Stereo i w kolorze  (ale tylko szarym)
Galeria Stereo (Zuzanna Hadryś i Michał Lasota)

Stereo i w kolorze
(ale tylko szarym)

Stach Szabłowski

Galeria Stereo to świetna galeria. I wszystkim leży na sercu, aby zrobiła się jeszcze świetniejsza, zamiast – nie daj Boże – zepsuć się i pogorszyć

Jeszcze 4 minuty czytania

Zainteresowanie polskiego art worldu kondycją galerii Stereo jest tak powszechne, że aż zasiewa ziarno podejrzenia: a może całe życie artystyczne to tylko wiele szumu, zagłuszającego ciszę, która zapada, bo tak naprawdę nic ważnego się nie dzieje?

Oczywiście, nic podobnego. Dzieje się wiele, i wszyscy są zajęci ważnymi sprawami. Tym bardziej należy docenić fakt, że w nawale obowiązków tak wiele osób znajduje czas i powód, by myśleć i mówić o Stereo. 

Na wiosnę art world plotkował więc o tym, że Stereo przeprowadza się z Poznania do Warszawy. Jesienią Warsaw Gallery Weekend – stołeczny trust dealerów sztuki – fetował ową przeprowadzkę i ukazywał ją jako ostateczne potwierdzenie sex appealu warszawskiej sceny galeryjnej. Zimą art world doceniał Stereo w rankingach najciekawszych polskich galerii (2. miejsce w zestawieniu Obiegu, oczko za Galerią Dawid Radziszewski, ale wysoko nad Rastrem czy FGF). A jeszcze wcześniej, latem, Jakub Banasiak poświęcił galerii Stereo monograficzny esej opublikowany na łamach papierowego „Szumu”. Swój tekst rozpoczynał od głębokiego ukłonu, ubranego w takie oto słowa: „Stereo to bez wątpienia najbardziej konsekwentna, oryginalna i skuteczna z polskich galerii powstałych na przestrzeni ostatnich kilku lat (i piszę to z pokorą)”.

Magdalena Starska & Iza Tarasewicz, „Wici nici krzaki”, marzec 2009, Stereo, Poznań /  fot. B. Górka

W tym miejscu czytelnikom, którzy nie mieli jeszcze okazji omówić palącej kwestii galerii Stereo przy kieliszku winka na którymś z wernisaży, należy się kilka słów wyjaśnienia. Galerię założyła w 2009 roku dwójka krytyków i kuratorów, Zuzanna Hadryś i Michał Lasota, para w życiu i pracy. Jako fundament swego galeryjnego przedsięwzięcia wykorzystali Fundację Transmisja, którą uruchomili dwa lata wcześniej w celu „wspierania rozwoju poznańskiej sceny artystycznej”. I rzeczywiście nieźle ją rozwinęli. Transmisja stanowiła organizacyjno-kuratorskie zaplecze szowinistycznie poznańskiej grupy artystycznej Penerstwo. O kolektywie zrobiło się głośno; Penerstwo było najbardziej wyrazistym zbiorowym wystąpieniem ostatnich lat, grupą Ładnie końca ubiegłej dekady. Kilkoro członków grupy rozwinęło błyskotliwe kariery. Właśnie indywidualnymi karierami wybranych Penerów zajęło się Stereo. W roli artystycznych filarów galerii wystąpiło czworo weteranów kolektywu – Wojciech Bąkowski, Piotr Bosacki, Magdalena Starska i Iza Tarasewicz. Skład uzupełnili Gizela Mickiewicz i Mateusz Sadowski (później dołączyli Piotr Łakomy i Roman Stańczak), którzy nie brali udziału w działaniach grupy, ale świetnie do niej pasowali. Cała ta historia jest bardzo poznańska, środowiskowa i pokoleniowa. Oto powstaje galeria założona dla konkretnych artystów. Galeria, w której kuratorzy i artyści są rówieśnikami, większość potrafi pojechać wielkopolską gwarą, wszyscy  świetnie się znają, zgadzają się co do zasadniczych wyobrażeń na temat sztuki – i chcą teraz wspólnie te wyobrażenia zrealizować. Okej?

