Finisaż
Protest pod Zachętą, 5 stycznia 2022 r. / fot. M. Slezkin

31 minut czytania

/ Sztuka

Finisaż

Stach Szabłowski

Podporządkowując publiczne instytucje partyjnej linii, rządzący nie tyle wpływają na kształt pola artystycznego, ile wyłączają przejęte placówki z głównego obiegu. W Zachęcie trwa totalne ukrzyżowanie, tymczasem życie (artystyczne) jest gdzie indziej

Jeszcze 8 minut czytania

– Jestem, proszę państwa, głęboko przekonany, że przyjdzie taki dzień, kiedy nam się uda. Że będziemy mieli w Warszawie Budapeszt – obiecywał Jarosław Kaczyński w niedzielny wieczór 9 października 2011 roku. Chwilę wcześniej skończyło się głosowanie w wyborach do parlamentu. Na oficjalne wyniki trzeba było jeszcze poczekać, ale exit polle nie zostawiały wątpliwości. Partia prezesa drugi raz z rzędu przegrała. Zapowiadany przez Kaczyńskiego dzień nadszedł cztery lata później; 25 października 2015 PiS zwyciężył i przystąpił do przebudowywania Warszawy na Budapeszt.

Parę miesięcy później wybrałem się do Budapesztu, żeby zajrzeć w przyszłość i zobaczyć, jak może wyglądać pole sztuki w Polsce, kiedy PiS zrealizuje już swój projekt i zaprowadzi nad Wisłą porządki naddunajskie. To, co widziałem i słyszałem w stolicy Węgier, opisałem wówczas na łamach Dwutygodnika. Od tamtej podróży minęło siedem lat, w czasie których ekipa Jarosława Kaczyńskiego na przekór połowie społeczeństwa – ale przy poparciu drugiej połowy – pracowicie majstrowała przy Polsce, starając się upodobnić ją do wyobrażenia, które w 2011 roku zostało nazwane metaforycznie „Budapesztem”. Czy to dzieło się powiodło? Czy ten kraj – nasz kraj – przypomina już stolicę Węgier?

Akcja „Outer space” przed Műcsarnokiem, 2013/2014Akcja „Outer space” przed Műcsarnokiem, 2013/2014

*

W niedzielę 15 października skończy się w Zachęcie wystawa „Łacińskie figur racje. Tadeusz Boruta, Antoni Cygan, Piotr Naliwajko”. Projekt otwiera zainicjowany przez dyrektora instytucji, doktora Janusza P. Janowskiego, cykl wstawienniczy pod tytułem „Języki sztuki. Nieobce idee”.

Finisaż „Łacińskich figur racji” może niektórym umknąć, ponieważ tego samego dnia odbywają się wybory. Mimo to, a właściwie szczególnie z tego powodu, tym, którzy wystawy jeszcze nie widzieli, rekomenduję uprzejmie odwiedzenie jej – i to koniecznie przed wizytą w komisji wyborczej. 

Co mają „Łacińskie figur racje” do Budapesztu? A co do wyborów? Jeżeli jakiegoś rodzaju Budapeszt w Warszawie już istnieje, to na tej wystawie ma on swój przyczółek. Czy macie ochotę przez następne cztery lata zobaczyć więcej podobnych wystaw? Czy jednak wolelibyście w przyszłości obejrzeć coś innego? Czy macie ochotę żyć w świecie urządzonym na obraz i podobieństwo „Łacińskich figur racji”?

