15 LAT: Czy możemy się już nie kłócić?
il. Joana Coccarelli, "the observatory", CC BY-NC-ND 2.0 DEED

33 minuty czytania

/ Literatura

15 LAT: Czy możemy się już nie kłócić?

Maciej Jakubowiak

Wydawało mi się, że krytyka powinna być bezkompromisowa, a książki są ważniejsze od ulotnych znajomości, ważniejsze od koneksji i kurtuazji, że książki są po prostu najważniejsze. Uwielbiałem to. Dziś nie jestem z tego dumny

Jeszcze 8 minut czytania

W sprawach literatury lubiłem stawiać sprawy na ostrzu noża. To mnie napędzało. Wystarczyło, że znalazłem w sobie silne emocje, i już argumenty, epitety i oceny układały się same. Widziałem wtedy więcej i więcej chciałem pokazać innym, a im bardziej byłem nakręcony, tym bardziej mi zależało. Fakt, że te emocje zwykle były złe; te dobre zdarzały się znacznie rzadziej. Najpierw było może znudzenie albo zniecierpliwienie, bo książki to nie sport i jeśli rozpędzają serce, to oszczędnie, ale potrafiłem rozdmuchać te pierwsze iskry tak, żeby zrobił się z nich prawdziwy pożar, ze złością, gniewem, wkurwieniem i rzucaniem gromami.

Pewnie trochę w tym było zacietrzewienia, jak w tych memach: „Poczekaj, kochanie, ktoś nie ma racji w internecie”. Miałem tak samo: kiedy uważałem, że ktoś nie ma racji w literaturze, nie mogłem przez to spokojnie spać. Głupio to brzmi, jasne, ale skutki bywały niezłe, bo wychodziły mi z tego chyba całkiem przyzwoite teksty: solidnie uzasadnione, opakowane kontekstami, porównaniami i zastrzeżeniami. Wkładałem w nie wszystko, co miałem. Szczególnie w te negatywne, bo krytyka, która jest na nie, wymaga więcej zaangażowania. Zachwycać się można w ciemno, nikt się przecież nie obrazi, urząd w przypadku pozytywnej decyzji może odstąpić od uzasadnienia. Ale kiedy chce się kogoś przekonać, że jakaś książka jest do niczego, wtedy trzeba się wysilić, coś z czymś porównać, pokazać argumenty. A że przy tej okazji wystawia się i siebie samego na obstrzał, to warto się wcześniej solidnie ufortyfikować. Właśnie te zasieki, byłem przekonany, są materią najlepszej krytyki.

Zdaje się, że to działało. Usłyszałem parę razy, że piszę krytykę „prawdziwą” albo nawet „odważną”. Zdarzało się, że sami autorzy krytykowanych książek udostępniali w swoich feedach moje negatywne recenzje, dodając, że co prawda z oceną by polemizowali, ale stoi za nią solidna, uważna lektura. To pewnie ci odporni, bo byli i tacy, których to zwyczajnie bolało.

15 lat w kulturze

W „Dwutygodniku” już od 15 lat przyglądamy się kulturze. Przez ten czas wiele się zmieniło. Media społecznościowe rosły w siłę, a te papierowe przechodziły kryzys za kryzysem. Po polityce ciepłej wody przyszedł czas na zimny prysznic. Przynajmniej w świecie sportu zrobiło się podobno trochę milej. W numerze urodzinowym przyglądamy się kulturze ostatniego piętnastolecia.

Na pewno zabolało jedną moją znajomą, nie jakąś bliską, ale odbyliśmy kilka serdecznych i uprzejmych rozmów. A potem napisałem zjadliwą recenzję jej książek. Wydawało mi się, że krytyka powinna taka być, bezkompromisowa, i że książki są ważniejsze od ulotnych znajomości, ważniejsze od koneksji i kurtuazji, że książki są po prostu najważniejsze, więc bez większych skrupułów (jakieś tam miałem, jasne, ale łatwo je stłumiłem) zjechałem jej dwie powieści, dając solidną merytoryczną podstawę, ale nie szczędząc posypki ze złośliwości. Wiem, że ją zabolało, bo sama mi o tym powiedziała.

Pewnie byli i tacy, którym krytyka nic nie robiła. Ale był też autor, który wydał parę powieści, każdą kolejną w coraz lepszym wydawnictwie, a ja z różnych powodów przeczytałem je wszystkie i tak się wreszcie zirytowałem, że nie zostawiłem na nim suchej nitki. A potem przez kilka lat nie ukazała się żadna jego książka. Nie wiem, czy to mój tekst za tym stał, ale lubiłem myśleć, że tak. Pozwalało mi to wierzyć, że krytyka literacka ma jeszcze jakąś siłę sprawczą. Że ja mam siłę sprawczą.

Uwielbiałem to. Dziś nie jestem z tego dumny. Nie żebym miał wyrzuty sumienia albo żeby było głupio. Po prostu tamte teksty to już coś, z czym wolałbym nie być utożsamiany.

