ARTYSTKI: Pusty przebieg
il. Ubé, "Slow Stone", CC BY-NC-ND 2.0 DEED

30 minut czytania

/ Literatura

ARTYSTKI: Pusty przebieg

Olga Gitkiewicz i Katarzyna Surmiak-Domańska

Dzisiaj kobiety mają więcej możliwości, żeby pisać tak, jak kiedyś mogli tylko mężczyźni. W latach 90. tylko reporter mężczyzna mógł bez kłopotu wyskoczyć na miesiąc do Afryki. Nikt go nie pytał: „A co zrobisz z dzieckiem?” – mówią reporterki

Jeszcze 8 minut czytania

OLGA GITKIEWICZ: Kończy się czy przeżywa rozkwit? Słyszę rozbieżne opinie na temat reportażu: z jednej strony, że jest koniunktura, „moda na”, a z drugiej, że nie wiadomo, czym ten reportaż w ogóle jest.
KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA: Wydaje mi się, że kończy się czas reportażu, który przede wszystkim coś opisywał. Kiedyś tak się rozumiało odwagę reporterską, że trzeba pojechać daleko, w niedostępne miejsce, dotrzeć do jakiejś legendarnej postaci i najlepiej jeszcze otrzeć się o śmierć. A dziś wszyscy jeżdżą w niedostępne miejsca. Nowa odwaga polega na tym, żeby znaleźć niszę, spojrzeć na coś pozornie znanego pod nieoczywistym kątem, podzielić się swoją refleksją, nawet kontrowersyjną, szukać analogii, próbować diagnozować zjawiska. Dzisiaj bardziej liczy się ujęcie problemowe, szerszy kontekst, tło, także historyczne, czytelnik chce dzięki reportażowi poszerzyć swoją wiedzę, coś zrozumieć. Ryszard Kapuściński nazywał to reportażem eseistycznym i ubolewał, że w Polsce nie jest popularny. Teraz to się chyba zmienia. Reportaż to miejsce, w którym stawia się pytania.

Myślisz, że też udzielamy odpowiedzi? 
Tylko do pewnego stopnia. Stawiasz pytanie, więc możesz też podzielić się tym, jakim torem idą twoje myśli. Ale to kiedyś nie było takie oczywiste. Dominowało podejście, że reporter musi być schowany, nie wolno powiedzieć nic od siebie, wszystko ma być przezroczyste. I my się gimnastykowaliśmy, żeby jakoś jednak tę własną opinię przemycić, no bo przecież, kurczę, nie jesteś podstawką pod dyktafon.

A czy zawsze miałaś taką skłonność do stawiania pytań i do zastanawiania się? Zawsze chciałaś być reporterką?
Raczej chciałam mieć po prostu ciekawą pracę. Długo szukałam swojego miejsca. Na początku lat 90. skończyłam filologię romańską. Uniwersytet wypuścił mnie w świat w idealnym rynkowo momencie. Po roku 1989 powstawało wiele filii zagranicznych firm, każdy, kto chociaż trochę znał języki obce, mógł liczyć na niezły zarobek. Inną opcją były wolne media. Zaczynałam jako tłumaczka współpracująca z bankami, ale ciągnęło mnie do mediów. Mój chłopak, później mąż, Rafał Domański, był dziennikarzem w Radiu Zet. W jego radiowym środowisku czułam się dużo lepiej niż we własnym. Marzyła mi się praca, która byłaby przedłużeniem życia studenckiego. Wkrótce porzuciłam tłumaczenia i związałam się z warszawskim radiem Mozart nadającym muzykę klasyczną. Istniało dwa lata. Kiedy powstała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, nie przyznano nam częstotliwości. To był mój mały koniec świata.

I wtedy pomyślałaś o prasie?
Przede wszystkim bardzo nie chciałam wracać do banków, nie chciałam chodzić w szpilkach i w garsonce i spędzać dni w towarzystwie panów w garniturach. W Mozarcie zapowiadałam i puszczałam muzykę, może nic specjalnego, ale tam przynajmniej ciągle się coś działo, ciągle były nowe płyty, nowi ludzie przychodzili do studia, był świetny klimat, no i ja szczerze kochałam tę muzykę. Pierwszą możliwością, która się zarysowała po czasie mojej, nazwijmy to, żałoby po Mozarcie, był staż w „Gazecie Wyborczej”, a konkretnie w „Stołecznej”. Mógł go podjąć właściwie każdy, przychodziło się z ulicy. Ale stażyści zwykle sami szybko się wykruszali. Ówczesny szef „Stołecznej”, Wojtek Fusek, powiedział mi: „U nas stażysta jest do dyspozycji 24 godziny na dobę, nie ma dni wolnych, bardzo mało płacimy, no i nie obiecujemy, że to, co pani napisze, w ogóle wydrukujemy. Jeśli pani to odpowiada, proszę bardzo”. Ja na to: „Bardzo mi odpowiada”. I to była najważniejsza z moich zawodowych decyzji w całym życiu. Miałam już 27 lat. Stwierdziłam, że to przypuszczalnie ostatnia szansa na to, żeby swoje życie umieścić na właściwych torach. A potem już sobie będę po tych torach dalej jechać.