Co to za świat? Został on wymalowany przez trzech mężczyzn w sile wieku. Nie lubię określenia „dziadersi”, ponieważ uważam je za ejdżystowskie i seksistowskie, no i sam jestem niemłodym mężczyzną, więc używanie tego terminu przeze mnie przypominałoby piłowanie gałęzi, na której siedzę, nie użyję go zatem. Już to zrobiłem? Przepraszam, mleko się rozlało! Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie patriarchalną, zalatującą testosteronem atmosferę napuszonej powagi, którą gęsto spowita jest wystawa. Przed nami trzej wielcy malarze, malujący wielkie obrazy na wielkie, doniosłe tematy, których uniwersalny i ponadczasowy wymiar podkreślany jest nierzadko łacińskimi tytułami. Propozycja trzech artystów jest programowo konserwatywna, a zarazem pretensjonalna. Przedmiotem pretensji są dawni mistrzowie; bohaterowie „Łacińskich figur racji” przedstawiają się jako spadkobiercy ojców założycieli nowożytnego malarstwa. Czy rzeczywiście są depozytariuszami tego dziedzictwa? Wieszając sobie poprzeczkę na poziomie Veronesego czy wręcz Michała Anioła, artyści prowokują do ironicznych komentarzy na widok swoich podskoków. Zwłaszcza rezultaty potyczek Antoniego Cygana z Tycjanem, który zdaje się profesora szczególnie fascynować, są momentami wręcz dramatyczne – tym bardziej że twórca ten przez długie lata był rektorem ASP w Katowicach, co jest dającym do myślenia przypisem do kondycji szkolnictwa artystycznego w Polsce. Ale sednem projektu artystycznego proponowanego w ramach „Łacińskich figur racji” jest nie tyle dialog z przeszłością, ile resentymentalna polemika ze współczesnością. Prawdziwa sztuka była kiedyś, w mitycznym złotym wieku; dziś jest skarlała, skorumpowana, zdewaluowana przez wprowadzenie do obiegu fałszywych monet duchampizmu, konceptualizmu, neomarksizmu i kultury woke. Cywilizacja łacińska jest zagrożona; jej chwiejący się gmach podtrzymują przed upadkiem nieliczni, którzy z iście herbertowskim heroizmem dochowują wierności wartościom. Trójkę takich bohaterów oglądamy teraz w Zachęcie. Paliwem, którym podsycają gasnący płomień zachodniej kultury, jest chrześcijaństwo. Wystawa w Zachęcie to istna biblia pauperum pękająca w szwach od starotestamentowych i ewangelicznych motywów, upadłych aniołów, piekieł, mąk i zwiastowań. Zarazem przypomina jedną wielką drogę krzyżową, po przejściu przez ogromne sale gęsto zawieszone obrazami świadomość zwiedzającej osoby zostaje mentalnie ukrzyżowana. Niestety odkupienie nie zostało przewidziane w scenariuszu zachętowskiego pokazu; można raczej zafundować sobie więcej seryjnie produkowanego sacrum, schodząc piętro niżej i oglądając religijne abstrakcje Tadeusza Gustawa Wiktora, który na parterze Zachęty ma wspólną wystawę z Krzysztofem Gliszczyńskim.

„Łacińskie figur racje”, fot. materiały Zachęty

„Łacińskie figur racje” to swoisty manifest dyrektora doktora Janusza S. Janowskiego, który kuratoruje ten projekt. Ostatnie punkty programu, który zostawiła po sobie poprzednia szefowa narodowej galerii, Hanna Wróblewska, zostały odhaczone i wreszcie można wprowadzić instytucję na nowe tory. Wiodą one w stronę konserwatywnej krainy utkanej z płótna, które malarze gęsto pokrywają akrylem i olejem, figurami i łaciną, męką i patosem. Na pejzaż tej krainy długi cień rzuca ustawiony na horyzoncie wielki krzyż, więc artyści, malując, często klęczą. W przyszłym roku jej ambasada zostanie otwarta w Wenecji. Ignacy Czwartos, artysta wybrany przez komisję pod przewodnictwem Janusza S. Janowskiego do reprezentowania Polski na Biennale, pokazywał niedawno w Zachęcie wystawę „Malarz klęczał, jak malował”. W Wenecji zaprezentuje projekt pod tytułem „Polskie ćwiczenia z tragiczności świata. Między Niemcami i Rosją”. Podobnie jak Boruta, Cygan i Naliwajko, także i Czwartos ma do zaproponowania mnóstwo konserwatyzmu, liczne interpretacje ukrzyżowań, a do tego mesjanistyczną wizję polskiej historii, kult przodków, armię żołnierzy wyklętych, sarmacki rys, fascynację śmiercią i silny antyniemiecki sentyment. Europa dostanie solidną lekcję naszych dziejów, zostanie pouczona na temat wartości, o których zapomniała, ale które na szczęście pieczołowicie przechowywane są w Polsce, a może nawet zostanie zbawiona.

*

Powołanie Janusza S. Janowskiego na dyrektora Zachęty należy do najbardziej spektakularnych aktów tzw. dobrej zmiany w sztukach wizualnych – czyli realizowanego przez władzę projektu ostrego zwrotu na prawo i wymiany artystycznych elit na nowe, kompatybilne z narodowo-konserwatywną aksjologią obozu rządzącego. Gruntowna przebudowa pola instytucjonalnego w kulturze posuwa się do przodu; pole to zaczyna powoli przypominać pejzaż stolicy Węgier.

Ignacy Czwartos, „INRI”, 2018, fot. Marcin Gulis, dzięki uprzejmości Otwartej PracowniIgnacy Czwartos, „INRI”, 2018, fot. Marcin Gulis, dzięki uprzejmości Otwartej Pracowni