Jasne, że okej. A nawet nie okej. Wróćmy do tekstu Jakuba Banasiaka, który latem ogłaszał Stereo najoryginalniejszą i najbardziej skuteczną galerią w Polsce. Kilka linijek niżej, na poparcie swojej tezy – wyartykułowanej z wykluczeniem wątpliwości i z pokorą – krytyk pisał: „Stereo w osobie swoich założycieli wypracowało styl, który spłaszcza dokonania poszczególnych artystów”. I mało tego, że spłaszcza. „Stereo przypomina familię, w której rodzice wychowują podopiecznych na obraz i podobieństwo swoje. Nie przypadkiem ulubionym serialem twórców i artystów Stereo jest Rodzina Soprano”.

Michał Budny & Wojciech Bąkowski, wystawa w Stereo w Poznaniu, 2013 / fot. Mateusz Sadowski

Co się dzieje? Obraz galerii Stereo mutuje w oczach. Na przestrzeni kilku raptem akapitów wizerunek konsekwentnej i skutecznej młodej galerii przepoczwarzył się w wizję hybrydy obozu pracy z mafią i dysfunkcyjną rodziną. Oto familia, w której ojciec założyciel i matka założycielka spłaszczają artystów na obraz i podobieństwo swoje oraz the Sopranos!

I już widać, że w sukcesie czai się zalążek klęski; atuty Stereo staną się jego przekleństwem. Wszystko co Stereo mówi lub robi może być użyte przeciwko niemu – i najprawdopodobniej przeciw niemu się obróci. A skoro teraźniejszość Stereo w zasadzie jednak nam się podoba (bo skuteczni, bo jednak oryginalni), kwestionujemy potencjał galerii na przyszłość.

Te złowieszcze przepowiednie współbrzmią z generalnie ambiwalentnymi uczuciami polskiego art worldu wobec fenomenu Penerstwa, z którym Stereo ma przecież wspólny genotyp.

Bo z Penerstwem jest tak jak ze Stereo. Ciężko nie oddać Penerstwu sprawiedliwości, ponieważ wszyscy jego członkowie wywiązują się zasadniczo z artystycznych obietnic, które składali kilka lat temu, kiedy wraz z Michałem Lasotą przebojem wchodzili na scenę artystyczną. W ciągu ostatnich czterech lat eks-Penerzy dwa razy wygrywali konkurs „Spojrzenia” (Wojciech Bąkowski, Konrad Smoleński), troje z nich było nominowanych do Paszportu Polityki (Bąkowski, Radek Szlaga, Tarasewicz) i jeden Paszport zdobyli (Bąkowski). Pener reprezentował Polskę na Biennale w Wenecji (Smoleński). Inni robili świetnie przyjmowane, dojrzałe, instytucjonalne wystawy (Szlaga, Tarasewicz). Bardziej niż interesująco rozwija się twórczość Piotra Bosackiego (nominacja do ostatnich „Spojrzeń”) oraz Magdaleny Starskiej, wymienianej w jeszcze wiszących na stronach internetowych podsumowaniach roku 2013 wśród najbardziej obiecujących postaci młodego pokolenia. Swoją szaleńczą ścieżką podąża również ze stosownie obłąkańczą konsekwencją Tomasz Mróz, w którego potencjał wierzy nie tylko niżej podpisany (z wiarygodnych źródeł wiadomo, że pracuje teraz nad interesującą wystawą dla warszawskiej galerii Foksal).

