W świętym kręgu, w dawnym kole
Furia, fot. Tomasz Młynarski

21 minut czytania

/ Muzyka

W świętym kręgu, w dawnym kole

Maciej Bobula

Nieważne, jak głośno będziemy krzyczeć i z kim się bić, wszyscy i tak skończymy w zupie, w tej hutniczej surówce, gdzie pochłonie nas słońce Luny – Maciej Bobula o blackmetalowej Furii i jej nowej płycie „Huta Luna”

Jeszcze 5 minut czytania

Coraz trudniej jest napisać o Furii coś nowego i odkrywczego, bo trupa ta pleśni i końca ostatnimi czasy przyciąga uwagę najtęższych umysłów w tym kraju, a artykuły o twórczości grupy powstały i wciąż powstają ważkie – gęste i analityczne, zarysowujące szeroki sztafaż inspiracji, to coraz bardziej meandrujące imaginarium, w ramach którego porusza się zespół. Jak choćby ten dwutygodnikowy tekst sprzed kilku lat, którym zachwycił się Jan Klata, co doprowadziło do słynnej kolaboracji na łonie Teatru Starego w Krakowie, gdzie w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego Furia jako chochoł przygrywała do tańca. To tańcowanie i wirowanie, któremu wtórowali Nihil & co., wprowadziło w teatralny spin sam zespół, bo przeszło dwa lata temu nagrali „W śnialni”, płytę, która jest wypadkową słuchowiska radiowego, teatralnej psychodramy, improwizacji, dadaistycznych zabaw dźwiękiem, no i metalu, który po raz pierwszy w karierze zespołu tli się gdzieś na jednym z dalszych planów. Teatr jest też jednym ze słów kluczy na najnowszym albumie zespołu zatytułowanym „Huta Luna”, tak jak słowem kluczem jest tu Polska, najlepiej ta młoda, ale też – po raz pierwszy w karierze zespołu – Rzeczpospolita szlachecka ze swoim osobliwym sarmacko-kołtuńskim sznytem.

Furyjne bingo zawiera jeszcze kilka innych, istotnych lingwistycznych wytrychów, bez których ani rusz w świecie wykreowanym przez tych śląskich rojbrów. Żeby nie powtarzać tego, co już napisane, zrobię gest godny bohaterów niniejszego artykułu i pójdę za tym chochołem w taniec i w dym szukać własnej, autorskiej ścieżki, odwołując się przy tym do tych węzłowych punktów w toku mojego życia, które są z Furią ściśle związane. Słowo po słowie, krok po kroku spróbuję rozwiać tych kilka czarów, które osnuwają ten zespół. Być może zupełnie na próżno i być może do świtu będę kołować w tej ćmie, bełkocząc – jak robi to podmiot zbiorowy w jednym z utworów z „Nocel” – wylewnie i ponuro o niczym, co jest, ale przypominam, że w tym uniwersum na próżno znaczy prosto do celu.

Morzem nieskończonym donikąd płynąć

Na początek – metal bowiem muzyką nostalgii, łzą za cieniami minionymi – wspomnienie, jak to się wszystko zaczęło, wyjęte z czasów, kiedy kuła się stal. Gdy wychodziła „Martwa polska jesień”, debiutancki długograj Furii, była, pamiętam, wiosna. Koty jeszcze nie skończyły się marcować, wieczorami psy wyły w najlepsze, a ja w zakamarkach mojego prywatnego, szalejowskiego Helvete przygotowywałem się do matury z tych kilku przedmiotów, z których maturę zdać trzeba, w tym ustnego języka polskiego. Moim tematem, który sobie wówczas sprytnie obmyśliłem, łącząc przyjemne z pożytecznym, i zaproponowałem nauczycielce, były młodopolskie inspiracje w polskiej muzyce metalowej. Trzonem mojej prezentacji były teksty Kata, doprawione szczyptą Behemotha, Arkony, Holy Death i Massemord, bo – porównując obecną profuzję czy to metalowych liryków, czy tekstów naukowych na temat fin de siècle’u metaluchów – w kwestii tej panował wtedy nie lada mortus (piękne blackmetalowe słowo, nie inaczej). Rzeczony Massemord i ich dwa teksty w języku Wacława Rolicz-Liedera z albumu „Let the World Burn” były jaskółką, zwiastunem, że coś tam na Górnym Śląsku żywo buzuje, że świat może nie zapłonął, jeszcze nie wtedy, za to hałdy na śląskim horyzoncie już owszem. I kiedy w końcu Furia, cała na szaro, wjechała z debiutanckim albumem, a Nihil wyryczał mi w ucho: „Leżę tam pod deszczem”, w sercu mym miast wiosennych uciech i swawoli nastała jesień i mgły. Mgły w kolorze bursztynu.