Kiedy w 2016 roku odwiedzałem Budapeszt, żeby zobaczyć w nim potencjalną przyszłość Warszawy, partia Fidesz, której osiągnięcia tak inspirują Jarosława Kaczyńskiego, rządziła od sześciu lat. To właśnie podczas swojej drugiej kadencji rząd Viktora Orbána zabrał się za kulturę i jej instytucje. W pierwszej miał pilniejsze sprawy, takie jak spacyfikowanie Trybunału Konstytucyjnego, „reformę” sądownictwa i upartyjnienie Banku Centralnego. Brzmi znajomo? Prawo i Sprawiedliwość w dziele budapesztyzacji Polski przyjęło podobny harmonogram. Podczas swojej pierwszej kadencji reprezentowana przez ministra kultury władza przedłużyła jeszcze kontrakt Hanny Wróblewskiej w Zachęcie; w drugiej turze rządów postawiła już na jej miejscu doktora Janowskiego, ogłaszając w ten sposób koniec kompromisów i dialogu z establishmentem artystycznym III RP. Podobną wymowę miały powołania Piotra Bernatowicza na szefa CSW Zamek Ujazdowski oraz Andrzeja Biernackiego na dyrektora Muzeum Sztuki w Łodzi. Stanowiska otrzymały postaci skrajne, na widok których liberalnej części środowiska artystycznego włosy stają dęba na głowie ze zdumienia; minister Gliński musiał mieć niezły ubaw, patrząc na te zaszokowane miny. To jest ostateczny etap polaryzacji: PiS nie ma już niepisowskim artystom i artystkom nic do powiedzenia; buduje swoje własne, suwerenne instytucjonalne uniwersum, które nie ma punktów styku z resztą świata sztuki.

*

Wyjdźmy już z Zachęty; nie mamy całego dnia – głos w wyborach sam się nie odda. Poza tym w Narodowej Galerii jest ostatnio okropnie duszno. Na zewnątrz swobodniej się oddycha, ale czy po opuszczeniu galerii znaleźliśmy się w Warszawie czy w Budapeszcie nad Wisłą?

Ktoś powie: gdzie Rzym, gdzie Krym! Budapeszt to miasto leżące obecnie w okolicy Kremla, a Warszawa znajduje się przecież gdzieś pomiędzy Waszyngtonem a Kijowem. Racja, a jednak mimo obecnych geopolitycznych różnic budapesztańskich akcentów dookoła nie brakuje, tyle że nie układają się one (jeszcze) w domknięty, kompletny system. Osobom ciekawym, jak taki układ wygląda, kiedy jego budowa zostaje dokończona, polecam opublikowaną kilka miesięcy temu książkę Dominika Héjja „Węgry na nowo. Jak Viktor Orbán zaprogramował narodową tożsamość”. Polsko-węgierski politolog opisuje polityczno-społeczną anatomię Węgier u progu czwartej kadencji Fideszu. Ten kraj to mokry sen entuzjastów demokracji nie-liberalnej albo, jak kto woli, demokratury: państwo politycznie kontrolowanych sądów, klientelistycznej oligarchii sprzymierzonej z partią rządzącą oraz wykupionych przez zaprzyjaźniony biznes i spółki skarbu państwa mediów, które powtarzają przekaz dnia suflowany przez władzę. Dochodzi do tego sprzyjająca Fideszowi ordynacja wyborcza, którą partia ta wpisała sobie do konstytucji, i same wybory, których ugrupowanie rządzące praktycznie nie może już przegrać. No i jest jeszcze wyrzeźbiona przez propagandystów Orbána figura twierdzy oblężonej przez hordy nachodźców, Brukselę i gejów. Jak Węgrzy czują się w tej fortecy? Héjj pisze, że wielu czuje się w gruncie rzeczy całkiem nieźle, tym bardziej że, choć Orbán straszy, to tak naprawdę nic specjalnego przecież Węgrom nie grozi, więc w grę wchodzi przyjemny strach, taki jak przy oglądaniu horroru – boimy się, ale wiemy, że nic nam się nie stanie. Szef Fideszu opowiada ciągle o Wielkich Węgrzech; od tego gadania kraj wprawdzie się nie powiększa, ale poczucie narodowej godności rośnie.

Nie trzeba dodawać, że sektor publicznych instytucji kultury został przez partię Orbána dawno temu gruntownie zaorany, a po tej orce na polu sztuki rosną bujnie wykwity kultury narodowej. Tymczasem w Polsce implementowanie węgierskiej technologii politycznej wprawdzie trwa, ale idzie opornie. Przejęcie wydawnictw prasowych koncernu Polska Press przez Orlen i przerobienie ich na tuby partyjnej narracji to posunięcie par excellence fideszowskie, ale PiS zdobył w ten sposób tylko kawałek rynku medialnego; jego znacząca część wciąż pozostaje poza zasięgiem władzy. Ugrupowanie Kaczyńskiego straszyło wprawdzie TVN24 nieodnowieniem koncesji, ale jak na razie nie zdołało uciszyć znienawidzonej stacji. Orbán tych, którzy z koncesji robili niewłaściwy, opozycyjny użytek, skutecznie pozbawił prawa do nadawania dawno temu. Szefa PiS-u i szefa Fideszu łączy nieufność wobec samorządów – obaj uwielbiają wszystko centralizować – a także skłonność do antagonizowania dużych miast z prowincją, która jest bastionem obydwu ugrupowań. Tu jednak zaznacza się zasadnicza różnica między Polską a Węgrami. W niniejszym tekście ciągle wycieram sobie gębę Budapesztem, za co chciałem to miasto przeprosić – to tylko taka metafora, podpowiedziana przez Jarosława Kaczyńskiego. Przepraszam, tym bardziej że Budapeszt jest akurat ośrodkiem antyorbánowskiego oporu. Tyle że znacznie mniejsze od Polski Węgry posiadają tylko jedną wielką metropolię – trzymilionową stolicę. Drugie co do wielkości węgierskie miasto, Debreczyn, liczy już zaledwie 200 000 mieszkańców. W Polsce dużych i średnich miast jest więcej, więc o podzieleniu społeczeństwa na Warszawę i resztę kraju nie ma mowy; poparcie dla PiS-u, podobnie zresztą jak dla Fideszu, spada zaś proporcjonalnie do wielkości ośrodka.

