Wywłoka, zwierzyniec, kostnica

J. Szpilka

Polskie tłumaczenie „Kurewien” Camili Sosa Villady jest brutalne w sposób, który tłumi lekturę pod nawałem obelg, wyzwisk i celowo zbrzydzającego slangu. Idealnie za to pasuje do stereotypowego obrazu ubogiego życia w ruinach latynoamerykańskiego kapitalizmu

Wywłoka, zwierzyniec, kostnica

Jeszcze 3 minuty czytania

Wywłoka, zwierzyniec, kostnica

„Kurewny” Camili Sosa Villady to opowieść o świecie travesti: charakterystycznym dla Ameryki Południowej rodzaju transkobiecości (w szerokim tego słowa znaczeniu: nie chcę zasugerować, że travesti są trans kobietami w znajomym nam sensie), ściśle związanym z przestrzenią miejskiej biedy oraz pracy seksualnej. Jest to książka wyśmienita, balansująca na granicy wielkości; na przemian poruszająca brutalnością i czułością, sprawnie przechodząca między dosadnym realizmem a rejestrami groteski i fantazji. Ile by jednak nie mnożyć tutaj superlatywów, niestety jest to również książka, którą pod koniec lektury chciałam z całym impetem cisnąć o ścianę, a być może zostawić jeszcze niegrzeczny komentarz na stronie wydawcy. Powody są, z grubsza, trzy.

Tłumacząc do bólu

Jedną z rzeczy, które uderzyły mnie już od pierwszej strony „Kurewien”, jest to, jak przetłumaczone zostało samo słowo travesti. Zgodnie z intencją autorki tłumaczka nie podjęła próby udomowiania go i sprowadzania do przyjaznych, neutralnych wariantów takich jak, powiedzmy, „osoba trans”. Zamiast tego postanowiła pójść o krok dalej: w polskim wydaniu nie tylko nie da się znaleźć określenia „trans” – jak informuje w posłowiu Maciej Stroiński, jest to przecież „powieść o transpłciowości, w której ani razu nie pada słowo «transpłciowość»” – ale zniknęło z niego nawet samo travesti. Zamiast tego jest jakże swojska – i jakże poetycko dosadna – „wywłoka”.

Podobne decyzje translatorskie wypełniają strony „Kurewien”. Cliente, klient kupujący usługi bohaterek, stał się „lujem”. Tam, gdzie travesti nie przekształciły się jeszcze w wywłoki, występują również jako lasencje, czasami lachociągi. Z brujas – które angielska tłumaczka oddała tak nieapetycznie neutralnym queers – mamy z kolei wyciągnięte prosto z Witkowskiego „przeróżne czuczła”. Pod tym względem „Kurewny” są istnym wieczornym kursem pedalskiego slangu z heroicznej epoki dawania dupy w okolicach Centralnego i to faktycznie chwyta za serce albo daje kopa w brzuch.

Camila Sosa Villada, „Kurewny”. Przeł. Maria Broda, Filtry, 224 strony, w księgarniach od marca 2024

Moje czepialstwo nie dotyczy tutaj poszczególnych decyzji tłumaczki, ale jest bardziej holistyczne: problem stanowi sama przyświecająca temu tłumaczeniu filozofia. Nie trzeba zresztą wgryzać się w sam tekst, żeby wyczuć intencję: Villada nadała swojej powieści tytuł „Las malas”, który przecież da się oddać w języku na wiele sposobów. Po angielsku stało się to więc „Bad Girls”, „złe dziewczyny”. Ale u nas? U nas są „Kurewny”, a zdobiący okładkę but na sztyletowym obcasie nie pozostawia wątpliwości, o co chodzi: żeby było dosadnie. Do bólu, do krwi. Bez taryfy ulgowej.

Tłumaczenie „Kurewien” jest zwyczajnie brutalne. Brutalne w sposób, który tłumi lekturę pod nawałem obelg, wyzwisk i celowo zbrzydzającego slangu. Wybór ten był oczywiście celowy i miał podobno (znowu odnoszę się tutaj do posłowia) na celu zachować „pierwotną szatę językową”. Trudno mi jednak nie odnieść wrażenia, że to, co zamiast tego zostało wytworzone, to całkiem nowa scenografia dla tekstu – obsrana, knajacka. I idealnie pasująca do stereotypowego obrazu tego, jak wygląda ubogie życie w ruinach latynoamerykańskiego kapitalizmu. To tłumaczenie, które działa jak żółty filtr nakładany na kamerę, kiedy hollywoodzcy filmowcy chcą przypomnieć widzowi, że rzecz się dzieje w Meksyku. W ludzkim piekle albo nawet w zoo.

Egzegeza na Uranie

Porównanie do ogrodu zoologicznego, śpieszę dodać, nie jest moje. Zaczerpnęłam je od Stroińskiego, którego posłowie ma chyba ratować czytelnika od niebezpieczeństw wątpliwości na temat tekstu, który właśnie przeczytał. W tym celu pozwala on sobie na szereg barwnych figur językowych, w tym właśnie na porównanie prozy Villady do „filmów przyrodniczych i klasycznych studiów antropologicznych”. I właśnie jak dobry XIX-wieczny antropolog, odnajdujący wśród „ludów pierwotnych” obraz człowieka nieskażonego cywilizacją, Stroiński zaraz dodaje, że opowieść o travesti „ukazuje pierwotne wymiary człowieczeństwa: popędy, odruchy, skłonności ciała, poruszenia serca”. Jakby tego jeszcze było mało, tłumaczy też, że Villada „bada źródło życia, żywioł, który powołuje ludzi do istnienia (...) przedstawia zwierzyniec ludzki”.