Katarzyna Surmiak-Domańska, warszawianka, romanistka, reporterka „Gazety Wyborczej”, pisarka, tutorka w Polskiej Szkole Reportażu przy Instytucie Reportażu, członkini polskiego PEN Clubu. Autorka książek: „Mokradełko”, „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość”, „Kieślowski. Zbliżenie”,  „Czystka”. Fot. Maciej Zienkiewicz.Katarzyna Surmiak-Domańska
Warszawianka, romanistka, reporterka „Gazety Wyborczej”, pisarka, tutorka w Polskiej Szkole Reportażu przy Instytucie Reportażu, członkini polskiego PEN Clubu. Autorka książek: „Mokradełko”, „Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość”, „Kieślowski. Zbliżenie”, „Czystka”.
Fot. Maciej Zienkiewicz

Dobrze się jeździło?
Praca stażysty w „Gazecie Stołecznej”, gdy wcześniej żyło się w świecie kantat Bacha, to był skok na głęboką wodę. Żeby napisać najprostszą informację miejską, choćby o dziurze w jezdni czy o problemach kupców pod Pałacem Kultury, trzeba znać regulacje prawne, wiedzieć, jak funkcjonują dzielnice, gminy... Ja nie miałam o tym pojęcia. Nie było internetu, nie było Google’a. Głowa mnie bolała, szybko się zorientowałam, że nie mam smykałki do samorządowych afer. Wolałam napisać reportażyk o jakimś ciekawym miejscu, choćby o przedwojennej chacie ukrytej wśród bloków na Ursynowie. Tam trzeba było porozmawiać z ludźmi o ich życiu, wytężyć wzrok, uruchomić wyobraźnię.

A miałaś już wtedy łatwość rozmowy z ludźmi?
W każdym razie wolałam to od siedzenia na radzie gminy. Napisałam kilka większych tekstów, wstawiano je, ale to była taka trochę szara strefa. Generalnie w „Stołku” nie miało być reportażu. Mówiło się: mamy przecież w „Gazecie Wyborczej” reportaż, dział Małgorzaty Szejnert, czyli „Magazyn”, to po co ktoś w „Stołecznej” jeszcze jakieś takie wypisuje? Bardzo mnie to stresowało. Myślałam sobie: „Kurczę, jak zlikwidują te warszawskie formy reportażowe, to wylecę”. Dział tak zwanego dużego reportażu jawił mi się natomiast jako miejsce zupełnie niedostępne, ja nawet takich marzeń nie miałam. Ale któregoś dnia Małgorzata Szejnert zaczęła u siebie organizować staże dla dziennikarzy z innych działów, zapraszała na miesiąc, na dwa. Uchyliła drzwi tego swojego pałacu i ja się tam wślizgnęłam.

I jak tam było, w tym pałacu?
Tak, jak sobie wyobrażałam, fantastycznie. Poczułam, że zaczynam się w przyspieszonym tempie rozwijać. Wcześniej pisałam te małe formy na czuja, a tutaj znalazłam się w gronie mistrzów. Paweł Smoleński, Lidka Ostałowska, Mariusz Szczygieł, Irena Morawska, Wojciech Tochman, Jacek Hugo-Bader, Piotr Lipiński, Leszek Talko... oni wszyscy już tam byli. Małgosia siadała ze mną i mówiła: „No zobacz, Kasiu, tu napisałaś tak, a gdybyś tak zaczęła od końca albo na przykład pociągnęła ten wątek, to zobacz... tutaj wykluwa się coś dużo ciekawszego, jedź jeszcze raz w tamto miejsce i dopytaj…”. To były wielogodzinne spotkania, skrupulatna praca nad tekstem, uczyłam się, pracując.

 Olga Gitkiewicz, dziennikarka, redaktorka, felietonistka miesięcznika „Znak”, autorka reportaży prasowych i książek reporterskich: „Nie hańbi”, „Nie zdążę” oraz „Krahelska. Krahelskie”. Fot. Anna Liminowicz Olga Gitkiewicz
Dziennikarka, redaktorka, felietonistka miesięcznika „Znak”, autorka reportaży prasowych i książek reporterskich: „Nie hańbi”, „Nie zdążę” oraz „Krahelska. Krahelskie”.
Fot. Anna Liminowicz