Akcja „Deszcz pieniędzy”/ dzięki uprzejmości Csaby Nemesa

Fundamentem wszystkich różnic między Polską i Węgrami jest kwestia konstytucji. Orbán od 2010 roku cieszy się większością konstytucyjną i z ustawą zasadniczą robi, co chce. Dominik Héjj pokazuje w swojej książce, że szef Fideszu wpisał de facto swój program polityczny do konstytucji, wypełniając znany skądinąd postulat: „program partii – programem narodu”. PiS-owi zdarzało się wprawdzie ustawę zasadniczą łamać, ale wciąż potyka się o jej szczątki i te potknięcia spowalniają go w marszu ku Budapesztowi.

Żadna władza w Polsce po 1989 roku nie miała takiego apetytu na polityczne sterowanie kulturą co obecnie rządząca ekipa. Ale i w tej dziedzinie ambicje PiS-u zrealizowane zostały tylko częściowo. Widać to doskonale na przykładzie dziedziny sztuk wizualnych, nad którą władza nie zdołała w pełni zapanować. Przeciwnie, podporządkowując kolejne publiczne instytucje partyjnej linii, rządzący nie tyle wpływają na kształt pola artystycznego, ile wyłączają przejęte placówki z głównego obiegu. W Zachęcie trwa więc totalne ukrzyżowanie, tymczasem życie (artystyczne) jest gdzie indziej. Gdzie? W prowadzonych przez samorządy galeriach miejskich, które znajdują się poza zasięgiem bezpośredniego wpływu ministra kultury. A także w galeriach komercyjnych, które, co znamienne, w cieniu polityki kulturalnej PiS-u kwitną jak nigdy. Jest wreszcie Muzeum Sztuki Nowoczesnej, od niedawna również poza kontrolą MKiDN.

*

W 34. numerze „Szumu” Wiktoria Kozioł opublikowała arcyciekawy esej „Homary, Gołębie, Jastrzębie. Zwrot konserwatywny w sztuce”. Tytułowe zwierzęta to alegoryczne figury w zaproponowanej przez autorkę typologii kręgów artystycznych, którym po drodze jest z polityką kulturalną obecnej władzy. Znajdziemy w tym gronie zarówno religijnych fundamentalistów, altrightowych ideologów i obrońców cywilizacji łacińskiej, jak i nostalgików starych dobrych czasów, ulokowanych w rozmaitych punktach wyimaginowanej, idealizowanej przeszłości, a także, last, but not least, twórców najzwyczajniej w świecie sfrustrowanych nie dość spektakularnym rozwojem ich karier w III RP. Wspólnym mianownikiem tej skądinąd różnorodnej grupy jest resentyment wobec artystycznej współczesności, jej instytucji i oczywiście artystek i artystów, którym po 1989 roku w Polsce się udało.

Po katastrofie smoleńskiej konserwatywno-prawicowe środowiska artystyczne zradykalizowały się, zwołując jednocześnie pod swoje sztandary tych wszystkich, którzy z różnych powodów nie odnajdywali się na globalizującej się scenie polskiej sztuki. W cieniu tych sztandarów narodził się wyartykułowany przez krytyczkę Monikę Małkowską koncept „mafii bardzo kulturalnej” – utrzymane w poetyce teorii spiskowej wyobrażenie „grupy trzymającej władzę” w sztuce, rozdającej karty elity, kontrolującej instytucje i kolonizującej lokalne pole artystyczne międzynarodowym, kosmopolitycznym dyskursem.