Patrząc z dzisiejszej perspektywy na „Martwą polską jesień”, można odnieść wrażenie, że album to, owszem, oryginalny, ale wciąż trochę przegadany. Jak spojrzeć na teksty, mamy jeszcze długie, pełne zadęcia frazy, na myśl przywodzące teksty Romana Kostrzewskiego i stojącej za nim całej plejady poetów młodopolskich. Ale im bliżej końca płyty, tym bardziej fraza się klaruje, pojawiają się powtórzenia, „Idzie zima” zakończona jest mocną puentą. Na horyzoncie majaczy już znany z późniejszych płyt, a doprowadzony do skrajności na ostatniej, szlachetny minimalizm, który – jak mawiał mój wykładowca z polonistyki – „ludziom o odpowiedniej formacji duchowej powinien wystarczyć do godnego życia”. Wtedy to naiwne trochę młodopolskie rozpasanie zupełnie mi nie przeszkadzało (kiedy słuchałem takich wersów: „Tworzenie pięknego zaczątku genialnego upadku / Krwią szyje ziemię, ciało ideą rozpruje, / Goi rany myśli, stała obietnica najpiękniejszej samotni”, myślałem – wybitna poezja), ba, wręcz rozpalało moją dekadencką wyobraźnię z takim impetem, że przez chwilę wydało mi się, że i ja mam w temacie liryki coś do powiedzenia.

Furii wprawdzie do swojej prezentacji maturalnej nie zmieściłem, choć mogłem, pasowałaby jak ulał. Niestety było na to za późno, za to w toku dalszego życia – jakby w ramach zadośćuczynienia – zdarzyło mi się kilkukrotnie, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób, zespół ten ewokować w swoich tekstach wierszem lub prozą. Wszystko to w ramach trybutu dla śląskiej trupy, która sprawiła, że sam zacząłem pisać rzeczy wynikające z wyższej, bo duchowej potrzeby, nie ze szkolnego przymusu. Może to więc wcale nie przypadek, a zrządzenie losu, że w maju 2007 roku, podczas matur w kłodzkiej szkole Furia nie znalazła jeszcze swojego ciała w słowach nastoletniego Macieja, ale dusza jego pełna była Furii, tak jak szalejowski dom pełny był dni czarnych i nocy też czarnych. „Martwa polska jesień” tamtej wiosny rządziła, a ja zamiast iść opijać maturalne sukcesy i porażki, chodziłem z discmanem z wirującym w nim debiutem Furii do lasu. W lesie zaś znalazłem folk i słowa.

U krza stoi olsza

Las, o którym Nihil mówi bez ogródek, że ten dyktuje mu teksty, a że robi to po polsku – z tego, mam wrażenie, diabeł czy inny wielki bóg Pan cieszy się bardziej. Bo też Polska = lasy, góry i morze, a polskie imaginarium leśne długie jest jak Daglezja Helena z nie tak odległego ode mnie Barda i szerokie jak Dąb Maciek z trochę odleglejszej Puszczy Białowieskiej. Las wiele przyjmie i wiele zrozumie, nadmiar jednak wypiera, a to, co wyprze, można usłyszeć, jeśli tylko odpowiednio czujnie się wsłuchać. Pierwszymi, którzy się wsłuchali, byli muzycy folkowi, po nich dopiero nastali blackmetalowcy. Furia zaś połączyła w dziwnym splocie oba te gatunki. Nie to żeby black metal wcześniej był jakoś na folk oporny, wręcz przeciwnie – w Norwegii połączenie folkloru z czarcią sztuką było częścią pierwotnego paktu podpisanego z rogatym, w Polsce jakby trochę mniej, ale u nas folkowe pierwociny wciąż tkwiły w czeluściach chłopskich chałup, podśpiewywane pod nosem w czasie darcia pierza i zbierania porzeczek. Żeby mógł powstać nekrofolk, łatka, która przylgnęła do Nihila i spółki (zresztą za przyzwoleniem zespołu, bo jest oficjalny merch z tym hasłem), trzeba było najpierw odkopać źródło polskiej muzyki ludowej, wykonać robotę, którą wykonali współcześni Kolbergowie: wydawnictwa, radiowe programy, a na myśli mam tu In Crudo, Wodzireja, fundację Muzyka Zakorzeniona, Radiowe Centrum Kultury Ludowej, Andrzeja Bieńkowskiego, Adama Struga, Remigiusza Mazur-Hanaja, Agatę Harz, Piotra Dahliga i masę innych osób.