Znajomości

Ktoś złośliwy powie, że się sprzedałem. Fakt, że osobiście poznałem sporo ludzi, którzy piszą literaturę w tym kraju. Prowadziłem z nimi spotkania (i brałem za to pieniądze od ich wydawnictw), spotykaliśmy się na festiwalach literackich, widywaliśmy się na mieście, wymienialiśmy wiadomości, u niektórych zamawiałem teksty do „Dwutygodnika”, czasem czytałem albo słyszałem ich miłe słowa o mojej pracy. A jak się poznaje ludzi twarzą w twarz albo nawet głaszcze ich psy, to potem jakoś głupio wypisywać w prasie złośliwe rzeczy o ich pracy.

Tak to już jest, Polska to może spory kraj, ale rynek książki mamy niewielki i w końcu kiedyś wszyscy poznają wszystkich. Tak też zwykle układa się coś, co można by nazwać krytycznoliteracką ścieżką zawodową, że najpierw pisze się teksty, potem prowadzi spotkania, wreszcie dostaje zaproszenia do kapituł nagród, i wszędzie tam poznaje się ludzi. Raczej przyjmuje się te wszystkie propozycje, bo są z nich pieniądze, a mało kogo, kto zajmuje się książkami, stać na to, żeby nie przyjmować pieniędzy.

Podobno redaktor naczelny jednego z brytyjskich czasopism literackich słynie z tego, że nie chodzi na żadne branżowe imprezy, żeby później w swoich tekstach nie kierować się osobistymi uprzedzeniami. I może tak to powinno być, żeby krytyka mogła być całkowicie niezależna, może recenzenci i recenzentki powinni siedzieć w piwnicach i stamtąd wydawać całkowicie niezależne opinie. Ale prawdę mówiąc, nie wiem, czemu mieliby to robić, bo te wszystkie rauty i festiwale to całkiem miłe okoliczności. A przede wszystkim, jeśli lubi się książki na tyle, żeby poświęcać im spory kawałek swojego życia, to czemu by nie czerpać przyjemności z poznawania ludzi, którzy je piszą?

Gorzej, że sam zacząłem pisać książki. Tak, znaczy to tyle, że wcześniej byłem jak ten stereotypowy krytyk, co wyżywa się na książkach innych, bo sam chciałby napisać książkę, ale nie umie. W ogóle w tych wszystkich frazesach o krytyce może się kryć sporo prawdy. W końcu trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś czytał tyle książek, żeby o nich pisał, ale nigdy nie chciał napisać swojej.

No więc kiedy wreszcie napisałem książkę, która mogła liczyć na jakiś szerszy odzew, wszedłem w buty tych, o których pracy do tej pory pisałem, i wtedy się przeraziłem. Ta świadomość, że ktoś mógłby potraktować moją książkę tak, jak ja traktowałem inne książki, potrafiła być paraliżująca już wtedy, gdy pisałem, ale kiedy moja książka trafiła w ręce krytyczek i krytyków, przeraziłem się już nie na żarty. To podobno wskazane, żeby odkrywać inne punkty widzenia, wczuwać się, empatyzować albo chociaż wyobrażać sobie, jak mogą czuć się inni ludzie, szczególnie ci, na których nasze działania mają jakiś wpływ; podobno właśnie tego przede wszystkim uczy literatura. A ja zafundowałem sobie dokładnie takie ćwiczenie, tylko nie w wyobraźni, ale w rzeczywistości. I dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać: co ja dobrego robiłem?

Panowie krytycy

Pewnie, zawsze miałem wątpliwości. Choćby tego rodzaju, że krytyka literacka to nie jest szanowany zawód. Przede wszystkim to nie jest zawód szanowany przez tych, którzy zajmują się tym, co dla krytyczek i krytyków najważniejsze, czyli przez pisarzy i pisarki. Z „panów krytyków z pism miesięcznych”, którzy mieli w zwyczaju, całkiem jak ja parę stuleci później, „zgrzytać zębami, oburzać się i sierdzić”, nabijał się Laurence Sterne w jednej z moich ulubionych książek, czyli „Życiu i myślach JW Pana Tristrama Shandy” (w polskim przekładzie Krystyny Tarnowskiej). Albert Camus notował: „Trzy lata, żeby napisać książkę, pięć linii, żeby ją ośmieszyć” (co roku ten cytacik przypomina znajoma krytyczka). I w ogóle dałoby się ułożyć grubą antologię złożoną z samych literackich narzekań na krytykę.

To jeszcze można zrozumieć, w końcu jeśli krytyka miałaby być od tego, żeby sprawdzać jakość powstającej literatury, to jej twórczynie i twórcy mieliby interes w tym, żeby taki, powiedzmy, trybunał dyskredytować. Ale krytyki nie szanują też specjalnie czytelniczki i czytelnicy, a to przecież w ich interesie miałaby się odbywać cała ta impreza. Tymczasem trudno (dziś? kiedyś było lepiej? nie byłbym tego taki pewien) wskazać takie nazwisko osoby zajmującej się krytyką, które przykuwałoby większą uwagę. O tekstach krytycznych właściwie się już nie dyskutuje poza gronem krytyków, nie ma z tego prestiżu, benefitów, efektu „wow” w towarzystwie, nic.