Spolaryzowane społeczeństwo może być podzielone mniej więcej po połowie na zwolenników liberalnej demokracji i bardziej autorytarnej wizji urządzenia państwa. W środowiskach artystycznych te proporcje są inne; szeroko rozumiane postawy liberalne zdecydowanie w nich dominują. W tym kontekście konflikt pisowskiej władzy z przedstawicielami głównego nurtu świata sztuki był nieunikniony i tworzył jednocześnie dla konserwatywno-prawicowych dysydentów systemu artystycznego okazję do zamiany ról. Ironia polega na tym, że orędownicy teorii o „mafii bardzo kulturalnej” otrzymali możliwość stworzenia takiej mafii w praktyce – i okazji tej nie przegapili. Powołany na fali „dobrej zmiany” dyrektor CSW Piotr Bernatowicz kupuje do kolekcji prowadzonej przez siebie instytucji prace „dobrozmianowego” dyrektora Muzeum Sztuki w Łodzi, Andrzeja Biernackiego. Andrzej Biernacki głosuje w komisji wybierającej reprezentanta Polski na Biennale w Wenecji na kuratorowany przez Bernatowicza projekt wystawy Ignacego Czwartosa. Operatorem i producentem weneckiego przedsięwzięcia jest doktor Janowski, który chwilę wcześniej tegoż Czwartosa pokazywał w Zachęcie. Przed 2015 rokiem mafia kulturalna była pewną ideą, otwartym konceptem; mogła być do niej zaliczona każda osoba, odgrywająca jakąkolwiek rolę w sztuce głównego nurtu. W ostatnich latach „grupa trzymająca władzę” zyskała konkretny, osobowy kształt w postaci wąskiego grona decydentów powołanych na stanowiska w drodze politycznych nominacji.

Intronizowana w instytucjach przez PiS mafia bardzo kulturalna ma przestrzenie wystawiennicze. Cieszy się przychylnością partii i zasiada w komisjach rozdających ministerialne środki na sztukę, ma więc również pieniądze do zapełniania tych przestrzeni. Mimo to w kategoriach dystrybucji prestiżu dobrozmianowa „grupa trzymająca władzę” wciąż znajduje się na marginesie świata sztuki – w kwestii pozycji i sprawczości takich osób jak dr Janowski czy Andrzej Biernacki polityka kulturalna PiS-u nie zdołała nic zmienić. „Dobra zmiana” działa bowiem jak czarodziejska różdżka: dotknięte nią instytucje w mig tracą moc nadawania znaczenia artystycznym manifestacjom, które pokazują. Czy owa różdżka wypala także na autorach i autorkach tych manifestacji piętno kolaboracji? Bez przesady, wystawianie w „przejętych” galeriach nie jest tym samym, co łamanie bojkotu oficjalnego obiegu w latach 80. Rzecz raczej w tym, że w obliczu niskiego poziomu wiarygodności „dobrozmianowych” instytucji pokazywanie się w nich nie ma po prostu większego sensu. Wystawa w Zachęcie ma obecnie wagę porównywalną do pokazu w którejś z prowincjonalnych galerii Związku Plastyków.

Protest pod Zachętą, 5 stycznia 2022 / fot. Liubov Gorobiuk

Czy obieg sztuki może funkcjonować bez udziału dużych, centralnych narodowych instytucji, takich jak Zachęta czy Zamek Ujazdowski? Jak widać może, ale takie urządzenie pola artystycznego ma swoje konsekwencje. Pisowska polityka kulturalna doprowadziła do decentralizacji polskiego życia artystycznego. Ważne rzeczy dzieją się teraz głównie w rozsianych po całym kraju galeriach miejskich. Samo w sobie jest to zjawisko pozytywne. Mówimy tu jednak o placówkach, których roczne budżety, a także instytucjonalne zasoby są zazwyczaj tak skromne, że zmieściłyby się w jednej z bocznych sal Zachęty czy CSW, hojnie finansowanych przez zaprzyjaźnionego z ich dyrektorami ministra. Ekonomia pola artystycznego czasów „dobrej zmiany” jest pełna paradoksów. Rządy PiS-u są dla kultury nominalnie hojniejsze niż III RP, a jednak realny sektor publiczny w sztuce – czyli ten, który nie znajduje się w łaskach albo, jak kto woli, w szponach „dobrej zmiany” – ulega pauperyzacji, bo państwowe pieniądze rozpuszczają się w altrightowo-resentymentalnych sosach warzonych w „przejętych” instytucjach. Samorządowe galerie miejskie, które przejęły dużą część misji prowadzenia życia artystycznego, mogą stać na wysokim poziomie merytorycznym, ale nie są w stanie produkować bardziej złożonych projektów i zapewnić osobom artystycznym środków na tworzenie nowych prac.