Furia, fot. Radek KrzyżowskiFuria, fot. Radek Krzyżowski

Pamiętam, jak w czasie Off Festivalu w 2018 roku chłopaki z Furii propsowały koncert Adama Struga. Dziwnym nie jest, korzenie tego drzewa, z którego wyrasta ich muzyka, sięgają ludowego inwentarza, którego medium jest też Strug. W utworze „U krza stoi olsza” z drugiej płyty, „Grudzień za grudniem”, zdają się dawać temu bezpośredni wyraz: „Wiara w krzyk swój, / Przodków / I odpowiedzi na niebie. / Z drzewami rozmowy, / Ich stare mądrości / Słuchane”, ale tak naprawdę na wszystkich płytach Furii znajdziemy drzewa, ptaki, psy, gwiazdy i księżyce. Każde błąkające się nocami i wczesnym świtem istnienie (albo nieistnienie) w tekstach Furii znajdzie dom swój – schronienie. A jeśli ktoś wątpi w istnienie opętańca, utopielca czy innego ulepca, którego status ontologiczny zdaje się podawać w wątpliwość powracające jak zły sen pytanie z utworu „Kim jesteś?”, odsyłam owego zwątpielca do anegdoty przytoczonej przez Zbigniewa Rokitę w jego zbiorze reportaży „Kajś”, dotyczącej śląskiego malarza Teofila Ociepki: „Malarz spytany, dlaczego maluje istoty, które nie istnieją, takie jak krasnoludki, spytał, kim są w takim razie te małe brodate w czerwonych czapeczkach, które czasem gapią się na niego zza rogu”.

Od niszczenia do tworzenia

A skorośmy już przy psach i inspiracjach, w końcu wyznać muszę, że pod bezpośrednim wpływem Furii napisałem dwa teksty. Mój pierwszy w życiu wiersz traktujący o ciemnej nocy duszy w lesie się nie liczy, bo to jeszcze była inspiracja pośrednia, bezpośrednią był wtedy francuski zespół Deathspell Omega i ich religijno-filozoficzny namysł, którym jednak szybko straciłem zainteresowanie, bo z religią (może poza panteizmem) nie było mi w życiu po drodze. Bardziej po drodze było mi za to z lasem, wsią, zwierzętami. I zdarzyło się tak, że kilka razy potrzebowałem nadać odpowiednie rzeczy słowo, skanalizować myśli w formę artystyczną, a że sam z siebie nie potrafiłem, wtedy z pomocą przychodzili mi inni, w tym Furia właśnie. Pierwszy raz w „Marzannie, królowej Polski”, konkretnie z utworem „Wyjcie psy”. Z otwierającego go zapętlonego riffu wyłoniło się opowiadanie „Oberschwedeldorf”, w którym można znaleźć to, co jest solą Furii, czyli krążenie i kołowanie grupki opętańców, konkret lokalny, do którego jeszcze w niniejszym tekście nawiążę – tytułową poniemiecką wieś i kilka innych z nią sąsiadujących, zjawiska atmosferyczne (mgła spowijająca wieś), namacalną grozę istnienia. Wszystko to w rytmie tych szczekających psów (które też się w opowiadaniu pojawiają), psów, bez których, jak pisał Ryszard Przybylski, życie na wsi jest głupie i których szczekanie w wierzeniach ludowych zwiastuje śmierć, która przyjdzie i nas skosi, wszak krąży, „ziemię obchodzi / i z miłości do ludzkości / w koło życia ucina”.