Pamiętasz pierwszy duży reportaż, jaki tam napisałaś? 
Zastanawiam się, który wymienić. Pamiętam pierwszy temat na stażu. Moją pierwszą szansę! Chodziło o kradzieże dzieł sztuki z prywatnych domów w Krakowie. Byłam umówiona z lokalnymi dziennikarzami, którzy wcześniej obiecali mi pomóc, a także z pewnym panem, który miał mi opowiedzieć, jak to ukradziono mu obraz z dużego pokoju. Wszyscy po kolei wystawiali mnie do wiatru. Pojechałam do Krakowa i okazało się, że ci dziennikarze sobie ze mnie zakpili: „Stara, chyba zwariowałaś, nic nie wiemy”. Śmiali się, że ja taka naiwna, myślałam, że dziennikarz z Krakowa pomoże „warszawce”, ha, ha. A na pana, któremu ukradziono obraz, czekałam godzinę w knajpie na Rynku, ale do dzisiaj się nie odezwał. Porażka. A przecież musiałam dużo pisać, żeby się wykazać. Na napisanie takiego reportażu dawałam sobie góra tydzień.

Przecież krążą legendy, że wtedy w „Magazynie” pracowało się pół roku nad jednym tekstem.
Pamiętaj, że byłam na krótkim stażu i zależało mi, żeby nastukać tych tekstów jak najwięcej, żeby Małgosia miała szansę mnie zauważyć i docenić. A tutaj na starcie totalna klapa. Z tego Rynku zadzwoniłam do koleżanki, żeby się wypłakać. Ona poleciła mi swojego kolegę, on z sympatii do niej zgodził się mi pomóc. Skontaktował mnie z zaprzyjaźnionym krakowskim policjantem. Ten mówi: „Dobra, dam pani adres do kobiety, którą okradziono dzisiaj rano, tylko proszę nie mówić, że to ode mnie”. Pojechałam do tej pani, dzwonię do furtki, a ona: „Zapraszam, niech pani wejdzie i sama zobaczy, jak wygląda moje mieszkanie, no gołe ściany!”. Szczęście się w końcu do mnie uśmiechnęło. Potem przekonałam się, że to częsty scenariusz. To, na co najbardziej liczyłaś, nie wypala, ale nagle rodzą się nowe możliwości. Kiedy już przeszłam na etat do działu reportażu, rzeczywiście zdarzało mi się pracować kilka miesięcy nad jednym materiałem. I takim tekstem, który wydaje mi się moim pierwszym prawdziwym reportażem, była „Ania z gabinetu bajek”. 

Numer tematyczny ARTYSTKI powstał w ramach Warszawskiego Tygodnia Kobiet, który odbywa się w dniach 2-8 października 2023 w Domu Spotkań z Historią. To cykl wydarzeń – spotkań, debat, spektakli, spacerów i warsztatów, opowiadający o kobietach – tych, którym udało się zapisać w historii, i tych żyjących współcześnie, które tę historię tworzą – swoim życiem, pasją, pracą. Więcej informacji tutaj.
Numer tematyczny ARTYSTKI powstał w ramach Warszawskiego Tygodnia Kobiet, który odbywa się w dniach 2-8 października 2023 w Domu Spotkań z Historią. To cykl wydarzeń – spotkań, debat, spektakli, spacerów i warsztatów, opowiadający o kobietach – tych, którym udało się zapisać w historii, i tych żyjących współcześnie, które tę historię tworzą – swoim życiem, pasją, pracą.
Więcej informacji na stronie DSH.

Był też w kilku antologiach, pamiętam, o transpłciowej dziewczynie.
W latach 90. temat zmiany płci pojawiał się w prasie kolorowej. Pisano o tym w dość niefrasobliwym tonie. Że na przykład rodzice mieli syna, a teraz mają córkę, najpierw nie mogli się z tym pogodzić, a w końcu zrozumieli, że to nic strasznego, i odtąd wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Tymczasem ja w redakcji przypadkowo odebrałam telefon od osoby, która chciała opowiedzieć nam o tym, że podczas zmiany płci została okaleczona. Że ta operacja została przeprowadzona strasznie niechlujnie. Spotkałam się z nią i z jej partnerem, ale ich historia, jakby to powiedzieć... nie była dostatecznie nośna. Jak to mawiała Małgosia: nie była w stanie udźwignąć tematu. A ja wtedy byłam strasznie ambitna i chciałam pisać wielkie teksty. Wiesz, takie, w których jest wszystko. Postanowiłam poszukać kolejnych bohaterów, że może potwierdzi się, że operacje zmiany płci wykonuje się w Polsce skandalicznie nieprofesjonalnie. Wtedy robiliśmy tak, że dawaliśmy ogłoszenie w gazecie: „Piszę o osobach, które przeszły operację zmiany płci, czekam na państwa telefony w środę między godziną 20.00 a 21.30”. Podawało się stacjonarny numer redakcyjny, była taka kanciapka i tam sobie siedziałaś i czekałaś na telefon. I wtedy znowu uśmiechnęło się szczęście. Zadzwoniła Ania. Powiedziała, że zmieniła płeć, że chirurg zrobił to byle jak, że ludzie mają ją teraz za dziwadło, to jej słowa, i że mieszka w wesołym miasteczku, bo nigdzie indziej jej nie chcą. Zaraz do niej pojechałam. Ania po wykonaniu operacji w publicznym szpitalu nie była już chłopakiem, ale nie była także kobietą. Z racji swojego wyglądu nie mogła utrzymać się w żadnej lepszej pracy. Mieszkała w budce w lunaparku, w którym trzymano lalki przedstawiające postaci z bajek. To był dla mnie bardzo ważny reportaż, nie tylko o niezwykłych losach Ani, ale szerzej o postrzeganiu ludzi nieheteronormatywnych w Polsce, o arogancji lekarzy, o tym, jak zmienia się Polska w czasie transformacji, o biedzie, o wykluczeniu.

