Za późno
Bob May / CC BY-NC-SA 2.0

23 minuty czytania

/ Literatura

Za późno

Maciej Jakubowiak

„Poniewczasie” Wita Szostaka to dziennik twórczej niemocy. Jednak z niedomagania wpisanego w samą formę dziennika autor próbuje wycisnąć własny pomysł na literaturę. Albo inaczej: dorabia kryzysowi, w który wpadł, poważnie brzmiące wymówki

Jeszcze 6 minut czytania

11 sierpnia

Dziennik to jest użyteczny wynalazek. Pozwala pisać bez pomysłu na kompozycję, podsuwając w jego miejsce gotowy porządek następujących po sobie dat. Rozpoczęte wątki można przerywać opisami doniosłych zdarzeń, jadłospisami, skrupulatnymi raportami pogodowymi i porzucać bez konsekwencji. Sam upływ czasu staje się ważniejszy od innych połączeń – logicznych, retorycznych, pojęciowych, fabularnych czy skojarzeniowych. Narracja, jeśli w ogóle jest, leci od lewej do prawej, od początku do końca, od stycznia do grudnia. Bo też dziennik – jeśli akurat nie jest formułą na regularne felietony wymyśloną przez Jerzego Giedroycia – służy przede wszystkim temu, żeby nie odzwyczaić się od skrobania. Taki Teodor Parnicki pisał swój obsesyjno-skrupulatny dziennik nawet wtedy, kiedy w jego warszawskim mieszkaniu przez kilka dni nie było prądu, i dopiero po kilku dniach zamartwiał się, że chyba nie trafił we właściwe rubryki w kalendarzu, a w ogóle to niczego nie da się odczytać. Dokładnie z tego powodu – że pozwala pisać, nawet jeśli się nie wie, co pisać – dziennik jest konwencją, którą ratują się pisarze w twórczym kryzysie.

Wit Szostak, „Poniewczasie”. Powergraph, 416 stron, w księgarniach od maja 2019Wit Szostak, „Poniewczasie”. Powergraph, 416 stron, w księgarniach od maja 2019„A może czasy fabuł za mną? Pomysły nie uwodzą” – wyznaje Wit Szostak w „Poniewczasie”, dzienniku twórczej niemocy. Autor „Fugi” podsumowuje tu swoje wcześniejsze książki (niezawodny sygnał, że pisanie nowego nie idzie), zdaje sprawę z toczących go wątpliwości, opowiada o tym wszystkim, co odciąga od pisania, a przy tym snuje eseistyczne rozważania o jazzie, pierwszym zdaniu „Stu lat samotności” Márqueza i „Wiośnie” Schulza. Niby klasycznie, ale dziennik Szostaka tylko do pewnego stopnia przypomina „Dziennik roku chrystusowego” Jacka Dehnela czy „Wieloryby i ćmy” Szczepana Twardocha – klasyczne już próby wypełnienia luk w harmonogramach wydawniczych. Bo też Szostak z niedomagania wpisanego w samą formę dziennika próbuje wycisnąć własny pomysł na literaturę. Albo inaczej: dorabia kryzysowi, w który wpadł, poważnie brzmiące wymówki: „Stawanie się i przemijanie organizuje chaos. Chyba tylko taki rodzaj organizacji pozwala umknąć nieznośnej chęci fabulacji, zawiązywania i rozwiązywania. Czas płynie, pustynia rośnie. Być może tylko to i tylko tak trzeba powiadać”.

12 sierpnia

Pisanie o pisaniu to niechybny sygnał, że coś poszło nie tak. Zamiast po prostu pisać, pisze się, że się pisze albo że piszą inni (to dlatego krytycy to taki beznadziejny przypadek).

Szostak, próbując zmusić swoje dziennikowe zapisy do tego, żeby mimo wszystko wydały z siebie chociaż zalążki fabuły, powołuje do życia postać – od postaci w końcu trzeba zacząć – mężczyzny, który sam próbuje pisać dziennik. W efekcie „Poniewczasie” to właściwie dwa dzienniki, Wita i Marcina, pisane czasem równolegle, czasem naprzemiennie.