Zapytałem kiedyś grupę studentów rozpoczynających przygodę na kierunku „krytyka literacka” (i mających już za sobą co najmniej trzy lata innych studiów humanistycznych) o nazwiska ulubionych krytyków, w odpowiedzi usłyszałem: Kazimierz Wyka, Jan Błoński. Nie jestem taki stary, obaj już wtedy nie żyli. W ogóle jacy tam studenci krytyki. Jak donosił niedawno Reggie Ugwu w „The New York Timesie”, osoby zajmujące się w mediach społecznościowych omawianiem zjawisk kulturalnych nawet nie chcą, żeby nazywać je krytykami.

Krytyką nie przejmują się też specjalnie wydawnictwa ani, po prostu, rynek. Jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy mediów było mniej, mogło się zdarzyć, że czyjaś opinia decydowała o sukcesie albo niepowodzeniu jakiegoś tytułu. Dzisiaj, jak słyszę od osób zajmujących się promowaniem książek, recenzje właściwie nie mają przełożenia na sprzedaż. A kilka plakatów na mieście ma większą siłę sprawczą niż sążnista recenzja.

Punkt czytania

Z tym wszystkim: narzekaniami autorek, podśmiechiwaniem czytelników, upadkiem prasy, dałoby się jeszcze jakoś żyć, tak jak się żyje z niefortunnymi okolicznościami, na które ma się niewielki wpływ. Ale w największy popłoch wpędzała mnie zawsze sprawa dla pisania krytyki zasadnicza, choć zasadniczo nierozwiązana, mianowicie: czym uzasadnić swoje oceny?

Brzmi to jak problem teoretyczny, ale to sprawa najzupełniej praktyczna. Uznajmy, dla przykładu, jakąś książkę X autora Y za kiepską. Dlaczego? Bo wykorzystuje, powiedzmy, zgrane konwencje, żeby odtwarzać zachowawcze poglądy społeczne. To już jakieś uzasadnienie, ale czy to samo w sobie jest złe? Może to świadoma strategia, zamierzone unikanie dystansu, celowe powtórzenie? I co sprawia, że powtórzenie miałoby być gorsze od oryginalności? Czy nie istnieją ludzie, którzy uważają inaczej? Czy ocena książki nie zależy więc od tego, jakie początkowo przyjmie się założenia? Od wyznawanego światopoglądu, popieranej polityki, wyobrażeń o naszym miejscu w kosmosie i założeń dotyczących tego, co to w ogóle znaczy, że się jest?

Można to ciągnąć w nieskończoność. Bo też dla całej kultury, powiedzmy, zachodniej problem uzasadnienia (sądów, polityki, ideologii) jest co najmniej kłopotliwy. I to tak mniej więcej od 200–300 lat, odkąd ostateczna instancja służąca do rozstrzygania tego rodzaju dylematów, czyli Bóg, zaczęła tracić na autorytecie (a może odkąd przedstawiciel Boga na ziemi, Ludwik XVI, stracił głowę?). W efekcie jakoś od początku XX wieku antropolodzy zaczęli przebąkiwać, że kultura nie jest jedna, lecz jest ich wiele, a każda ma swoje założenia, kody, sposoby ustalania prawdy, i w ogóle wszystko ma swoje. A potem jeszcze przyszedł postkolonializm, który przyczynił się do politycznego umocnienia tego poglądu, a potem jeszcze postmodernizm, który przeniósł całą sprawę na poziom jednostek. I wreszcie dziś jedyne, co można uczciwie powiedzieć, to że jakaś książka jest kiepska z jakiejś ściśle określonej perspektywy. „Jak dla mnie: do niczego”.

Skutek tego wszystkiego może być i taki, że pozamykamy się w naszych bańkach, czasem to będą bańki naszych poglądów politycznych, czasem bańki naszych najbliższych znajomych, a czasem bańki naszych głów. Ale czy to takie znowu najgorsze? Czy ciągłe życie, dla odmiany, w przestrzeni publicznej, w której nieustannie jesteśmy wystawiani na obce ciała i odmienne poglądy, jest w ogóle do zniesienia? To tak, jakby zamieszkać w autobusie. Pierwszy tekst, jaki opublikowałem w „Dwutygodniku”, dotyczył właśnie powieści „Mój piękny autobus” francuskiego pisarza Jacques’a Joueta, który z tego skądinąd fantastycznego wynalazku, jakim jest komunikacja publiczna, zrobił piękną metaforę samej literatury. Ale przecież nie każdy autobus jest taki piękny, o czym na pewno wie każdy, kto codziennie w drodze do pracy próbował czytać książkę, ale musiał kapitulować przed niekończącym się rantem pewnego pana, który nawet nie brał przerwy na oddech.