Zwróciłam uwagę, że kilka razy użyłaś słowa „szczęście”, i sama słyszałam wielokrotnie, że w tym zawodzie trzeba mieć reporterskie szczęście. Wierzysz w to?
Mogę też dużo opowiedzieć o pechu. O tym, jak przez dwa lata przygotowywałam się do wyjazdu do Liberii, żeby napisać książkę, i w ostatniej niemal chwili nie wsiadłam do samolotu, bo wybuchła pandemia. Z całym projektem z różnych względów już się niczego nie da zrobić. Natomiast z tym szczęściem jest tak, że ono się pojawia, jeżeli się nie poddajesz. Rzadko od razu. Przy tej historii z krakowskimi obrazami mogłam wrócić do Warszawy, powiedzieć, że rezygnuję. Ale zostałam, pomyślałam: a, pokręcę się, co mam do stracenia? Kilka razy zdarzało się, że intensywnie szukałam kogoś, o kim wiedziałam tylko, że jest widywany w jakimś kwartale ulic. I bywało tak, że szłam tą ulicą i nagle spotykałam tę osobę. Ale trzeba wykonać pracę, czyli przejść tą ulicą, pozwolić sobie na pusty przebieg. No i warto obdzwonić znajomych, może coś poradzą? Leszek Talko nauczył mnie, że największym kapitałem reportera są relacje z ludźmi. Kiedyś się miało notes z telefonami, dzisiaj, w czasach maili i Facebooka, to już nie jest potrzebne, ale nie chodzi tylko o to, żeby mieć do kogoś namiar, tylko żeby mieć dobrą relację z jak największą liczbą osób.

Masz też takie relacje z rozmówcami? Bo ja uważam, że to ważne w tej pracy, że warto być dla kogoś miłym dłużej niż jedna rozmowa do jednego tekstu. 
Tak, staram się. Nie twierdzę, że wysyłamy sobie pocztówki na święta, ale dbam o to, by wychodzić z relacji w dobrej atmosferze. Nie zamykać ich raptownie, tylko miło zawieszać. To samo zresztą dotyczy relacji z koleżankami i kolegami dziennikarzami. Jestem z tych, którzy uważają, że zaufanie się opłaca, że warto sobie nawzajem pomagać. To dobro prawie zawsze do ciebie wraca.

To ciekawe, dziś często się mówi, że reporterzy, reporterki to nie jest żadne środowisko, że nie ma przepływu informacji, wsparcia, tylko rywalizacja, wiesz, jak w tym Krakowie, kiedy się śmiali z tego, że liczyłaś na pomoc. A ja mam głównie dobre doświadczenia, zwykle wiem, nad czym pracują inni, podajemy sobie numery, pomagamy sobie.
Wiem, że niektórzy autorzy, kiedy zaczynają pracę nad książką czy ważniejszym artykułem, trzymają to w sekrecie, żeby się nikt nie dowiedział, nie ukradł tematu. Pewnie mają swoje powody. Ja, gdy zaczynam pracę nad jakimś tematem, raczej o tym mówię wszem i wobec. Wydaje mi się logiczne, że kiedy inni dowiedzą się, że nad czymś pracuję, sami takiego tematu nie podejmą albo to ze mną skonsultują i ewentualnie podejmą inaczej. Poza tym jak dotrzeć do ważnych rozmówców, jeżeli nie rozpuszczę wici? Może ci, którzy uważają, że reporter reporterowi wilkiem, mają złe doświadczenia z zaufaniem? Mnie też zdarzyło się kiedyś coś takiego. Raz. Ale traktuję to jako wypadek przy pracy i nie zamierzam zmieniać strategii. Jako reporterka wywodząca się z najlepszych lat „Gazety” mam świadomość, podobnie chyba jak moje koleżanki i koledzy, jak wiele zawdzięczam tym czasom, które pozwalały jednocześnie pracować i uczyć się. Kiedy tworzyły się reporterskie więzi, kiedy było więcej przestrzeni na rozmowy o etyce. Bardzo dużo na wstępie dostaliśmy, więc może czujemy się bardziej zobowiązani.