Piotr Łakomy, „Rzeczywiste przyczyny”, Stereo, Poznań, 2013 / fot. M. Sadowski

Tak, trudno nie oddać Penerstwu sprawiedliwości, ale równie trudno jest ją oddać. Objawy niestrawności po skonsumowaniu Penerskiej strawy najgwałtowniej występują przy okazji recepcji sztuki Wojciecha Bąkowskiego. I nic dziwnego, bo przecież tak jak kiedyś Bąkowski był kwintesencją Penerstwa, tak teraz jest esencją artystycznej substancji Stereo. To on mówił z najsilniejszym poznańskim akcentem, to brzmienie jego prac osiągało najniższe basowe rejestry z takim upodobaniem odtwarzane w Stereo. To Bąkowski z taką konsekwencją przestrzega dyscypliny minimalistycznego formalizmu, tej surowej, ascetycznej wizualnej liryki, która jest także estetycznym trade markiem Stereo. Na dodatek Bąkowski ma na koncie najwięcej obiektywnych sukcesów, jest więc najbardziej irytujący. No i nosi białe skarpetki...

Białe skarpetki artysty po raz pierwszy stały się tak widoczne, że nie dało się ich ignorować, w 2008 roku. Artysta zaczął wówczas intensywnie wystawiać w Warszawie; najpierw w galerii Leto, następnie w Zamku Ujazdowskim (na wystawie „Establishment”, którą miałem przyjemność współkuratorować), zarazem potem w MSN-ie – wszystko w ciągu kilku zaledwie miesięcy (na Zachętę czas miał przyjść w roku następnym). Pamiętam reakcję Adama Mazura na tę przeprowadzkę Bąkowskiego z poznańskich podwórek na stołeczne salony. W 2008 roku krytyk zamiast pokusić się o krytykę prac artysty, uległ innej pokusie – i jakże zabawnie oraz udatnie parodiował frazę, którą Bąkowski posługiwał się w cyklu „Filmów mówionych”. Wiadomo, najpierw przyjemność, obowiązek później – albo i wcale. 

Wojciech Bąkowski, wystawa prac, Stereo, Warszawa, 2013 / fot. M. Sadowski

Mogłoby się wydawać, że od tamtych czasów Bąkowski zdążył coś udowodnić. A jednak, ton dyskursu krytycznego budowanego wokół sztuki Bąkowskiego niespecjalnie się zmienił, od kiedy Adam Mazur przedrzeźniał artystę. 

Cóż to za ton?

Odnajduję go w jeszcze ciepłej recenzji, którą Karol Sienkiewicz napisał o najnowszej, dopiero co zakończonej wystawie Bąkowskiego w Stereo. Same prace krytyk właściwie tylko opisuje – i gdyby poprzestać na lekturze opisów, można by pomyśleć, że są to nawet prace całkiem niezłe. Rozprawa z Bąkowskim (i pars pro toto, z artystycznym programem Stereo), toczy się jednak gdzieś obok prac, w regularnym rytmie aluzji, powpinanych w tekst niczym ostre szpileczki wbijane w materię wystawy. I tak na marginesie wystawy Sienkiewicz a to przedrzeźnia tekst kuratorski, a to wspomni o nieśmiertelnych białych skarpetkach jej autora (tak, Bąkowski wciąż bezczelnie je nosi!), to znów mimochodem zauważy, że jest to autor arogancki („Pener to był ten, kto sika na własnym podwórku. Albo na cudzym. Nie pamiętam. Zapamiętałem za to image Wojciecha Bąkowskiego. Jego mina też mówiła niejedno”). Z ledwie skrywaną satysfakcją krytyk zauważa, że white cube Stereo nie jest znów taki white ani taki cube, bo brak naprawdę prostych, kątów prostych w tym po-PRLowskim „nieco kruszącym się lokalu w pawilonie ukrytym między blokami, tuż obok Oberży pod Czerwonym Wieprzem. Typowo polskie zmaganie się z materią”. Również mimochodem, bo przecież fakt ten niewiele ma wspólnego z wystawą w Stereo, Sienkiewicz przypomina, że Wojciech Bąkowski startował w konkursie na show w polskim Pawilonie w Wenecji. Ale przegrał i na Biennale pojechał jego kolega z Penerstwa, Konrad Smoleński. C'est la vie – pointuje Sienkiewicz niespełnione weneckie ambicje artysty. Dla nieznających francuskiego – c'est la vie tłumaczy się na polski jako „zyg-zyg, marcheweczka”.