Podkreślenie jest, szczęśliwie, moje. Ale może niepotrzebna tutaj złość i nie na miejscu złośliwość. Niewątpliwie autor posłowia zaprasza czytelnika na spacer po menażerii, w której zobaczyć można niestworzone istoty. Uprzedzając wątpliwości, spieszy przy tym dodać, że travesti to nie literacki wymysł Villady, ale lud, który „istnieje naprawdę, a nie tylko w prozie”. Po deklaracji tej następuje coś, co mnie, jako trans kobietę, może tylko cieszyć: żywy i trudny do zaprzeczenia dowód, że i my, choć nie przypisano nam samiczości przy urodzeniu, możemy paść ofiarą mansplainingu. Stroiński przestrzega bowiem czytelnika, żeby nie dał się zwieść pozornym podobieństwom między travesti i transgender. „Wywłoki – oświadcza – nie ingerują w swoje genitalia, bo zwyczajnie nie ma takiej potrzeby”. Komentarz ten, niewątpliwie zgodny ze stereotypową definicją społeczności travesti, trochę jednak gryzie się z obecnością wszystkich tych travesti po waginoplastyce, które znaleźć można na stronach „Kurewien”. A jest ich, dodam, przynajmniej kilka.

Znowu, nie chodzi tutaj o szczegóły ani o łapanie za słówka. Nie chodzi nawet o dość makabryczne porównanie opowieści o życiu kobiet z marginesu ze „zwierzyńcem ludzkim”. Problem jest trochę bardziej abstrakcyjny i polega na tym, że wstrzykujące sobie pokątnie silikon, biorące zdobyte na lewo hormony i regularnie padające ofiarą kobietobójstwa travesti są, według Stroińskiego, „zajęte przekraczaniem granic: ciała, płci, języka, rodziny, wspólnoty, a nawet gatunku w obrębie królestwa zwierząt, w obrębie którego przynależą”. Ta wzniosła fraza, którą można by śmiało dopisać do któregokolwiek z felietonów Paula B. Preciado w „Mieszkaniu na Uranie”, jest porażająco wręcz nieczuła.

Oczywiście wiem, że czułostkowość nie przystoi krytykowi, a prawdziwie wielka literatura pozwala przekroczyć ramy tu i teraz i dotknąć czegoś uniwersalnego. Ale czytając „Kurewny”, miałam wrażenie, że bohaterki Villady były mniej zainteresowane transgresją, a bardziej po prostu przetrwaniem. Że cenę za „przekraczanie granic” płaciły nieustannie krwią i ubóstwem, a ich marzenia dotyczyły raczej tego, żeby już tak nie przeginać, a najlepiej to znaleźć męża, dom i rodzinę.

Niestety takie przyziemne trans pragnienia nie są stosowne w sytuacji, w której to właśnie transgresja jest tym, za co transki, travesti i całe różnopłciowe plemię jest cenione przez krytyków literackich i teatralnych. Travesti, która chce mieć męża i waginę, nie jest po prostu interesująca, niczego swoim istnieniem nie udowadnia ani też nie sprawuje się jako ciekawy eksponat w ludzkim zwierzyńcu. Szczęśliwie jednak jest jeden sposób, żeby z powrotem przywołać ją do porządku przekraczania: może zostać zmuszona do transgresji granicy życia. To znaczy zatłuczona na śmierć.

Wszystkie moje koleżanki są martwe

Martwe transki, albo przynajmniej takie, które cały czas ryzykują swoim życiem, są niebywale interesujące. Świadczy o tym fakt, że to właśnie książki o nich wciąż tłumaczy się na język polski. Czasami jest to faktycznie świetna literatura, jak w przypadku „Pory huraganów” Fernandy Melchor. Czasami jest to niestety „Wszyscy mają w dupie, co stało się z Carlottą” Jamesa Hannahama. Bez względu jednak na indywidualne jakości (bądź brak) takich tekstów łączy je fakt, że nie-cispłciowy trup ściele się w nich gęsto.

Straciłam rachubę, ile dziewczyn umarło na stronach „Kurewien”. Zostały zabite przez HIV, przez klientów, przez policję, przez nieudane operacje plastyczne. Samo w sobie jest to zresztą dość przewidywalne; świat travesti jest faktycznie brutalny i niebezpieczny. Zresztą, może nie tylko travesti? Torrey Peters, autorka popularnej „Trans i pół, bejbi”, zauważyła przecież, że „jeśli jesteś trans dziewczyną, która zna dużo innych trans dziewczyn, to sporo bywasz w kościele, ponieważ tam się odprawia pogrzeby”. I wszystko dobrze.

To trochę mniej dobrze, że właśnie role trupów (faktycznych bądź in spe) zdają się najbardziej ekscytować wydawców, kiedy przychodzi do decyzji o tym, jakie książki o transkobiecości należy wypuścić na rynek. Są przecież też i inne smaki! Zanim transka trafi do (bardzo już tłocznej) kotwicy, z pewnością prowadzi jakieś życie. Czasami to życie potrafi być nawet przyjemne, interesujące, niedające się sprowadzić do „przekraczania granic”. Więcej: niektóre transki przed śmiercią żyją nawet dość prozaicznie. I o tym też powstają interesujące książki!

Proza życia jest jednak wciąż – przynajmniej jeśli chodzi o polski rynek wydawniczy – przywilejem cispłciowości. „Trans” – bez względu na to, jaki konkretnie wymiar płciowej różnorodności określenie to akurat desygnuje – pozostaje szczególnie interesujące tam, gdzie ociera się o śmierć, przemoc, wykluczenie i transgresję. Tam, gdzie wzbudza porównania do Geneta albo Witkowskiego, tam, gdzie (domyślnie średnioklasowy) czytelnik może ze zgrozą ujrzeć dramat tego kruchego istnienia. Tam, gdzie travesti staje się wywłoką.