Dziś się dostaje mniej?
Dziś nie ma już ośrodków, gdzie reporterzy byliby razem. Ja też, chociaż ciągle pracuję w „Gazecie”, to przecież fizycznie tam nie chodzę, wszystko się dzieje zdalnie. Dziś młody reporter jest najczęściej freelancerem. Wysyła tekst do redakcji i albo redakcja go przyjmuje i wtedy dopracowuje go redaktor, albo odrzuca, jeśli uznaje, że tekst wymagałby zbyt wielu poprawek. Autor nie dostaje na temat swojej pracy wyczerpującej informacji zwrotnej. Nikt nie ma czasu, żeby coś z nim dokładnie omówić, wskazać błędy, udzielić porad. Jeżeli autor chce otrzymać konstruktywną ocenę swojego pisania, musi za to zapłacić, na przykład zapisując się do szkoły reportażu.

Polskie książki reporterskie, które wydawano w pierwszych latach XXI wieku, to były zbiory publikowanych wcześniej reportaży prasowych. Dopiero z czasem zaczęły się pojawiać po prostu książki reporterskie, dokumentowane z myślą o książce. 
W latach 90. reporterzy nie pisali książek, bo nie było takiej potrzeby. W „Magazynie Gazety Wyborczej” reportaże miały nawet 60 tysięcy znaków, można było wyczerpać temat. Plus wszyscy to czytali, bo „Wyborcza” ukazywała się w ponad 400 tysiącach egzemplarzy. Nie brakowało pieniędzy na delegacje, proszę bardzo, jeździsz po całym świecie. A na koniec dostawałaś naprawdę dobrą zapłatę. Komfortowe warunki. Po co ci książki? Ale zaczął się kryzys, chyba około roku 2004. Wtedy zaczęliśmy drżeć, czy reportaż przetrwa. Wszystko się kurczyło. Już nie można było sobie pozwolić na ślęczenie przez dwa miesiące nad jednym tematem, skończyły się drogie wyjazdy, wszedł internet i wszyscy zaczęli pisać o wszystkim, jak wiesz.

Chyba zaczęli też pisać inaczej.
Słyszeliśmy takie uwagi: nie ma sensu tego bardziej pogłębiać, zrezygnuj z tamtego wątku, skróć, bo tu musi zmieścić się reklama. Chcesz pisać szerzej i głębiej, a mówią ci: pisz płycej i szybciej. Wszystko ci opada. Rozwój jest jedną z naturalnych ludzkich potrzeb. Też ją odczuwałam, dlatego zaczęłam kombinować coś na boku. Moją pierwszą książkę, „Mokradełko”, pisałam do szuflady.

Dziś mało kto chce tak ryzykować, umowy podpisuje się wcześniej, na etapie pomysłu, negocjuje zaliczkę.  
Nie wiedziałam, co z tego wyjdzie, więc nie rozmawiałam z żadnym wydawcą, pisałam po nocach, w dzień normalnie pracując na etacie. Tu muszę dodać, że miałam dość trudną sytuację w domu, ponieważ byłam samotną matką. Zostałam wdową niedługo po tym, jak zostałam matką. Spokojnie możesz o tym napisać. To był ciężki czas, miałam dużo problemów, emocjonalnych, ale też czysto organizacyjnych. Nasza praca wymaga nieustannej dyspozycyjności i nie jest łatwo godzić ją z opieką nad dzieckiem, kurczę, no co ja ci będę tłumaczyć, prawda? Przez długi czas miałam poczucie, że nie mogę wypłynąć tak jak inni, którzy już pisali książki. Moi rodzice bardzo mi pomagali, ale kiedy rodzi ci się dziecko, chcesz mieć decydujący głos w jego wychowywaniu. Akcja „Mokradełka” dzieje się na Śląsku. Jechałam tam na weekend, wracałam, znowu jechałam, nie było łatwo.