Może w takim razie trzeba dać sobie spokój z sektorem publicznym i przenieść życie artystyczne na rynek – tym bardziej że w ostatnich latach wpłynęła na niego wezbrana fala prywatnych pieniędzy. Ceny rosną, prace dobrze się sprzedają, benefitują na tym galerie komercyjne. Nie istnieje jednak coś takiego jak darmowy lancz. Rynek płaci, więc wymaga. Czego? Przede wszystkim malarstwa; olej na płótnie jest wciąż podstawową walutą wymienialną na rynku. I najlepiej, żeby był to jednak obraz miły dla oka. Kolekcjonerzy nie stawiają wprawdzie sztuce ograniczeń politycznych, ale mają swoje estetyczne potrzeby. PiS rządzi w Polsce długo; od 2015 roku zdążyło dojrzeć całe pokolenie osób artystycznych wychowanych w świadomości, że na sektor publiczny liczyć można w bardzo ograniczonym stopniu, bo albo nie ma pieniędzy, albo jest politycznie nie do przyjęcia. Podstawowym punktem odniesienia i praktycznie bezalternatywnym obszarem do robienia kariery staje się więc rynek. Taki układ zostawia bardzo niewiele przestrzeni na sztukę poszukującą, eksperymentalną, niedającą się powiesić na ścianie. Sztuka w Polsce nigdy nie była tak mieszczańska jak w czasach „dobrej zmiany”. Trudno galerie winić, że pokazują to, co się sprzedaje; prywatne biznesy nigdy nie obiecywały przecież, że przejmą misję instytucji publicznych; nie taka jest ich rola. Scena artystyczna, z której wymontowano ważny element w postaci dużych państwowych podmiotów, zostaje pozbawiona równowagi – i jeden MSN to za mało, żeby ją zachować. W konsekwencji, przechylona niebezpiecznie w stronę rynku, scena traci na jakości; to obiektywna szkoda dla polskiej kultury. Odpowiedzialność za tę szkodę spoczywa na władzy.

*

Zatrute  Kalina„Zatrute źródło”, Jerz Kalina / fot. Warsawholic 

Kiedy myślę o ostatnich ośmiu latach, staje mi przed oczyma kilka emblematycznych dla epoki „dobrej zmiany” obrazów.

Widzę więc instalację „Zatrute źródło”, którą jeden z ulubionych artystów „dobrej zmiany”, Jerzy Kalina, ustawił na dziedzińcu Muzeum Narodowego w Warszawie. Pamiętacie państwo tę figurę – papieża, który dźwiga nad głową głaz, by cisnąć nim w czerwoną, płytką sadzawkę, w której sam brodzi? Kalina stworzył swoją pracę jako polemiczną ripostę na bluźnierczą jego zdaniem rzeźbę Maurizio Cattelana, „Dziewiąta godzina”. Ta nieudolna formalnie i jeszcze bardziej niezdarna symbolicznie realizacja jest dla mnie kwintesencją sztuki oficjalnej „dobrej zmiany”: oto reakcyjny zamiar napompowany patosem, który odbija się groteskowym echem, niezamierzonym humorem i momentalnie przekształca się w swoją antytezę, prześmiewczy mem. „Dobra zmiana” generalnie nie umie w sztukę, ale przecież nie radzi sobie lepiej w kinie czy teatrze. Na rozwój kultury kompatybilnej z altrightowym paradygmatem obozu rządzącego wydano przez ostatnie lata ogromne pieniądze. Poszły w piach, w zatrute studnie, czerwone sadzawki, komiczne manekiny miotające atrapami meteorytów.  

Inny obraz: 4 czerwca 2023, rocznica wyborów 1989 roku, które rozpoczęły budowę demokracji liberalnej w Polsce. W obronie tego systemu idzie przez Warszawę zwołany przez Donalda Tuska kilkusettysięczny marsz, największy w historii miasta. W tym samym czasie Zamek Ujazdowski, zamieniony przez Piotra Bernatowicza w artystyczną twierdzę „dobrej zmiany”, wywiesza na fasadzie gigantyczny baner. Jest na nim wydrukowany plakat Wojciecha Korkucia, przedstawiający Tuska w towarzystwie Putina. Grafika obrobiona jest tak, że sylwetki polityków układają się w kształt trupiej czaszki. Przesłaniem pracy jest sugestia, że lider PO do spółki z rosyjskim dyktatorem zorganizował katastrofę smoleńską, która rzekomo była zamachem. Nigdy po 1989 roku instytucje kultury nie zostały na taką skalę zaangażowane w reprodukowanie partyjnego przekazu dnia. Zdaję sobie sprawę, że argumenty ad hitlerum nie są w dobrym guście, ale w tym wypadku nie ma wyboru; toporność „dobrozmianowej” artystycznej propagandy, której przykładem jest twórczość Korkucia, znajduje najbliższą analogię z tym, co ze sztuką usiłowano zrobić w czasach stalinowskich. Nawet upodobanie do wywieszania wielkich banerów jest wspólne dla socrealistów i dobrozmianowców.