Marcin z zawodu jest redaktorem, mieszka z żoną w Krakowie, nosi marynarkę – na razie tyle, bo Szostak wymyśla swojego bohatera na oczach czytelników (to dlatego Marcin przez kilkanaście dni jest Józefem), w swoich partiach dziennikowych na bieżąco zdając sprawę z problemów, których nastręcza popychanie fabuły do przodu.

Zresztą Marcin też nie pisze po prostu, ale próbuje wymyślić dla swojego dziennika specyficzną formułę, która pozwoliłaby zmierzyć się z kilkoma wyzwaniami. Pisze więc o przyjaciółce, która przez kilka tygodni pomieszkuje z nim i jego żoną, o remoncie kuchni, o swojej pracy redakcyjnej. Ale też o swoim dziadku, którego młodzieńczy romans usiłuje zrekonstruować na podstawie jednego zdania usłyszanego w dzieciństwie, nie pozostaje mu więc nic innego, jak tylko tworzyć kolejne możliwe scenariusze i oceniać ich prawdopodobieństwo.

Jest więc tak: Szostak pisze, jak wymyśla Marcina, który pisze, jak wymyśla swojego dziadka (też Marcina). Mało? To jeszcze: Szostak sugeruje, jakoby jego bohater wiódł niezależne życie („stało się, wymknął się, uszedł Józef mojej uwagi”). Nie kombinujmy już nadmiernie (choć sam Szostak kombinuje: „Wymyślam Marcina Strzępę czy odkrywam? Czy taka alternatywa w ogóle ma sens?”): pisarz udaje, bohater jest oczywiście pod jego całkowitą kontrolą, a niezależność to co najwyżej figura tego, że piszący nie jest w stanie do końca zapanować nad pisaniem.

Skomplikowane? To jeszcze: Marcin nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności spotyka Kazimierza, budowlańca, który w wolnych chwilach improwizuje na saksofonie i – tak jak Wit, ale nie jak Marcin – jest fanem Coltrane’a. Ale przede wszystkim jest postacią wyciągniętą z jednego z opowiadań Szostaka. A jednym z akademików, którym Marcin redaguje habilitacje, jest Lesław Srebroń ze „100 dni bez słońca”, jednej z ostatnich powieści Szostaka.

Jakby tego było mało, jest jeszcze napięcie, które każe nieustannie dopatrywać się w Marcinie alter ego Wita („W czasach jego dzieciństwa, a więc w czasach i mojego dzieciństwa”). Na ostatnich stronach są wreszcie podziękowania, a w nich zdanie: „Książka ta wiele zawdzięcza Dobrosławowi Kotowi”, o którym nie da się już powiedzieć z niezachwianą pewnością, że jest po prostu Witem Szostakiem.

I do tego ja, zamiast porządnej recenzji wymyślam dziennik pisania recenzji, tak jakbym nie mógł po ludzku wyłożyć, czy dobre, czy niedobre, i oszczędzić czytelniczkom czasu.

13 sierpnia

Powinienem pisać o „Poniewczasie”. Zamiast tego, oczywiście, rozładowuję zmywarkę, załadowuję zmywarkę, robię kawę, wychodzę jeszcze raz z psami, bo pogoda akurat sprzyjająca, niech mają, sprawdzam Facebooka, odpisuję na maile, a kiedy Katarzyna wraca z pracy, opowiadam jej, co bym napisał, gdybym pisał. Tak to z grubsza działa. Ale przecież w końcu piszę o tym, czego nie napisałem, i włączam do tekstu. Naprawdę, można tak w nieskończoność.

14 sierpnia

Te wszystkie komplikacje są potrzebne Szostakowi, żeby uprawiać praktyczną teorię powieści. Spośród mnóstwa wątków, które się tu przewijają i nawarstwiają, ten jeden ciągnie się od stycznia do grudnia: czym właściwie jest powieść?