Do tego trudny temat.
Pewnie bywają trudniejsze, ale emocjonalnie rzeczywiście trudny. Znowu uruchomiło się we mnie coś takiego jak wtedy, kiedy starałam się o staż w „Stołku”, kiedy usłyszałam: „Nie płacimy, nie drukujemy, nie dajemy dni wolnych, pasuje?”. Tak trochę było z „Mokradełkiem”: nie mam wydawcy, nie mam czasu, na pewno się nie uda, super, robię. Mówiłyśmy już o szczęściu, ale wtedy odkryłam też tajemnicę tego zawodu, którą uważam za ważną i którą chętnie się dzielę. Otóż ludzie mają zwykle wielką potrzebę opowiedzenia swojej historii. Wystarczy tego nie spłoszyć. Bohaterką „Mokradełka” była Halszka Opfer, kobieta molestowana w dzieciństwie przez ojca. Napisała o tym książkę „Katotata”. Rodzina ją wyklęła z jej powodu, a ja nie mogłam zrozumieć, jak oni mogą mieć problem z książką, a nie z tym, że Halszka była gwałcona. Głównie intrygowała mnie matka Halszki. Niby dobra, troskliwa, a nie reaguje, gdy mąż współżyje z ich dzieckiem, udaje, że tego nie widzi. Chciałam w to wejść głębiej. Spodziewałam się, że nikt nie będzie ze mną gadał. Że nie uda mi się namówić na szczerą rozmowę tych wszystkich, którzy wieszali psy na Halszce, a usprawiedliwiali jej ojca. Że co innego mówić takie rzeczy prywatnie, a co innego obcej reporterce. Przychodziłam bez zapowiedzi, stawałam w progu i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nikt nie zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Wszyscy zapraszali do środka, mówili, co myślą i co czują, otwierali się dużo bardziej, niż mogłam oczekiwać, co więcej, nikt nie zażądał autoryzacji i nikt nie zgłosił zastrzeżeń, gdy książka już się ukazała. Myślę, że ludzie czekają na reportera. Dlatego warto cisnąć, warto przechadzać się tymi ulicami, pukać do drzwi.

Zastanawiam się, czy dzisiaj wiele osób może sobie pozwolić na taki tryb pracy. Często słyszę od znajomych, że nie mają czasu na namysł nad tematem, że ciągły deadline, że trzeba dostarczyć następny tekst. 
Dlatego reportaż migruje do książek. Tam jest czas, miejsce i pieniądze. A dziś prawie wszystkie wydawnictwa mają w ofercie reportaż. 

Rzeczywiście książek non fiction ukazuje się dużo i stąd może te głosy, że trudno to wszystko przeczytać, że jest sporo książek zbędnych, niedopracowanych.
Czasem jest lepsza passa, czasem gorsza, ale reportaż cały czas się rozwija. Pracuję przy Nagrodzie Kapuścińskiego, mam więc świetny punkt obserwacyjny. Co roku do konkursu zgłaszanych jest więcej prac. Teraz mamy efekt pandemii i na przykład w zeszłym roku mieliśmy rekordową liczbę zgłoszeń, ale mniejszy procent z nich spełniał kryteria. Reportażu nie da się pisać zza biurka. A my bierzemy pod uwagę książki, które nie tylko są reportażami, ale, uwaga, reportażami literackimi. Tymczasem książki pisane przez debiutujących autorów, zwykle z doświadczeniem dziennikarskim, często są pisane charakterystycznym językiem. Kurcząca się przestrzeń dla reportażu w prasie wytworzyła specyficzny język, niesłychanie lakoniczny, ściśnięty. Kasuje się słowa, bo każda linijka jest cenna. Niektórzy nazywają ładnie taki styl „ascetycznym”, ale zwykle to nie jest artystyczny wybór, a wyniesiony z pracy w mediach nawyk. Tymczasem literatura wymaga nie tylko większej objętości, ale też innego zagospodarowania tej objętości, innego podejścia do tematu, większego rozmachu, innej konstrukcji treści i przede wszystkim innego języka.

A jeśli chodzi o Nagrodę Kapuścińskiego, to czy trudno było ci przyjąć tę propozycję? W takim sensie, że jesteś z tego środowiska i będziesz je oceniać.
Miałam świadomość, że będę oceniała swoich kolegów, koleżanki, często o większym dorobku i talencie. I że to może jakoś odbić się na moich zawodowych i towarzyskich relacjach. Ale z drugiej strony zgadzam się z zasadą organizatorów, którzy zawsze zapraszali do kapituły choć jednego czynnego reportera. W jury konkursu reportażowego nie powinno zabraknąć kogoś, kto zna tę robotę od podszewki i jest w stanie ocenić teksty od strony warsztatu. Każdy z naszej piątki jurorów wnosi do obrad swoje specyficzne kompetencje, wiedzę, indywidualne doświadczenie. Podczas dyskusji podstawą jest otworzenie się na argumenty pozostałych. Traktuję tę pracę jako wielowymiarowe wyzwanie i jako ćwiczenie z obiektywizmu. A obiektywizm rozumiem przede wszystkim jako uczciwość.