Czytać można w autobusie, metrze i tramwaju, ale przecież najprzyjemniej czyta się we własnym łóżku, chwilę po przebudzeniu albo na moment przed zaśnięciem. A do własnego łóżka nie wpuszcza się raczej każdego, kto ma na to ochotę i wykupiony bilet. I może podobnie jest z książkami, które sprzedawane są w publicznej przestrzeni księgarń, ale przecież nie dla każdego są pisane i nie każdą uszczęśliwią. Istnieją więc, pewnie, książki dla lewicowców i książki dla prawicowców, dla antropocentrystów i dla posthumanistów, dla mieszkańców europejskich wsi i dla mieszkanek afrykańskich miast, książki dla dzieci, dla młodzieży, dla młodych dorosłych, i naprawdę byłoby cokolwiek bez sensu, gdybym tu nagle zaczął pisać o młodzieżowej serii „Extinguish the Heat”; to znaczy pisać bym mógł, ale przecież nikogo i tak by nie obeszła moja opinia.

Cokolwiek

Zdaje mi się, że kiedy rozmawiamy o książkach, ale też filmach, serialach, wystawach, spektaklach, to przede wszystkim rozmawiamy właśnie o tych założeniach, wokół których kręcą się nasze światy. I dlatego kultura potrafi być tak pouczająca, bo zmusza nas do połączenia odruchowej oceny (że coś mi się podoba albo nie podoba) z intelektualnym wysiłkiem (ale dlaczego?).

Ale w recenzjach rzadko pisze się o własnych założeniach. Książki ocenia się tak, jakby te oceny od niczego nie zależały. Zależą. I to jest coś, czego można się nauczyć, kiedy przez kilka długich lat czyta się książki z myślą, żeby wydać o nich opinię: że te opinie najbardziej zależą od naszego światopoglądu, ale też od całej masy czynników, których nawet nie bierzemy pod uwagę, a czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy z ich oddziaływania.

Można się o tym przekonać, kiedy rzuca się palenie, a głowa sama z siebie podsuwa całe serie argumentów mających służyć temu, żeby ruszyć się do kiosku i jednak kupić kolejną paczkę fajek. Albo kiedy towarzyszy się dorastaniu młodej osoby, która niedawno odkryła, że przekonywanie i uzasadnianie to jeden z dostępnych sposobów uzyskania tego, czego się chce, więc sięga po takie chwyty, jakie ma pod ręką, choć przecież doskonale wiadomo, że nie chodzi tu o żadne wielkie racje, ale zwykłą chętkę na słodycze.

Z książkami jest całkiem podobnie, mogą się nie podobać, bo czytało się je przy kiepskiej pogodzie, bo nie dostało się tamtego dnia premii, bo wydawca wydrukował je zbyt małym fontem albo do PDF-a wkleił nachalny znak wodny, bo pojawiła się w nich postać przypominająca kogoś, kogo nie znosimy. Spraw decydujących o ocenie mogą być setki, a my umiemy rozpoznawać zaledwie kilka, ale przecież wiemy, że w dyskusjach o literaturze liczą się argumenty, więc dorabiamy do naszych odruchów poważne racjonalizacje. Pewnie, że tak umiem, tak jak w „Drugim imieniu” Jona Fossego (w przekładzie Iwony Zimnickiej), „oczywiście mogę wymyślić, że obraz mówi to czy tamto, oczywiście, że tak mogę”, ale też, jak bohater Fossego, coraz mniej sobie ufam.

Posłuchajcie

Inna sprawa, że co ja właściwie chciałem osiągnąć? Kogoś przekonać, że jakaś książka jest dobra albo zła? A czy udało się wam kiedykolwiek kogoś do czegoś przekonać przy pomocy argumentów? Zmieniliście kiedyś czyjś pogląd? Czy w ogóle da się zmienić czyjeś preferencje i skłonności?

Zastanawiam się nad tym co najmniej od czasu, kiedy Andrzej Duda drugi raz wygrał wybory na prezydenta tego kraju, choć wszystkie mocne argumenty były po stronie jego przeciwnika. Wdałem się wtedy nawet w rozmowę ze znajomą sprzed lat, próbując zrozumieć, jak ktoś, kto nie różni się ode mnie znowu tak bardzo, może podejmować tak odmienne decyzje. Wymienialiśmy wtedy wiadomości, coraz bardziej emocjonalne, coraz dłuższe i coraz głębiej szukające uzasadnień, i moglibyśmy tak długo, ale po paru dniach daliśmy sobie spokój.

Wtedy zacząłem rozumieć, że przekonywanie może działać tylko wtedy, kiedy jest się razem. Najpierw trzeba zbudować zaufanie, i to wzajemne. I trzeba spędzić ze sobą dużo czasu, a to, co się mówi, potwierdzać tym, co się robi. I w końcu trzeba stać się dla kogoś kimś na tyle istotnym, żeby ta osobista więź stała się ważniejsza niż jakieś tam poglądy. Dopiero takim mozolnym sposobem można próbować kogoś do czegoś przekonać.