Jest tu Arystoteles, jest György Lukács, jest Milan Kundera, jest wreszcie silne przekonanie o najwyższym znaczeniu tej formy literackiej. Nie zwykłe rozpoznanie tego, że wśród rozmaitych gatunków powieść jest dzisiaj – w pewnych warunkach kulturalnych, społecznych i ekonomicznych – tym dominującym. Szostak obstawia znacznie, znacznie wyżej: „Uważam powieść za jeden z najważniejszych wytworów ducha Zachodu, w którym wypowiada się, na dobre i na złe, nasze rozumienie świata, człowieka. Powieść, rozumiana jako proces dziejowy, (…) nosi w sobie całą wielkość i małość naszej kultury”. Skoro tak, to i możliwe odpowiedzi na pytanie o powieść nie będą się raczej trzymały twardego – formalnego czy materialnego – gruntu.

Szostak rozpoczyna jednak od przytomnego rozpoznania, że pisanie jest nie tyle realizacją z góry założonego pomysłu, ile raczej tego pomysłu poszukiwaniem. Nic w tym zaskakującego, wystarczy poczytać kilka rozmów z pisarkami i pisarzami (np. z wydanych niedawno dwóch tomów „Sztuki powieści”), żeby dowiedzieć się, że tak to zwykle działa. To kwestia rzemiosła. I chyba najciekawsze w pisarskim dzienniku Szostaka są kawałki o tym, jak pisanie wpasowuje się w codzienność: „Pisałem w czasie kradzionym, wyrwanym na siłę innemu życiu. Kradłem z czasu na pisanie doktoratu, potem kradłem z czasu na habilitację. (…) Pisałem na wyjazdach, okradając urlopy. Plaże i klawiatura, Śródziemnomorze i historie Bartków, Błażejów”.

Szostak na rzemiośle nie poprzestaje. Z praktycznej obserwacji wyciąga wnioski idące o wiele dalej i z niegotowości pisania wyprowadza definicję powieści: „Wiedzieć, co się chce powiedzieć – to czyni powieść zbędną, redukuje ją do roli narzędzia do opowiedzenia tego, co już wcześniej znane i przemyślane”. I do tego właśnie wykorzystuje formułę dziennika – żeby bez skrępowania próbować, co może wyjść z kolejnych zapisywanych zdań.

Jednak w swoich praktyczno-teoretycznych wycieczkach wędruje w końcu o wiele dalej i dociera do punktu, w którym nie wiadomo, czym w ogóle jest powieść: „Piszę powieść, nie wiedząc, co to powieść”. Tym sposobem, dość nieoczekiwanie, przenosi dyskusję właściwie na grunt teologii, a wtedy może już stawiać dowolne problemy, bez obawy o ich możliwą weryfikację: „Czy powieść jest miejscem, gdzie może się mythologos ujawnić?”.

15 sierpnia

Zastanawiam się, co to właściwie znaczy, że coś jest anachroniczne. „E, to już było” – to w końcu najprostsza obelga, z jaką może się spotkać sztuka czy literatura. Ale żeby zarzucić czemuś anachroniczność, trzeba mieć mocne przekonanie o tym, jaka właściwie jest współczesność, i że jest jedna. A przecież to nie takie proste, w jednych miejscach (krajach, środowiskach, klasach społecznych) historia toczy się szybciej, w innych wolniej, i nie zawsze w tym samym kierunku. Jasne, w obiegu artystycznym pewne odkrycia są z grubsza rozpoznane i trudno byłoby dziś uznać strumień świadomości czy wiersz wolny za oryginalne pomysły, nie znaczy to przecież, że nie można ich oryginalnie wykorzystać. Obrazowo ujął to kiedyś Karol Irzykowski, pisząc o „linii spiralnej”, po której miałaby wędrować sztuka sięgająca po niegdysiejsze pomysły, ale po to, żeby użyć ich na wyższym poziomie skomplikowania.

Ale co tu dużo mówić, sama literatura to jest dość anachroniczne medium, a co dopiero krytyka literacka, w czasopiśmie kulturalnym, na kilkanaście tysięcy znaków. No i czy pisanie w sierpniu o książce, która ukazała się w maju, nie jest bezczelnym anachronizmem?