Zresztą ta moja epifania związana z „Marzannie” (z sentymentalnych względów moją do dziś ulubioną płytą Furii, jak rozum mi podpowiada, jest „Księżyc milczy luty”) też znalazła swój wyraz, tym razem w powieści „Franciszka, Maryśka i ja”, gdzie dwóch jej bohaterów jedzie sobie z Kłodzka do lasu (!) pod Kamieńczykiem i Maciek, główny bohater, puszcza ją swojemu koledze, Stefanowi (Stefan jest już u kresu życia, dzieli ich bowiem kilkadziesiąt lat). Passus ów brzmi tak:

Stefan wydawał się tym niezbyt zainteresowany, oglądał wkładkę z płyty Furii „Marzannie, królowej Polski”. Słońce zaczęło coraz wyraźniej przezierać zza mgły, która osiadała nad Kłodzkiem. Nad polami po obu stronach drogi wisiały białe kłęby wełny, za nimi stał wielokolorowy las. Świat wydawał się przyjazny i żal mi było tych, którzy musieli iść do pracy, siedzieć w betonowych bunkrach, kiedy jesienna natura odkrywała swoje najlepsze karty. Pomyślałem o „Chłopach” Reymonta, niektóre frazy świtały mi w głowie, choćby ta, że „kurzyły opary kieby dymy”. Już chciałem zapytać Stefana, czy lubi „Chłopów”, ale ten mnie ubiegł.
– Teksty są super. – Podniósł wkładkę Furii.
– Nie wiem, czy muzyka ci się spodoba – rzuciłem, wiedząc, że mu się nie spodoba i że pewnie nigdy nie słyszał podobnej muzyki.
Wyciągnął z odtwarzacza „Requiem ludowe” Kwadrofonika i Adama Struga i włożył „Marzannie”. Podkręciłem volume. Gitary zarzęziły i zaczęły walcować chorą melodię, miarowo punktowane przez jebudubu perkusji. Stefan wpatrywał się w las koło Gorzanowa.

Dopiero kopiując ten fragment na potrzeby niniejszego tekstu, zwróciłem uwagę na kilka słów, które mimowolnie zaciągnąłem z uniwersum Ślązaków. Jest jesień, oczywiście – martwa polska, za chwilę zresztą Stefan powie, że najpiękniejsza to pora, są mgły, są białe kłęby wełny (jakby nie z Kłodzka wyjeżdżali, a z Wełnowca), są pola, są dymy. Są koła, mógłbym też dodać, zważywszy na fakt, jak te słowa klucze kołują wokół świata przedstawionego Furii. I oczywiście płyta Struga i zespołu Kwadrofonik, która zalegała w odtwarzaczu, wcześniej również nie znalazła się tam przypadkiem. Na marginesie jeszcze wspomnę, że to odliczanie godzin z utworu „Preludium (Żegnam Cię, mój świecie wesoły)”, wariacji na temat starej pieśni żałobnej, znakomicie rymuje się z drugim utworem z „Marzannie”, gdzie wylicza się w drugą stronę, od siedmiu do nic. Nic, które też jest jednym z tych błąkających się po tekstach zespołu słów. Nic, nigdy, nigdzie i nie. Zero (kiedyś zresztą określane słowem „koło”). Nihil.

Skądś do nikąd

I kiedy już wydawało się, że ten garnuszek inspiracji się wyczerpał, cała dyskografia przesłuchana (tak mi się wydawało), a miód cały już wybrany, nasze drogi się definitywnie rozeszły – wróciło do mnie to furyjne nic jak echo. Wróciła też do mnie stara prawda, że jak raz krzykniesz w pustkę, krzyk twój powróci, choć nie wiesz jeszcze kiedy, pustka – głębokie naczynie. W 2020 roku, kiedy czasu na słuchanie muzyki było trochę więcej, wpadła mi w ręce demówka Furii „I krzyk” z 2005 roku, co uświadomiło mi, że nigdy nie słyszałem najwcześniejszego materiału demo zespołu, wydanego rok wcześniej „I spokój”. Ten surowy, nagrany jeszcze przez samego Nihila, kawał prymitywnie rzężącego, generycznego black metalu, w którym ściany dźwięku masywne i zimne jak lodowiec przeplatają się ze snującymi się melancholijnie, obłąkańczo-melodyjnymi partiami, wydał mi się na ów czas izolacji, kiedy przez moment zabroniono wychodzić nawet do lasu, absolutnie wspaniały. Karmił moje, wywołane przez pandemię, poczucie kresu, a ja opiłem się tej czarnej żółci na tyle, żeby jak ten wędrowiec z „Ryciny Flammariona” znów zajrzeć w świat Furii i wyciągniętą dłonią zaczerpnąć zeń dla siebie garść natchnienia. Kiedy w końcu zajrzałem, co mam w tej dłoni, okazało się, że nic. I to nic właśnie wykorzystałem w pisaniu niniejszego wiersza z tomu „Pustko”, który z założenia był ćwiczeniem stylistycznym, wyimaginowanym tekstem do dowolnego utworu z „I spokój”, w całości napisanym przy akompaniamencie tej płyty. Pewnego rodzaju hintem jest zresztą podpis przy numerze strony, a także podziękowania dla zespołu na końcu książki.