Tak albo przemocą. Bo to też przecież dziś już świetnie rozumiemy, że próby przekonywania, argumentowania albo wyjaśniania, choć lubią się podawać za całkiem niewinne i ściśle merytoryczne, nie tak rzadko okazują się po prostu próbami zdobycia (albo utrzymania) władzy. To właśnie nazywał ukuty przez Rebeccę Solnit termin mansplaining, który zrobił tak zawrotną karierę, bo precyzyjnie nazywał coś, o czym skądinąd doskonale wiedziano.

Ktoś nawet kiedyś nazwał jedną z moich recenzji właśnie mansplainingiem i strasznie mnie to wtedy zirytowało. Solnit opisywała jednak bezpośrednią komunikację, a nie sformalizowaną sytuację, w której najpierw uważnie czyta się czyjąś 300-stronicową powieść, a potem komentuje się ją tekstem na stron co najmniej dziesięć. No więc irytowałem się na to określenie, bo sądziłem, że jeśli tak by miało być, to już nigdy o niczym nie pogadamy, a sfera publiczna przestanie istnieć.

Dzisiaj coraz częściej podejrzewam, że ten ktoś mógł mieć rację. I że ja też w gruncie rzeczy doskonale o tym wiedziałem, choć może nie miałem ochoty przyznawać się do tego akurat w kontekście feminizmu. Ale przecież o tym samym pisał Gombrowicz, którym tak się zachwycałem, choćby w „Ferdydurke”, gdzie przekonywał, że gębę albo ktoś narzuca nam, albo my narzucamy ją komuś, innego wyjścia nie ma, bo życie społeczne to jest nieustanna walka o dominację. I jasne, że to ja wolałem narzucać, przynajmniej swoją wizję literatury i swoje oceny. Zdawało mi się to całkiem naturalne, bo z jakiego innego powodu ktoś miałby się brać za pisanie do prasy, jeśli nie po to, żeby zyskać trochę władzy, choćby to była jakaś skromna władza nad literackimi gustami jakiejś garstki czytelniczek i czytelników?

Nie za bardzo mnie to już interesuje i pewnie dlatego, zamiast próbować kogoś do czegoś przekonywać, wolę opowiadać historyjki, choćby tę o odchodzeniu od krytyki. A jeśli nie ukrywam w niej siebie, to nie z jakiejś narcystycznej potrzeby, ale dlatego, że to jest historia moich fascynacji i moich wątpliwości, i wcale nie mam ochoty udawać, że to jakieś uniwersalne prawdy.

Zasady

To jasne: nie powinnyście mi wierzyć. Przecież odpuszczam sobie te wszystkie roszczenia tylko dlatego, że już osiągnąłem wszystko to, co mogłem osiągnąć przy ich użyciu. Jestem redaktorem szanowanego pisma, publikuję też w paru innych, pracuję w kilku komisjach przyznających nagrody literackie i mam przestrzeń, żeby opublikować tę swoją historię. Więcej władzy, jeśli to w ogóle jest jakaś władza, raczej nie potrzebuję, więc teraz odrzucam tę drabinę, po której się tutaj wspiąłem.

To znaczy pewnie, wolałbym wierzyć, że wcale tak nie jest i że to, co tutaj opowiadam, wynika po prostu z kilku lat doświadczeń, kiedy mogłem porządnie przemyśleć i przerobić na własnej skórze kilka przekonań, które organizują życie literackie. Ale jeśli w tym czasie czegoś się nauczyłem, to żeby ufać sobie w umiarkowanym stopniu, więc kto wie, może jednak przemawia przeze mnie cynizm.

W ogóle prawda, uniwersalizm i obiektywizm to są narzędzia tych, którzy nie mogą liczyć na swoją pozycję, ludzi takich jak ja sprzed 11 lat, kiedy publikowałem swój pierwszy tekst w „Dwutygodniku”. Tacy ludzie muszą czepiać się czegoś, co jest niezależne od nich, więc sięgają po wartości, które są deklarowane, nawet jeśli wszyscy wiedzą, że nie są praktykowane.

Z tego powodu najlepiej czytać młode krytyczki i młodych krytyków. Nie mają nic do stracenia, ale wszystko do zyskania, i dlatego przypominają nam czasem, na przekór temu, jak jest, o tym, jak być powinno. Ostatecznie niewiele się zmieniło przez ostatnie sto lat, odkąd Virginia Woolf włożyła do głowy Petera Walsha myśl, że „przyszłość cywilizacji leży w rękach takich właśnie młodych ludzi; takich, jakim sam był te trzydzieści lat temu; miłujących abstrakcyjne zasady; sprowadzających gdzieś pod himalajskie szczyty książki aż z Londynu; studiujących nauki przyrodnicze; filozofię” („Panią Dalloway” cytuję w przekładzie Magdy Heydel).