16 sierpnia

Zastanawiam się, bo Szostak jest nieznośnie anachroniczny. A relacjonując to, co dzieje się w „Poniewczasie”, musiałem się powstrzymywać, żeby co chwilę nie wykrzykiwać: „To już było! To już było!”.

Zacznijmy od początku. Dziennik pisarski nieprzypadkowo był popularną konwencją w literaturze modernistycznej, tak ze środkowych dekad XX wieku. André Gide, pisząc „Fałszerzy” (1925), spisywał równolegle „Dziennik «Fałszerzy»”, w którym skrupulatnie odnotowywał wszystkie swoje problemy i decyzje artystyczne. Nieco podobną formułę wykorzystał Thomas Mann w książeczce „Jak powstał «Doktor Faustus»” (1949), którą zresztą przywołuje Szostak. Piszę „nieprzypadkowo”, bo właśnie w modernizmie kwestia autorefleksyjności literatury była najsilniej eksploatowana, a pytanie o to, czym jest powieść, powracało nieustannie.

W polskiej prozie najlepszym chyba przykładem organicznego zmieszania powieściowej fikcji z autotematycznym komentarzem jest „Miazga” Jerzego Andrzejewskiego. Ale do stadium obłędu doprowadził te tendencje wspomniany już Teodor Parnicki, który w swoich późnych powieściach, traktujących o dość hermetycznych zagadnieniach historycznych, nieustannie tematyzował proces pisania i samym bohaterom kazał odbywać niekończące się dyskusje o tym, co robią, mówią, widzą i słyszą, a wreszcie o tym, co wolno ich twórcy, czyli samemu Parnickiemu, a czego nie (jak było trzeba, postaci potrafiły się zbuntować). Metafikcyjne chwyty Szostaka (piszę, że piszę, jak piszę, że piszę) sytuują się właśnie w tej tradycji, na tyle dobrze dziś już przyswojonej, że na jej podstawie powstają memy.

Anachroniczne są też problemy, z którymi mierzy się Szostak, szczególnie w partiach filozoficznych, których w „Poniewczasie” jest sporo. Kiedy autor filozofuje, czy to o „prawdzie powieści”, czy o kryzysie języka, czy o pojęciu „uchodźcy”, czy o doświadczeniu inności (później do tego wrócę), w gruncie rzeczy robi przypisy – choć raczej ich nie robi – do tekstów dawno już napisanych, przedyskutowanych i zantologizowanych. Gdy twierdzi, że „milczenie otwiera literaturę śmierci, cisza wprowadza śmierć w literaturę”, to brzmi to jak pastisz Maurice’a Blanchota (1907–2003). Pytanie: „Co się musi wydarzyć, by swoje otwarło się na inne, uznało inne za swoje, rozpoznało się w innym?” – to praktycznie parafraza kwestii stawianych przez Jacques’a Derridę (1930–2004) w „Psyche. Odkrywaniu innego” (eseju zamieszczonym m.in. w antologii „Postmodernizm” z 1996 roku), nawiązań do Derridy jest tu zresztą o wiele więcej, w rozważaniach o paradoksalności imienia własnego czy o gościnności. A rozpoznanie: „Być może wszystkie miejsca to obozy przejściowe” odsyła wprost do Giorgio Agambena (1924– on akurat jeszcze żyje) i jego świetnie już przyswojonych w humanistyce rozważań o stanie wyjątkowym.