Już przed końcem recenzji wiemy, że coś jest z tą wystawą nie tak, choć jeszcze nie wiadomo co. Może artysta ma nie taką minę jak powinien? Może wystawia w galerii położonej zbyt blisko Oberży pod Czerwonym Wieprzem? Może ma po prostu brzydkie skarpetki?

Wojciech Bąkowski, wystawa prac, Stereo, Warszawa, 2013 / fot. M. Sadowski

„Bąkowski od lat stoi wobec dwóch sprzecznych oczekiwań publiczności” – podsumowuje krytyk, który na swoje szczęście zna oczekiwania publiczności, i to te formułowane już „od lat” wobec artysty, który na szerszej scenie obecny jest raptem od pięciu sezonów. „Pierwsze oczekiwanie jest takie, że woda sodowa sukcesu nie uderzy mu do głowy, że pozostanie trochę zbuntowanym wyznawcą tumiwisizmu, że ciągle będzie nosił te same skarpetki. Drugie oczekiwanie wobec Bąkowskiego jest takie, że w końcu pokaże coś naprawdę innego, a jego kolejny film nie będzie kolejnym «Filmem mówionym»”. Co z ulga. Krytyk ma jednak dla Bąkowskiego coś więcej niż garść szpileczek. Ma dobrą radę. Najlepiej, gdyby Bąkowski robił coś innego, niż robi i w ogóle stał się kimś innym. Nie wiem, czy pójście za tą radą rozwiązałoby artystyczne problemy samego Bąkowskiego, ale bez wątpienia załatwiłoby problem, który ma z nim część krytyki.

Bo Sienkiewicz nie jest sam. Dobre rady dla Bąkowskiego ma również Wojciech Albiński. Ten autor na jesieni pragnął przygotować dla „Szumu” portret Bąkowskiego. Artysta nie chciał się wprawdzie spotkać z krytykiem, ale portret i tak powstał – na podstawie wywiadów. W kreśleniu wizerunku nie obyło się oczywiście bez wzmianki o nieśmiertelnych skarpetach, ale nie ma tego złego, bo przy okazji Albiński odkrył, że Bąkowski z wywiadów podoba mu się o wiele bardziej niż Bąkowski – podmiot liryczny z prac Bąkowskiego. Dzięki wywiadom Albiński zaczyna przeczuwać „inny głos” artysty. Temu głosowi, którym Bąkowski naprawdę się posługuje, krytyk wprawdzie „nie odmawia czaru”, ale nazywa go „głosem uciętym, małym, karłowatym”, niemalże „licealnym” grepsem, „sztuczną manierą”. O drugi głos, który wybrzmiewa na razie w wyobraźni krytyka, bo Bąkowski nim nie mówi – ale przecież mógłby, gdyby tylko posłuchał dobrych rad – Albiński się „upomina”. Upomina się, bo wie przecież lepiej od Bąkowskiego, jak Bąkowski mógłby się w pełni wyrazić. „Jestem przekonany, że za tym głosem może być więcej Wojciecha Bąkowskiego, niżby chciał pokazać” – deklaruje krytyk i zaraz „namawia” artystę, by nareszcie zaczął korzystać „z pełnej skali słowa”. Jak to zrobić? I na to Albiński ma radę. Bąkowski wielokrotnie wspominał w wywiadach, że zaciągnął literacki dług u dwóch autorów, których uważa za swych mistrzów: u Białoszewskiego i Prousta. Mniej Białoszewskiego, więcej Prousta, „namawia” Albiński.