Syndrom oszusta

Ale jak ja właściwie miałbym kogoś przekonywać, czym jest dobra literatura, a czym zła, kiedy sam wcale nie wiem, czym w ogóle jest literatura? To dlatego za każdym razem, kiedy brałem się do pisania jakiegoś tekstu o literaturze, najpierw wpadałem w panikę. Raz, że poważnie wątpiłem, czy ja w ogóle będę umiał coś napisać, sklecić jakieś słowa, które ułożą się w jakiś sensowny kształt. Dwa, że przecież dobrze wiedziałem, jak wiele jeszcze nie wiedziałem i że gdyby ktoś postanowił publicznie przeegzaminować mnie z wiedzy o literaturze, kulturze i społeczeństwie, to niechybnie bym się skompromitował i nikt już nigdy nie zamówiłby u mnie żadnego tekstu.

Wciąż mam tę panikę, ale nauczyłem się z nią żyć. Pomogło mi zrozumienie, że to przejaw syndromu oszusta, który towarzyszy każdemu, kto od najwcześniejszego dzieciństwa nie był oswajany z rozmowami o kulturze, publicznym zabieraniem głosu i tym podobnymi umiejętnościami, które nie były powszechne w moim bloku w Żorach. Ale zorientowałem się też, że z literaturą tak to już po prostu jest.

O to zresztą chodzi w tym cudownym wynalazku, że nikt właściwie nie wie nic pewnego: co to właściwie jest, jak działa, po co to komu. To jest w literaturze najlepsze, że jest ona medium uprawiania zbiorowej ignorancji. W ogóle pisanie to jest konfrontowanie z czymś takim, co niby przychodzi z nas, bo to w końcu my piszemy, ale przychodzi też skądinąd, bo przecież, jak robotnicy bez szans na komunistyczną rewolucję, piszemy przy użyciu narzędzi, które wcale do nas nie należą, i dotyczy to klawiatur i ekranów, ale przede wszystkim dotyczy języka. Praca w języku jest trochę jak rzeźbienie: coś tam sobie myślimy albo wyobrażamy, a potem próbujemy to odcisnąć w materiale, który jest czymś kompletnie odmiennym od tych myśli i wyobrażeń; próbujemy raz, próbujemy znowu, a kiedy jakoś rozpoznajemy to, co niby było w nas, w tym, co jest teraz na zewnątrz, wtedy chwytamy się tego ostatniego i idziemy z tym dalej; ale to już nie jest to samo, co na początku, i choć lubimy sobie myśleć, że to wszystko my, to przecież jeszcze więcej zależy od samego materiału. Trochę jak w tym wierszu Czesława Miłosza: „Powstaje z nas rzecz o której nie wiedzieliśmy że w nas jest, / Więc mrugamy oczami, jakby wyskoczył z nas tygrys”, tyle że tego tygrysa wcale w nas nie było, dopóki z nas nie wyskoczył. I nigdy byśmy go nie spotkali, gdyby pisanie miało podlegać całkowitej kontroli, a literatura była przestrzenią pewności.

Dlatego chyba najmniej przepadam za tymi, którzy wiedzą, czym literatura jest albo czym powinna być. Tak się składa, że to zwykle są faceci, a tym, co nie jest literaturą, jest to, co piszą kobiety (choć można pod to równanie podstawić białych i niebiałych, dorosłych i dzieci, ludzi i zwierzęta, mechanizm jest ten sam). I kiedy piszą o tym, co jakoś kwestionuje gładkie i wygodne wyobrażenia o świecie, który należy do mężczyzn; kiedy wspominają o swoich ciałach, porodach, menstruacji albo o tym, jak się na przemian głodzą i objadają, żeby dopasować się do czyichś wyobrażeń. To nie jest literatura, twierdzą panowie krytycy, bo literatura to jest wtedy, kiedy mężczyzna pisze o swoich relacjach z ojcem, wtedy tak.

W ogóle „literatura” to jest termin, który chętnie wypełnia się takimi treściami, które komuś akurat pasują. I dlatego obrońcy liberalnych swobód chętnie powtarzają, że naziści nie czytali, choć to przecież zwyczajna nieprawda, bo nie tylko czytali, ale też pisali, i w ogóle bywali z nich bardzo kulturalni ludzie. Czym nie należy się tak bardzo przejmować, bo znaczy to tylko tyle, że literatura nie jest tym czy tamtym, ale może być różnymi rzeczami, tymi świetnymi, ale też tymi okropnymi.

W ogóle książki czytamy z najróżniejszych powodów: dla rozrywki, dla przyjemności, bo nas to uspokaja, ze snobizmu i dystynkcji, bo to ładne, a stosunkowo tanie przedmioty, bo chcemy poderwać kogoś, kto lubi czytać, bo tak robili nasi rodzice, bo szukamy wiedzy, bo chcemy upewnić się we własnych przekonaniach, bo chcemy, żeby świat się nie zmieniał, bo chcemy zmienić świat.