W takim razie co jeszcze widać z tego punktu obserwacyjnego?
To, jak reportaż się zmienia. Na przykład dwa lata temu w finale znalazły się wyłącznie książki napisane przez kobiety. To nie był oczywiście nasz pomysł, żeby uhonorować same kobiety, nie dobieramy finalistów jak kwiatów w bukiecie. Najpierw przez wiele godzin obradujemy nad książkami, a potem każdy przyznaje każdej swoją punktację. Potem to się zlicza i na tablicy wyskakuje wynik. Dwa lata temu wyskoczyło pięć nazwisk pisarek. Zadziało się coś ważnego. Przypomniałam sobie, jak siedziałam na widowni podczas pierwszej gali Nagrody, 11 lat wcześniej, kiedy w finale znaleźli się sami mężczyźni. Dwa lata później w finale trzeciej edycji również byli tylko panowie. Nie wykluczam, że ich książki rzeczywiście były ciekawsze, nie podejrzewam poprzednich kapituł o seksistowskie uprzedzenia. Dzisiaj po prostu kobiety mają więcej możliwości, żeby pisać tak, jak kiedyś mogli tylko mężczyźni. W latach 90. też większość z nas miała rodziny. Ale dla reportera mężczyzny to, żeby wyskoczyć na miesiąc do Rosji czy do Afryki, nie stanowiło żadnego kłopotu. Nikt go nie pytał: „A co zrobisz z dzieckiem?”. Z ich dziećmi zostawały żony. Czasem mówiło się o tych żonach: „Cóż za wspaniała osoba! Poświęciła się, zrezygnowała z kariery dla męża, jakie to niesamowite!”. To nie było niesamowite, to był standard. Ten standard wyznaczyła chociażby pani Alicja Kapuścińska, przecież wybitna specjalistka w swojej dziedzinie, która poświęciła karierę lekarską dla kariery męża. Kapuściński nie musiał córki do szkoły odprowadzać.

Zorganizowała mu też pracownię, sekretariat i zajęła się całą codzienną logistyką. I pewnie było wiele takich Alicji Kapuścińskich.
Nic dziwnego, że to zaowocowało dopracowanymi, przemyślanymi książkami. Kobiety rzadziej sobie mogły pozwolić na taki luksus pracy. Nie mówię tu o sobie. Moja sytuacja była szczególna, nie mogę za nią winić patriarchatu. Kiedy nasza córka miała trzy miesiące, mój mąż po prostu zmarł. Nie zmienia to faktu, że bycie reporterką i samotną matką jest megatrudne. Pierwszy raz wyjechałam na dłużej, czyli na ponad dwa tygodnie do USA, w roku 2013, kiedy pisałam „Ku Klux Klan”. Julka zdała wówczas do gimnazjum. Wcześniej jeździłam zawsze na jak najkrócej, jak po ogień. Bałam się, że jak zostawię dziecko na dłużej, to mi się to dziecko wymknie. Nie wiem, jak to robią ojcowie, którzy wyjeżdżają na dłużej. Może im się te dzieci wymykają, ale oni nie mają z tym problemu?

Niewykluczone, że to się zmienia. Ale ja wciąż się zadręczam. Może dlatego, że często jestem pytana, jak to robię, że mam dzieci i tak jeżdżę. Prowadziłam kiedyś spotkanie z jednym z reporterów i zapytałam go o to samo. Publiczność się śmiała, więc musiałam wyjaśnić, że to nie jest żart, tylko oddaję pytanie, które sama dostaję.
No i jaka była odpowiedź?

Właśnie jakaś taka, że wiadomo, taki zawód, a ta rodzina jest zaopiekowana. Nie wiem, czy kojarzysz: są po polsku dwa tomy wywiadów z pisarkami i z pisarzami z „The Paris Review”. Pojawiają się tam pytania o pracę. I zwróciłam uwagę na to, że Doris Lessing czy inne kobiety mówią, że kiedy rodziły się dzieci, to ta kariera, wszystko jedno, czy używać takiego słowa, się zatrzymywała, trzeba było się dostosować, budzić się o 4 rano i do 7 trochę popisać, zanim dzieci wstaną. W męskich wywiadach ten temat nie istniał.
Gdyby Rafał żył, nie wątpię, że byłby świetnym partnerem w rodzicielstwie, bo tak się to nasze małżeństwo zapowiadało. Ale pamiętam, kiedy jeszcze jako młoda mężatka słyszałam: „Jak urodzisz dziecko, to zapomnij o poważnym pisaniu, teraz napisz, ile możesz, bo potem nawet ze wspierającymi partnerami dziewczyny wypadają z zawodu”. Rzeczywiście ten świat był światem męskim i reporterki po urodzeniu pisały często coraz mniej albo pisały rzeczy bardziej błahe. No i ja się tego bałam, a potem nie dość, że urodziłam dziecko, to jeszcze zostałam z nim sama. Paradoksalnie wtedy zaczęłam pisać więcej. Może to była sprawa adrenaliny, rzuciłam się w robotę, żeby nie myśleć o tym, co się stało. Bardzo mi pomogła Małgorzata Szejnert, a potem nasi kolejni szefowie: Paweł Goźliński i Mariusz Szczygieł, którzy zawsze mieli zrozumienie dla mojej rodzinnej sytuacji, a zarazem wspierali mnie w zawodowym rozwoju. Do dziś jestem im za to wdzięczna.