Maciej Bobula PustkoMaciej Bobula, „Pustko”

Magicis Silesiae

„Gruntem naszego porozumienia była mistyka i zrazu nie postrzegaliśmy faktu, że sens naszych działań jest także związany z konkretnym tłem geograficznym, że to wszystko nie mogło się zdarzyć gdzie indziej niż na Śląsku. Zrazu mieliśmy więc tylko mglistą świadomość bogactwa tutejszych tradycji. [...] dopiero później stało się dla nas jasne, że poza wspomnianymi mocami działała na nas energia Silesii, kraju bogactw i utajonych złóż. Także krajobraz, który wcześniej nazwałem piekielnym, urabiał nasz stosunek do świata” – tak w eseju „Mistyczna aura Śląska” pisał o swojej krainie geograficznej Henryk Waniek – malarz, pisarz, historyk sztuki. Esej ów jest próbą nakreślenia tego, czym była Grupa Oneiron, jaki był jej fundament założycielski, w jaki sposób przejawiała się ich działalność, skąd czerpali inspiracje. Słowa Wańka można z powodzeniem odnieść do Furii, której nie sposób wyrwać z lokalnego kontekstu; Śląsk jest w twórczości katowiczan immanentną częścią, a jego „piekielny krajobraz” – gliną, gruzem i słomą, z której powstał ten chochoł, nieboży ulepiec. Przywiązanie do konkretnych śląskich miejsc, do jego krajobrazu z wszystkimi hutami Laurami, Lunami, Katowicami, rzekami, hałdami, z jego Wełnowcem i Siemianowicami, ale też niematerialnym dziedzictwem – działającymi na jego terenie Grupą Janowską i Oneironem (patrz: dwie ostanie epki) stanowi o tożsamości tej grupy, jej oryginalności.

Przed nimi mało kto w historii nie tylko polskiego metalu, ale generalnie polskiej muzyki manifestował swoją przynależność lokalną w tak dobitny sposób, także na scenach światowych. Kto był na festiwalu Roadburn w 2018 roku albo słuchał koncertu na stronie festiwalu, ten wie, że Nihil nawołujący do międzynarodowej publiczności w języku polskim ni chuja nie jest obciachowy. Przeciwnie – daje do zrozumienia, że to jest rdzennie śląski zespół, także na wyjeździe, i nie można się tego wstydzić. Ze swoich korzeni sięgających najgłębszych sztolni Silesii można być jak najbardziej dumnym.

Wracanie polskie 

Śląsk się wadzi z Polską, wadzi się z nią też Furia. Ich ojczyzną są las, hałdy, dymy z kominów na horyzoncie, rzeka Rawa, i to z nimi zdają się w pełni utożsamiać. Państwo, jego tradycje, obyczaje i obrzędy, to twory sztuczne, odgórnie narzucone. Furia to widzi i daje temu wyraz w trawestacjach patriotycznych wierszyków, utrwalonych bon motów. Stąd tytuł płyty „Martwa polska jesień”, stąd w utworze „Zgniję, nie odpowiem!” słowa:

– Pijesz?
– Piję.
– Jaki znak twój?
– Orzeł Biały!