Choć jak się czasem posłucha krytyczek i pisarzy, szczególniej tych zajmujących się poezją, to się okaże, że przede wszystkim chodzi o zmienianie świata. Tym głośniej się o tym mówi, im mniejsze są na to szanse. I tak się składa, że jeśli już chodzi o literaturę, to poezja raczej nie jest jej najbardziej poczytną formą i choćby z tego powodu niewielkie ma szanse, żeby zmienić cokolwiek. Już prędzej świat mogą zmienić romanse, i czasem pewnie zmieniają, kiedy niepostrzeżenie zmieniają obraz tego, czym jest dla kobiet dobre życie. Ale z jakiegoś powodu ich autorki głośno o tym nie mówią.

Gadanie

Książki czytamy też po to, żeby dowiedzieć się czegoś o światach innych ludzi. O tym, jak żyją, co myślą, co sobie wyobrażają. To w ogóle wielki przywilej osób piszących: że ktoś zgadza się słuchać tego, co mają do powiedzenia, i to przez tyle godzin, czasem dni, bez przerywania, zagadywania, kwestionowania, sama cierpliwość i niepodzielna uwaga. A potem ten sam ktoś wysmarowuje zjadliwą recenzję albo wlepia dwie gwiazdki na dziesięć.

Wyobraźcie to sobie: siedzicie przy stoliku w pubie, ktoś coś opowiada, próbuje was zainteresować, wykorzystać waszą uwagę i powiedzieć coś dla siebie ważnego. A kiedy kończy, pozostali wyciągają karteczki i wypisują na nich: „3/5”, „było”, „gniot”. I jeszcze ten, kto mówił, nawet nie może odpowiedzieć, bo autorkom i autorom nie wypada odpowiadać na krytykę. Dlatego kiedy tamta moja znajoma mówiła mi w żywe oczy, że poczuła się osobiście dotknięta moją recenzją, to byłem po prostu zażenowany, że biorę udział w takim naruszeniu zasad.

Trzymałem się tego, kiedy byłem po stronie krytyki, i trzymam się tego, kiedy jestem po drugiej stronie. A przecież to jakieś durne, bo czemu właściwie nie miałbym odpowiedzieć, dopowiedzieć, dopytać, i to w sprawie, w której mógłbym, mimo wszystko, mieć coś do dodania? Tak to chyba powinno wyglądać, jeśli literatura faktycznie ma nam służyć do komunikacji?

Honoraria

No chyba że wcale nie do komunikacji, a do czego innego. Bo taka okoliczność, kiedy ktoś coś wytwarza, a potem ktoś to ocenia, najlepiej w gwiazdkach, i temu pierwszemu nie wypada nic mówić, bo klient ma zawsze rację, to jest, no właśnie, okoliczność ściśle rynkowa.

W dyskusjach o krytyce dużo się zwykle mówi o niezależności i o dawaniu odporu marketingowi. Ale może jest dokładnie na odwrót? Może recenzowanie książek to po prostu niezbędny element rynkowej gry, rodzaj przewodnika dla konsumentów: co kupić? czego lepiej nie? Nic dziwnego, że recenzje stopniowo zmieniają się po prostu w system gwiazdkowy, łatwiejszy w obsłudze i bardziej jednoznaczny. Zresztą podobnie działają nagrody literackie, może najbardziej wpływowy przejaw krytyki, sprowadzające się ostatecznie do zakomunikowania, że coś jest dobre i warto to kupić.

Jasne, sam korzystam z podpowiedzi gwiazdek i nagród, kiedy szukam filmów albo seriali do obejrzenia wieczorem. Ale w przypadku literatury długo się przed tym opierałem. Kiedy zaczynałem pisać recenzje, mniej więcej w czasie, gdy „Dwutygodnik” pojawił się na świecie, najbardziej lubiłem tworzyć wieloznaczne konstrukcje bez wyraźnej puenty. I trochę mnie irytowało, kiedy czytelniczki i czytelnicy domagali się dopowiedzenia: polecam czy nie polecam? Zawsze wtedy odpowiadałem, że czytać, wszystko czytać. Aż w końcu zrozumiałem, że ludzie po prostu tego chcą i że algorytmy, które prowadzą do ludzi, też tego chcą. Zacząłem więc oceniać, wyostrzać, podkręcać retorykę i rozdmuchiwać emocje tak, żeby moje teksty się wyróżniały. To stąd wziął się mój tekst, ten sprzed ośmiu już lat, w którym zachęcałem, żebyśmy kłócili się o literaturę; ten, który teraz próbuję odkręcić.

Dzisiaj nie jestem pewien, czy nie dałem się wtedy zbajerować dominującej ideologii mediów, która wymagała od nas, i wciąż wymaga, wyrazistych emocji i jednoznacznych stanowisk. Te nie tylko zwiększają zaangażowanie innych osób korzystających z mediów, ale dają się też łatwiej sklasyfikować, policzyć i następnie zreplikować przy pomocy wielkich modeli językowych. Niewykluczone, że ktoś tu nas po prostu próbuje naciągnąć.

