panosa Cosmatosa. Kto wątpi, tego odsyłam do pierwszej minuty zamykającego album, mojego ulubionego, „Death’s Knell Rings in Eternity”, rozpiętego między majestatycznym wałkowaniem à la „Blessed Are the Sick” wiadomo kogo, opętańczym piłowaniem à la „Rapture” tego samego kogoś i snującym się leniwie, powolnym frazowaniem. Uprasza się przy tym: puśćcie to sobie głośno, puśćcie sobie głośno całą płytę! Żeby uzupełnić i zakończyć ten ciąg peanów, dodam, że chłopaki mają rękę do chwytliwych, nieoczywistych melodii, które wsączają się w mózg kropla po kropli jak chińska tortura wodna. Zresztą, jak już wiemy, fiński death/doom dobrą melodią stoi, a Spectral Voice są jednymi z najpojętniejszych uczniów fińskiej szkoły rozwałki.

Drugi album Amerykanów jest manifestem prosperity undergroundowego death metalu, wulgarnym pokazem siły, dowodem, że gatunek wciąż ma nam do zaoferowania płyty wielkie, a może być, że wybitne – czas pokaże. Jakkolwiek by nie było, „Sparagmos” to cztery długie i konkretne strzały, każdy jeden przydający wartości drugiemu, każdy wymagający gruntownego osłuchania się z tą soniczną otchłanią, wszystkie w sam środek tarczy. Po wysłuchaniu całości zostaje obrzęk uszu i masochistyczna chęć, żeby dać się sponiewierać od nowa. We wspomnianym wywiadzie z „Decibel” Eli Wendler stwierdza, że dla większości metalowców stwierdzenie, że nieistnienie jest lepsze od istnienia, nie powinno być radykalne. Może i nie, ale ja tam wolę być, żeby obcować z takimi płytami jak „Sparagmos”, choćby jeszcze ten jeden raz, zanim w końcu podzielę los tego biednego zwierzęcia z tragedii Eurypidesa.

I chociaż w ręku żadnej nie posiada stali,
Na bydło wraz się rzuci, co trawę na hali
Szczypało. O, powiadam, straszne byś tam rzeczy
Zobaczył! Tutaj cielę żałośliwie beczy,
Dostatnio wykarmione: bachantka je srogo
Rozdziera na połowy, a tam znowu mnogo
Krów poszło, scharatanych na kęsy! Tu leżą
To żebra, to racice, krwią oblane świeżą,
Krew cieknie z świerków, z jodeł, na które kawały
Poszarpanego mięsa rzucał oszalały
Tłum niewiast. Nawet byki, w róg swój dufające,
O ziem runęły cielskiem, kiedy rąk tysiące
Tych młódek opętanych strasznie na nie parły.
(Eurypides, „Bachantki”, tłum. Jan Kasprowicz)