Zamiast Bogu i ojczyźnie zespół woli służyć bzdurze. Zdaje się, że to teatralne doświadczenie z „Wesela” jakby jeszcze przydało do pieca w tej hucie, jeśli chodzi o ten arcypolski leksykon, bo na nowej płycie część utworów ma tytuły, które przywołują reminiscencje z Rzeczpospolitą szlachecką: „Swawola niewola”, „Spanie polskie”, „Zamawianie wirujących Sarmatów (zamawianie czwarte)”, „Gore!”, część tekstów jest wykrzyczana chórem w geście nawoływania, jakby całą bandą jechali na Aryjany: „Na koń, kołtuny! Na koń! Motyki w dłoń” w „Na koń!”, we „Wracaj” mamy dwugłos, gdzie Nihil nawołuje „Wracaj, Macieju!” jak gniazdowy na stadionie, reszta zespołu chórem powtarza za nim i robi to tak sugestywnie, że Maciej, zdaje się, w tej chwili rusza wpław przez morze. Wracają też charakterystyczne dla Furii zero i nic, we wspomnianym „Na koń!” mamy pomnik nicości na placu wolności, we „Wracaj” – powtarzane do imentu „do zera, raz za razem do zera”. Jałowość wszelkich na szybko kleconych przedsięwzięć, pospolitego ruszenia, polnische Wirtschaft, całego tego kołtuństwa w pigułce wybrzmiewa w tych partiach z podwójną siłą. Nieważne, jak głośno będziemy krzyczeć i z kim się bić, wszyscy i tak skończymy w zupie, w tej hutniczej surówce, gdzie pochłonie nas słońce Luny. A skoro absurd istnienia jest tutaj nadrzędną kategorią wszechrzeczy, czemu nie służyć właśnie jemu?

Furia Huta Luna, Pagan Records 2023Furia, „Huta Luna”, Pagan Records 2023Przed wydaniem „Huty Luny” można było usłyszeć głosy, że Furii nie interesuje już metal, że będą grali ambient. Kto uwierzył w te pogłoski, dostał pstryczka w nos już po kilkunastu sekundach otwierającego album „Zamawiania trzeciego”. „Znajdziesz, wnikniesz, zrozumiesz i znikniesz” mówi Nihil, po czym wjeżdża gitarowe piłowanie, riffów wirowanie, repetycja krótkich, wykrzykiwanych albo melodeklamowanych fraz, a blast ściele się gęsto. Namtar im starszy, z tym większym zapałem nakurwia w perkusję, bo zmian tempa tu jak na lekarstwo, jest nieustanna szarża na bramkę. To wirowanie u Sarmatów jest nieprzypadkowe, bo kręci się tu wszystko wkoło lirycznie i muzycznie, jak tańczenie kujawiaka albo Maciej ze znanego frazeologizmu. Charakterystyczna melodyka riffów Furii wtapia się w ucho niczym rozgrzane szkło. Jest coś rdzennie słowiańskiego w tym zestawieniu akordów, które wychodzą chłopakom spod palców, jakaś liryczność, która rzuca na słuchacza cień zapomnianych przodków, serce wypełnia się nostalgią za niewypowiedzianym, po policzku spływa łza.

Kto zaś małej był wiary w eksperyment, ten również został ustawiony w kącie, bo gęste plamy dźwiękowe też można z pieca tej huty szuflami wyciągać. Ostatni na płycie, „Księżyc, czyli Słońce”, to niemal 28-minutowa ambientowa suita wypełniona dźwiękami, które można usłyszeć, kiedy już wejdzie się do pieca „Huty Luny” i da się pochłonąć tkwiącemu w tej Lunie słońcu. Ta końcowa autodestrukcja zdaje się wpisywać w tę narodową zapamiętałość, która cechuje tę bardziej prawilnie metalową część płyty, i koniec końców wszyscy ci nawołujący zapamiętale zagorzalcy spłoną w żarze tego pieca. W końcu „płomień, który płonie dwa razy mocniej, płonie też dwa razy krócej”. Cytat z Laozi można znaleźć m.in. we wkładce płyty Throbbing Gristle „In the Shadow of the Sun”, która muzycznie wcale nie jest tak odległa temu, co możemy usłyszeć w tym ostatnim utworze. Księżyc, czyli Słońce. Od księżyca do słońca. Od furii do wyciszenia. Są tu i krzyk, i spokój. Są tu koła.

Gdybym miał podsumować moje spotkania z Furią na przestrzeni lat, moje wracanie do nich, czekanie na nowe płyty, moją do nich miłość, mógłbym posłużyć się tekstem, który można zobaczyć na tablicy przy wyjeździe z mojego rodzinnego Szalejowa w stronę Wolan. Został on namalowany przez wspomnianego tu już Henryka Wańka, częstego bywalca wsi i dobrego jej ducha, i nawiązuje do obrazu samego malarza zatytułowanego „Odwieczne wczoraj”. Na obrazie możemy zobaczyć słońce, księżyc i gwiazdy, w centralnym jego punkcie spiralę, w niej śląski pejzaż, wokół pejzażu z kolei napis: „już tutaj byłeś • jeszcze tutaj będziesz • w świętym kręgu, w dawnym kole”.