Sam styl filozofowania, które uprawia Szostak, odsyła jeszcze głębiej w przeszłość, do Martina Heideggera (1889–1976), z jego – nieznośnymi, zdaniem jednych, inspirującymi, zdaniem drugich – skłonnościami do rozgrzebywania najprostszych słów, tworzenia neologizmów oraz stosowania słowa „powiadanie”. „Uchodzenie i pomieszkiwanie. Życie, które uchodzi z bezdomności w poszukiwaniu pomieszkiwania. Gdzieś tu należy chyba szukać powiadania powieści” – to Szostak, choć brzmi zupełnie jak Heidegger, autor eseju „Budować, mieszkać, myśleć” (1951). Skądinąd ten styl pisania, trudny do przetrawienia w oryginalnym wydaniu (co nie jest jeszcze zarzutem), w wykonaniu Szostaka prowadzi czasem do zdań zadziwiających swoją – jak to nazwać? – odkrywczością: „Przechodzień. Jak myślimy o przechodniach? Dla nas ujawniają się w swym przechodzeniu”.

Nie chodzi mi o to, że Szostak podkrada to i owo. Sam uczciwie wyznaje: „Wiele zapominam, za wiele. Ale też kradnę, nie powiem. Kradnę aż miło”. Przyznaje się i do tego, że kiedy już szuka wzorów, to raczej u twórców dawno nieżyjących: „Dlaczego nie można pisać tak jak Flaubert, Dostojewski, Mann?”. Wreszcie tytuł, „Poniewczasie” (skądinąd nawiązujący do Freudowskiego pojęcia Nachträglichkeit, interpretowanego już na setki sposobów), od początku deklaruje jakiegoś rodzaju anachroniczność. Sam jestem przywiązany do formuły T.S. Eliota o tym, że dojrzali poeci kradną, zresztą napisałem książkę zatytułowaną „Nieuchronny plagiat”, więc naprawdę nie o to chodzi, że Szostak kradnie.

Ważniejsze jest to, w jakim stylu kradnie. Czy robi z tym, co skradzione, coś nieoczywistego? Czy umieszcza podwędzone kawałki w nowym sąsiedztwie, tak żeby nikt się nawet nie zorientował, że to kradzione, bo tak świetnie tu pasuje? Czy wykorzystuje metachwyty, żeby opowiedzieć historię, jakiej nie opowiedziano jeszcze za pomocą metachwytów?

Nie bardzo. Wszystkie te tropy prowadzą w doskonale przewidywalnych kierunkach: dziennik pisarza – metafikcja – teoria powieści – kryzys języka; uchodźcy – inność – kryzys tożsamości – kryzys języka. Znamy te piosenki, może nawet trzymamy je na playliście z ulubionymi piosenkami, ale chętnie posłuchalibyśmy ich przynajmniej w nowych aranżacjach. W końcu z tej samej tradycji – wielkiej powieści modernistycznej, zainteresowanej przede wszystkim własną formą i mnożącą poziomy opowieści – wywodzi się David Foster Wallace, ale rany, to pisarz uzależniony od telewizji, po uszy zanurzony w wyobraźni masowej, którą traktuje jak najlepszy materiał literacki.

Tymczasem Szostaka współczesność raczej nie interesuje. To chyba dlatego w tej sążnistej, wielowątkowej książce nie ma praktycznie śladu istnienia nowych mediów, kryzysu klimatycznego, feminizmu (za to „z kuchni dochodzą śmiechy kobiet”), politycznych populizmów. O, przepraszam, akurat o populizmach mowa jest jeden raz: „Szum. Oni znów szumią. Koniec protestu. Czterdzieści dni, po których chyba nikt już nie wierzy, że naprawdę chcą służyć najsłabszym. Może to nie szum, może to życie, którego nie wpuszczam tu, bo go nie rozumiem? Może omijając szum, siedzę na marginesie, gdzie jest pusto i błaho? Wszystko dookoła chce mnie przekonać, że robię błąd. Ale tylko omijanie chroni mnie przed nienawiścią i pogardą. Dopuszczenie ich do siebie, oddanie im władzy nikomu nie pomoże”.

17 sierpnia

Trochę mnie poniosło. A przecież książce Szostaka nie można odmówić rozmachu. (W końcu dlatego tyle o niej piszę). Zapanowanie nad tymi wszystkimi warstwami opowieści samo w sobie jest wyczynem, a próba poważnego zmierzenia się z filozofią XX wieku to już przedsięwzięcie karkołomne. No i kiedy ostatnio jakaś polska powieść podjęła na serio dyskusję o znaczeniu literatury?