Dobrze wiedzieć, że artysta nie jest na świecie sam, rozdarty między Białoszewskim a Proustem – i nie brak wkoło ojców, co lepiej wiedzą, jak dzieci robić. Ojcowska rada znajdzie się zresztą nie tylko dla artysty, ale i dla jego galerii. We wspomnianym tekście Jakub Banasiak pisze o Stereo z troską: „Trwanie przy obecnej praktyce może zepchnąć Stereo co najmniej w stronę manieryzmu. A stąd blisko już do przewidywalności i intelektualnej jałowości. Jak więc rozwiązać sytuację, w której największy walor jest jednocześnie największym balastem i ograniczeniem? Co zrobić, żeby na ołtarzu różnorodności nie złożyć własnej tożsamości? Cóż, mogę z ulgą napisać, że odpowiedzi na te pytania nie należą do mnie”. Cóż, ja mogę z ulgą napisać, że choć odpowiedzi rzeczywiście nie należą do Jakuba Banasiaka, to krytyk skwapliwie ich udziela: „Na pewno nie zaszkodzi – poucza redaktor «Szumu» – żeby twórcy galerii Stereo zadali sobie kilka ćwiczeń, które zakwestionowałyby dotychczasową logikę konstruowania wystaw, a szerzej – budowania tożsamości galerii”. Tę radę można świetnie zsynchronizować z receptami, jakie dla czołowego artysty Stereo Wojciecha Bąkowskiego ma Karol Sienkiewicz, który zaleca, aby artysta wreszcie „pokazał coś innego” i aby jego „kolejny film nie był «Filmem mówionym»” (choć Bąkowski robi przecież głównie filmy mówione). Ja poszedłbym jeszcze dalej. Mam dla Zuzanny Hadryś i Michała Lasoty swoją radę: precz z półśrodkami! Zakwestionowanie tożsamości galerii może nie wystarczyć. Dobrze byłoby wymienić artystów na takich, którzy „pokażą co innego” i nie będą już robić „Filmów mówionych”. Potem koniecznie trzeba zmienić nazwę galerii. A na koniec właścicieli.

*

Mateusz Sadowski, „Rezonans”, Galeria Stereo, Warszawa, 2014 / fot. M. Sadowski 

Ale moment, czemu na rady dla Stereo zebrało mi się akurat teraz? No właśnie; do powyższych refleksji podjudziła mnie trwająca obecnie w galerii wystawa Mateusza Sadowskiego. Wystarczy rzut oka i już wiadomo, że Hadryś i Lasota są niepoprawni. Udzielać im dobrych rad to miotać grochem o ścianę white cube’a. Zaraz po Bąkowskim wystawiają Sadowskiego, choć jest tajemnicą poliszynela, że Sadowski chodzi do Bąkowskiego na obiady, obaj wzięli się z Poznania i lubią rodzinę „Soprano”. 

 

Mateusz Sadowski, „Rezonans”, Stereo, Warszawa, do 22 lutego 2014.

Mateusz Sadowski, „Obrazy nieplanowane”, kurator: Michał Lasota, BWA Zielona Góra, do 16 lutego 2014.

Nie będę recenzował tej wystawy. Wystarczy powiedzieć, że jest to wystawa okropnie Stereo: monochromatyczna, szaro-szara, minimalistyczna, obsesyjnie skupiona na formie, na subtelnych zagadnieniach percepcji i na eksperymentowaniu z językiem wizualnym, który te zagadnienia mógłby wyrazić. Sadowski znów jest na tej wystawie Sadowskim, jak zwykle hermetycznym do granic autyzmu. Kto zatem tak naprawdę chciałby zobaczyć innego artystę w innej galerii, ten niech sobie da spokój z Sadowskim i po prostu idzie gdzie indziej – bo dla Stereo nie ma nadziei; ci ludzie są głusi i robią swoje. Kto jednak ma ochotę na kawałek sztuki według Stereo, niech na Sadowskiego szybko się wybiera (jeśli nie do Warszawy, to do Zielonej Góry). Warto. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.