Korkuć Plakat Wojciecha Korkucia na fasadzie CSW

Jeszcze jeden obrazek: sierpień 2020. Na Krakowskim Przedmieściu policja pałuje dzieciaki protestujące przeciw zatrzymaniu aktywistki ruchu LGBTQ+, Margot. W tym samym czasie Zamek Ujazdowski chwali się zakupem do kolekcji pracy „Tonfa”, autorstwa hołubionego przez „dobrą zmianę” artysty Jacka Adamasa – neonu przestawiającego policyjne pałki w barwach tęczy. Przesłaniem pracy jest opresja, którą heteronormatywna większość cierpi ze strony osób queerowych. To się nazywa wyczucie chwili!

Kolejny powidok: setki osób jedzących banany pod Muzeum Narodowym w Warszawie.

I jeszcze taka scena. Mamy 16 grudnia 2021 i wiadomo już, że decyzją ministra Glińskiego od nowego roku dyrektorem Zachęty będzie doktor Janowski. Na placu Małachowskiego zbiera się demonstracja, trochę w celu protestowania przeciw tej decyzji, a trochę po to, żeby pożegnać narodową galerię w kształcie, który do tej pory znaliśmy – bo w sumie nikt nie wierzy, że protestem uda się cokolwiek wskórać. Manifestanci postanawiają na pożegnanie objąć i przytulić biedną Zachętę. Udaje się utworzyć żywy ludzki łańcuch, który opasuje budynek, ale niewiele brakuje, żeby performens zakończył się fiaskiem z powodu zbyt małej liczby protestujących, których ledwo starcza do otoczenia Zachęty. „Dobra zmiana” toczy się przez instytucje niczym walec; brakuje sił, pomysłów, ale może również determinacji do jej zatrzymania. To jeszcze jedna analogia między nastrojem panującym w Polsce a sytuacją na Węgrzech, którą opisuje w swojej książce Dominik Héjj. Efektem populistycznych rządów jest zniechęcenie, apatia i społeczna bierność. Według Héjja na Węgrzech proces ten zaszedł tak daleko, że nie ma pewności, czy jest jeszcze odwracalny; wielu obywateli wprawdzie nie popiera Fideszu, ale niemal wszyscy tak się do niego przyzwyczaili, że coraz trudniej zdobyć się im na opór. Polska znajduje się o półtorej kadencji parlamentarnej za węgierskimi bratankami. Pytanie, na jakim etapie jest proces demobilizacji społecznej w naszym kraju, pozostaje otwarte; odpowiedź poznamy już w przyszłym tygodniu.

Tymczasem wieczorem 30 grudnia 2021 artysta Paweł Żukowski wyświetla na fasadzie Zachęty projekcję wideo pod znamiennym tytułem „Napisy końcowe”.

*

Na wielu rzeczach się nie znam. Prawdę mówiąc, na mało czym znam się dobrze. Nie potrafię na przykład ocenić, czy przekopywanie Mierzei Wiślanej ma sens, czy jest to raczej ekologicznie szkodliwe przedsięwzięcie w duchu Barejowskiego „Misia”. Nie wiem, czy budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego to śmiała wizja infrastrukturalnego rozwoju, czy okazja do konsumowania ogromnych porcji publicznych pieniędzy przez klientelistyczną klikę skupioną wokół władzy. Bierzemy z żoną 500+, nie wiedząc, czy ostatecznie budżet państwa stać na to świadczenie, czy też jego wypłacanie prowadzi finanse publiczne w stronę drugiej Grecji.

Śmiem natomiast twierdzić, że znam się trochę na sztuce i instytucjach artystycznych, w których, dla których i z którymi pracuję od dwóch dekad. Roszczę więc sobie pretensje do oceny polityki państwa na tym polu. Uważam, że jest fatalna. Aksjologicznie opiera się ona na patriarchalnych, reakcyjnych, anachronicznych przekonaniach, emocjonalnie karmi się resentymentami, politycznie bazuje na instrumentalnym podejściu do sztuki i myleniu jej z propagandą, w wymiarze instytucjonalnym na koncepcji tworzenia nomenklatury w stylu PRL. W miejsce stawiania czoła wyzwaniom współczesności proponuje ucieczkę w toksyczne fantazje o zmitologizowanej przeszłości. Zamiast dialogu z kulturą międzynarodową forsuje model zamkniętej kultury narodowej kiszącej się w sosie pretensji do całego świata i podszytej kompleksami arogancji; stawiam dolary przeciw orzechom, że wystawa Ignacego Czwartosa w Wenecji będzie wybitną manifestacją takiej postawy: wreszcie im wszystkim pokażemy!