„Poniewczasie” mocno pracuje na to, żeby stać się arcydziełem, a niemal ostentacyjna niedzisiejszość powieści sugeruje, że wolałaby ona być po prostu ponadczasowa. Pod tym względem pisarstwo Szostaka przypomina nawiązujące do Nabokova i Sebalda opowiadania Macieja Miłkowskiego, eseizującą prozę Kaspra Bajona czy książki Macieja Płazy (choć akurat „Robinson w Bolechowie”, co podkreślał Łukasz Żurek, przewrotnie sprawdza, jak wyglądałaby współczesność opisana stylem modernizmu). W pewnym sensie te książki naprawdę są wybitne: erudycyjne, napisane wyrafinowanym językiem, oparte na przewrotnych pomysłach.

Ale czy słowo „wybitne” nie przychodzi na myśl właśnie dlatego, że takie pisarstwo łatwo wpasowuje się w kryteria wybitności, które już znamy? Czy nie jest tak, że ono po prostu doskonale przypomina wybitną literaturę? I to w ramach kanonu, który coraz częściej bywa kwestionowany: europejskiego, męskiego, białego? Jeśli się go dziś podważa, to nie tylko ze względów politycznych, ale przede wszystkim dlatego, że się zużył – odegrał swoją rolę, a teraz potrzebujemy czegoś innego. Czegoś, czego jeszcze nie słyszeliśmy.

18 sierpnia

Wątpliwości wątpliwościami, ale jest coś, co w książce Szostaka po prostu mnie irytuje. „Jesteśmy jak zagubiony w labiryncie, który dokładnie pamięta, i wie, że się nie myli, gdzie powinien skręcić, by opuścić ciemne korytarze. Przywołuje tamten moment, kiedy się zawahał; czuł, że powinien w lewo, ale ruszył w prawo z płonną nadzieją, że zawsze może zawrócić” – o czym mówi ten kawałek, o jakiej przełomowej decyzji, o jakiej traumie? O zakupie kredensu.

Szostak mnoży komplikacje i wysnuwa daleko idące wnioski z banalnych mieszczańskich dylematów. Jego bohater, Marcin, prowadzi względnie uporządkowane życie krakowskiego redaktora: planuje z żoną remont kuchni, gości przyjaciółkę sprzed lat, podlewa kwiaty w mieszkaniu ciotki, kolekcjonuje stare zegarki, wspomina dziadka. I pewnie, to jest materiał na opowieść. Tyle że Szostak nurza to wszystko w gęstym sosie filozofii inności i Heideggerowskich rozważań o kondycji jestestwa.

To nawet zabawne ćwiczenie myślowe – dostrzeżenie abstrakcyjnych pojęć w ich zwykłych, codziennych przejawach. Bo kiedy ktoś na kilka tygodni rozbija się po naszym mieszkaniu i wprowadza do niego swoje zwyczaje, to jest to jakaś konfrontacja tożsamości i inności: „Początkowa niechęć, przeczucie kłopotów uleciało. Wrosła w nasz dom, w nas, przemieniła go. Ugoszczona inność”. Choć jednak warto pamiętać, że kiedy o inności pisał taki Derrida, to mógł mieć na myśli i to, że był algierskim Żydem we Francji.

Chyba najbardziej skandalicznie wypada to wtedy, kiedy Szostak zastanawia się nad kondycją uchodźcy. I tylko przez chwilę ma na myśli uchodźców z brutalnych wojen toczących się na Bliskim Wschodzie, którzy ryzykując życie swoje i swoich dzieci, rozpaczliwie usiłują znaleźć bezpieczne schronienie w europejskich krajach, które, tak się składa, tego schronienia nie chcą za bardzo udzielić. Szybko jednak, za sprawą kilku retorycznych sztuczek, Szostak z uchodźcy robi abstrakcyjną figurę, którą przykłada do swojego statecznego bohatera, by w końcu stwierdzić: „Dlatego długi weekend może być uchodzeniem choćby na chwilę, na moment, nawet jeśli to uchodzenie pulchnych i statecznych, sytych i bezpiecznych. Przed czym uchodzą ci, którym nic nie brakuje?”. Otóż, tak się składa, nie uchodzą przed niczym, długi weekend to nie jest żadne uchodzenie, długi weekend to jest długi weekend.