A myślisz, że kobiety i mężczyźni w reportażu mają jakieś inne narzędzia, czymś się różnią w podejściu do pracy?
Jestem bardzo nieufna wobec wszelkiej binarności. Przecież w naturze nic takiego nie istnieje, wszystko przechodzi płynnie z jednego stanu w inny. Istnieją natomiast dwie płcie kulturowe, przypisane im atrybuty i związane z tym specyficzne doświadczenia. Praca reporterska wymaga otwartości na drugiego człowieka, a zarazem asertywności. Asertywność nie kojarzy się z tradycyjną kobiecością, z kolei łatwość rewidowania poglądów nie jest cechą, która przystoi tak zwanemu prawdziwemu mężczyźnie. Natomiast zarówno reporterka, jak i reporter muszą łączyć obie te cechy. Czekaj, może ktoś powie coś takiego, co totalnie zmieni twój osąd, ale ciągle pilnuj, żeby cię nie zrobił w balona. To, że ktoś często kłamie, nie znaczy, że nagle nie wygłosi jakiejś ważnej prawdy. Natomiast płeć kulturowa autora, autorki może mieć wpływ na poruszaną tematykę. Weźmy książkę Matildy Voss Gustavsson „Klub” o skandalu w Komitecie Noblowskim, o tym, jak mąż jednej z jego członkiń wykorzystywał swoją pozycję, by seksualnie wykorzystywać artystki. Matilda pokazała, w jaki sposób my, kobiety, żyjemy pod presją wstydu i ciągłej oceny, jeśli chodzi o nasze zachowania seksualne. Kobiety, które były w cyniczny sposób wykorzystywane, czuły się współwinne, miały problem z mówieniem o swojej krzywdzie i w konsekwencji sprawca dłużej pozostawał bezkarny. Autorka skupiła się na czymś, co człowiekowi spozycjonowanemu jako mężczyzna byłoby trudniej uchwycić. Kobiety mogą więc wnosić innego typu doświadczenie do reportażu.

Jako bohaterki albo czytelniczki też?
W „Czystce”, mojej ostatniej książce, w której piszę o rzezi wołyńsko-galicyjskiej przez pryzmat historii mojej rodziny, poruszam także temat międzypokoleniowego przekazywania traum. Wciąż dostaję sporo listów dotyczących „Czystki” od czytelników i czytelniczek. Podział jest dość wyraźny. Mężczyźni częściej dziękują za książkę, która jest dla nich ciekawym źródłem historycznym. Ich interesuje ustalanie faktów. Natomiast kobiety piszą o emocjach. O tym, że w ich domach nieprzepracowane traumy wojenne ciągle pracują. I tych listów od kobiet jest zdecydowanie więcej. Nie wiem do końca, z czego to wynika, ale na pewno nie z natury. Raczej ma to jakiś związek z odgrywaniem ról. Wiem przecież, że dobry reporter, dobra reporterka bez trudu odnajduje się i w emocjach, i w faktach, niezależnie od płci. Widzę też, że kobiety generalnie coraz częściej są gotowe, żeby się wypowiadać. Jakiś czas temu pisałam dla „Dużego Formatu” reportaż o nastolatkach, którzy wypisali się w szkole z lekcji religii. Na mój anons odpowiedziały same dziewczyny, zarówno z miast, jak i ze wsi. Kiedyś w reportażach mówili głównie faceci. Pamiętam ze dwa smutne incydenty sprzed wielu lat, choć oba z tego stulecia, gdy wysłałam bohaterce wywiad do autoryzacji i autoryzował go... jej partner. Wszystko pozmieniali! Raz skończyło się publikacją z awanturą, drugim razem wyrzuciłam wywiad do kosza. Wierzę, że nigdy więcej mnie coś takiego nie spotka.

Czy ja tutaj słyszę optymizm?
Wciąż sporo jest w nas złogów patriarchatu, manifestujących się chociażby w odruchowych ocenach, głupich żartach, które bezmyślnie powtarzamy. Wszyscy pomału wychodzimy z tej jaskini, z tym że niektórzy wolniej, niektórym jest trudniej. Uważam jednak, że ludzkość mimo wszystko zmierza ku lepszemu, chociaż, jak pisała Rebecca Solnit, nie jest to marsz wojska, ale raczej zygzakowaty ruch kraba. A to, że coraz częściej okazuje się, że jakąś świetną książkę napisała kobieta, nie wynika z tego, że nagle z nieba spadły mądrzejsze kobiety. Po prostu kiedyś te mądre kobiety pisały po nocach albo od 4 do 6 rano, zanim dziecko się obudzi, a teraz mogą sobie pozwolić na rozmach, na dłuższą podróż, na ten niezmiernie ważny pusty przebieg, o którym mówiłyśmy na początku. A przede wszystkim nie lękają się zabrać głosu. No i co najważniejsze, nie wiążą się już z mężczyznami, którzy oczekują, że żona będzie się dla nich poświęcać.