To wszystko jest tym bardziej niepokojące, że te same mechanizmy rynkowe, które domagają się od nas oceniania, sprawiają, że literatura nie ma dobrych warunków materialnych, żeby się rozwijać. A o tym można się przekonać dopiero, kiedy przejdzie się na drugą stronę barykady i sprawdzi się na własnej skórze, w jakich okolicznościach powstaje to, co potem podlega tak surowej ocenie.

Bo jak właściwie można wymagać od pisarek i pisarzy wybitnej literatury, kiedy rozumie się, co to oznacza, że może ona być co najwyżej zajęciem dodatkowym? I że nawet nagradzane osoby mogą sobie pozwolić co najwyżej na wyszarpanie kilku spokojnych miesięcy, by ze świeżą głową codziennie poświęcić parę godzin na pisanie najlepszej literatury, na jaką je stać, a resztę dorabiają już wieczorami albo po godzinach?

W warunkach takiego niedoboru można się co najwyżej cieszyć, że jakieś książki w ogóle powstają. Jest tak tylko dlatego, że wciąż znajdują się inteligentni i wrażliwi ludzie, którzy mogliby spożytkować swoje talenty w bardziej dochodowych branżach, ale z jakiegoś powodu ubzdurali sobie, żeby pisać. I nie ma powodów, by przypuszczać, że wkładają w to mniej energii, sił i zaangażowania, niż by mogli w tych warunkach.

Jeśli więc efekty wciąż i wciąż okazują się niezadowalające, to może sensowniej byłoby zainteresować się tymi warunkami? Tymczasem, choć zależy nam na świetnej literaturze, to zamiast wspólnie zwrócić się przeciwko tym, którzy się na niej uwłaszczyli, wciąż bierzemy udział w grze pozorów, służącej odciąganiu uwagi od spraw zasadniczych i przerzucaniu odpowiedzialności na tych, którzy i tak dają już z siebie wszystko.

Historie

Nie mam już ochoty na udział w takiej grze. Co przecież nie oznacza, że rezygnuję z pisania o literaturze, nic z tych rzeczy, zresztą pewnie bym już nie umiał. Nie tylko dlatego, że to wciąż moje podstawowe narzędzie utrzymania. Chodzi też o to, że kiedy trzeba pisać, to intensywniej się czyta. Jeśli nigdy nie mieliście okazji, spróbujcie. Uwaga jest wtedy wyostrzona, a każdy mały fragment nabiera znaczeń, które mogą okazać się decydujące dla naszej własnej układanki, więc notuje się i zaznacza więcej, niż to rozsądne (palcem na ekranie czytnika, a na papierze ołówkiem, markerem albo karteczkami samoprzylepnymi, po których można poznać porządnie przeczytaną książkę).

Nie rzucam tej branży też jako redaktor „Dwutygodnika”. I nie zamierzam przekonywać autorek i autorów, z którymi współpracuję, że moja historia z krytyką jest też ich historią. Tego w ogóle trzymamy się w redakcji: żeby autorzy i autorki pisali, co tylko chcą, byle to było błyskotliwe i świetnie się czytało.

Ale sam wyobrażam sobie pisanie o literaturze inaczej niż wtedy, kiedy tak bardzo chciałem się o nią kłócić. Dziś własny tekst wydaje mi się elementem rozmowy. Tych dziwnych, bo odbywanych na piśmie pogaduszek, w których dwoje lub więcej ludzi próbuje się jakoś porozumieć. Wymaga to włożenia sił w to, żeby spróbować najpierw zrozumieć, co autorka czy autor chcieli powiedzieć, a więc założenia na wstępie dobrej woli.

Udana rozmowa to też taka, w której do tego, co słyszymy, sami dorzucamy swoje trzy grosze: skojarzenia, uzupełnienia i ciągi dalsze. A czasem nawet odkrywamy to, czego ktoś powiedzieć nie chciał, ale powiedział, bo język jest zdradliwą materią i czasem rządzi się swoimi prawami. Zresztą nie tak rzadko zapomina się, skąd przychodzą do nas słowa, i do tego przydają się uważne czytelniczki i czytelnicy, żeby o tym przypomnieć.

I jasne, może się zdarzyć, że w takiej rozmowie ktoś palnie głupotę albo zacznie siać nienawiść. Wtedy przecież nie ma powodów, żeby nie zwrócić na to uwagi. Ale trzeba to odróżnić od sytuacji, kiedy trafia się na książkę, do której nikt nas nie zapraszał. Wtedy można ją po prostu odłożyć, nie ma w tym nic złego. Albo można spróbować zrozumieć, dlaczego, nawet jeśli nie jest dla nas, może ona kręcić kogoś innego.

Nie ma co przy tym ukrywać, że najciekawsze są te rozmowy, w których znajdujemy coś dla siebie. I dlatego chyba nie ma powodu, żeby teksty o czyichś książkach nie były jednocześnie tekstami o tych, które i którzy je piszą. Czy to zresztą nie jest najzwyklejsza reakcja na czyjąś opowieść: żeby w zamian opowiedzieć swoją?