Protest pod Zachętą, 5 stycznia 2022 / fot. Michał Slezkin

W obecnej polityce kulturalnej dostrzegam także osobliwy rys infantylny. „Dobra zmiana” nie potrafi wprawdzie stworzyć własnego, żywego pola artystycznego. Umie jednak psuć to, które już istnieje, produkując kolejne projekty zombie i instytucje zombie, artystycznie martwe, ale żarłocznie konsumujące publiczne pieniądze. Nabijanie sobie kabzy jest ważne, nikt tego nie neguje, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w ekscesach obecnej polityki kulturalnej chodzi również, czasem wręcz przede wszystkim, o to, żeby zrobić na złość środowisku artystycznemu. Parę miesięcy temu pozwoliłem sobie na łamach pisma „Miej Miejsce” skrytykować dyrektora Muzeum Sztuki w Łodzi, Andrzeja Biernackiego. W odpowiedzi dyrektor rzucił mi swego rodzaju wyzwanie – zaproponował przeprowadzenie z nim wywiadu. Zgodziłem się. Pytany o kierunek projektu instytucjonalnego, który zamierza realizować w Łodzi, Biernacki powiedział w pewnym momencie: „Mam ochotę ostatecznie popsuć niektórym tę ich szaleńczą zabawę nie za darmo w NIC. Aliści ten skowyt dochodzący z «gremiów właścicielskich sztuki», które nazywam kuratorskim dyktatem, będący reakcją na zmiany kierownictwa w instytucjach, swoją wrodzoną śmiałość do rewolucji w sztuce, nadal może realizować jak ja przez 30 lat, tyle że prywatnie, w ramach środków własnych”.

Nie potrafiąc się bawić wspólnie w sztukę, „dobra zmiana” przyjmuje psucie zabawy innym za wartość samą w sobie; gratyfikacją jest zaś „skowyt” osób zatroskanych dewastowaniem instytucji. Jesteśmy zatem już nie tylko w Budapeszcie, ale również w piaskownicy.

*

Jeżeli projekt społeczny obecnej władzy ocenić miarą jej polityki kulturalnej, to mamy, delikatnie mówiąc, problem i powody do niepokoju. Ale może polityka kulturalna nie ma większego znaczenia, jest jedynie marginesem działalności państwa, dla którego kondycji liczy się tak naprawdę stan służby zdrowia, budownictwa mieszkaniowego, bezpieczeństwa – i nieważne, czy w Zachęcie pokazują lepsze czy też gorsze wystawy, jeżeli sprawy wspólne idą generalnie w dobrym kierunku? Myślę, że wbrew pozorom jest odwrotnie i właśnie polityka kulturalna stanowi zwierciadło, w którym prawdziwe oblicze władzy odbija się najwyraźniej.

Dawno, dawno temu Viktor Orbán był politykiem, który działał i mieścił się w ramach liberalnej demokracji. Rządził, potem stracił władzę. Marząc o jej odzyskaniu, uświadomił sobie, że do rządzenia nie potrzebuje całego społeczeństwa. Wystarczy jego połowa; z drugą połową nie trzeba iść na żadne kompromisy, niczego negocjować – i tak się składa, że osoby ze świata sztuki znajdują się en masse właśnie w tej grupie. Tę myśl populiści na całym świecie przekuwają w Wunderwaffe. Mistrzowsko posługuje się nią Donald Trump. Uzbroił się w nią także Jarosław Kaczyński.

Z polaryzacją, ulubioną bronią postdemokratycznych populistów, jest jak z bombą atomową – jej użycie zostawia po sobie radioaktywne skażenie; na zdewastowanym terenie nie sposób dalej żyć przez całe lata. Cóż z tego, skoro to broń tak skuteczna! Polaryzacja niszczy spójność społeczną, prowadzi do rozwijania się dwóch osobnych wspólnot, które stają się sobie nawzajem obce, wręcz wrogie – ale które muszą wciąż dzielić to samo terytorium. A także wspólne instytucje, nie wyłączając tych artystycznych.

Dla projektów realizowanych przez ugrupowania rządzące w Polsce czy na Węgrzech charakterystyczne jest, że linia podziału spolaryzowanego społeczeństwa nie jest wytyczana według tradycyjnych ekonomicznych czy klasowych interesów. Umiejętnie pogłębiane przez populistów różnice mają przede wszystkim charakter tożsamościowy i kulturowy. To dlatego w centrum inscenizowanej przez siły populistyczne debaty politycznej pojawiają się takie kwestie jak dobre imię dawno zmarłego papieża, katastrofa samolotowa, religia, rasa, historyczne resentymenty czy też prawa publiczne osób transpłciowych – a więc sprawy, które nie mają nic wspólnego z poziomem usług publicznych, kondycją aparatu państwa, rynku pracy czy też z ekonomicznym dobrostanem obywateli. W społeczeństwach, w których ton dyskursowi nadają – jak w Polsce, jak na Węgrzech – silne stronnictwa populistyczne, kultura jest kluczowym polem politycznej bitwy. Jeżeli więc w 2016 roku wgląd w przyszłość możliwy był w Budapeszcie, dziś wystarczy pójść na wystawę, na przykład do Zachęty.
A po wystawie – rzecz jasna – do urn!