Pewnie, stoi za tym chęć odświeżenia słowa, które zużywa się w medialnym użyciu („Stało się etykietą zastępczą, która zamyka myślenie”). Pokazanie, że kondycja uchodźcy jest w gruncie rzeczy uniwersalna, że dotyczy każdej i każdego z nas, miałoby chyba sprawić, że z większą empatią pomyślimy o tych, których niektórzy politycy i media tak chętnie odczłowieczają. Ale jestem niemal pewien, że skutek byłby dokładnie odwrotny i doprowadziłby do wniosku, że skoro sami jesteśmy uchodźcami, to po co nam jeszcze inni.

Tymczasem, może przypomnę, uchodzenie z Syrii do Włoch to jest jednak trochę coś innego niż uchodzenie z Prokocimia do centrum Krakowa. Bo tak, Szostak każe swojemu bohaterowi wrócić na Prokocim (gdzie obaj, Wit i Marcin, spędzili dzieciństwo). Ma to być historia o awansie społecznym, o zmianie statusu, prawie jak w „Powrocie do Reims” Didiera Eribona, ale bardziej, bo Prokocim okazuje się niemal jądrem ciemności („tu kondycja człowieka doszła do swej nagiej, pełnej formy. Ich życie, niechciane przez nikogo, jest prawdziwe. Reszta się oszukuje”). Dla tych, którzy nie znają topografii Krakowa, krótkie wyjaśnienie: z Prokocimia do centrum Krakowa jeżdżą tramwaje 3 i 73, średni czas przejazdu wynosi 25 minut.

Byłoby to wszystko nawet śmieszne, gdyby nie odległe, ale jednak niepokojące skojarzenie z Heideggerem – jednym z najważniejszych patronów „Poniewczasie” – który rozwijał swoje koncepcje jestestwa, troski i powiadania, będąc członkiem NSDAP. Nie twierdzę, że myśli snute w książce Szostaka mają jakikolwiek związek z faszyzmem – wprost przeciwnie: rozmiękczają twarde tożsamości, które mogą prowadzić do przemocy. Ale beztroskie zrównywanie dramatycznego doświadczenia wojny, skrajnej niepewności jutra, bliskości śmierci – z mieszczańskimi wycieczkami za miasto jest zwyczajnie nieprzyzwoite.

19 sierpnia

„Recenzent krytykuje powieść za to, że nie jest taka, jak sam by chciał” – nie zliczę, ile razy już to czytałem. W wypadku „Poniewczasie” mam jednak szczęście. „Przegadane strony, pełne powtórzeń, inwersji, obracania słowa i oglądania z różnych stron (…) Większość tekstu nie przynosi nowych treści, wydaje się więc zbędna, bezbronna wobec drapieżnego ołówka redaktora” – to sam Szostak o swojej książce (choć oczywiście dodaje zaraz: „Ale to też jest życie języka, życie podglądnięte w swej intymności, w samym żywiole, gdzie się majaczy i bredzi, gaworzy i przegaduje”). Zgoda, książka jest przegadana, szczególnie w porównaniu z „Zagrodą zębów”, w której podobną pracę na mechanizmach opowieści udało się Szostakowi przeprowadzić na zaledwie 100 stronach. Ale to nie tutaj tkwi problem.

Jeśli Szostak podsuwa użyteczne kryterium, które dałoby się przyłożyć do jego książki, to wtedy, kiedy znajduje dla swojego pisania wygodne przeciwieństwo: „To zadziwiające, ile przy drodze powieści powstało stabilnych gmachów, prozy gatunkowej, która dobrze się ma, pielęgnując wypracowane przed laty formy. Płaci wysoką cenę zaparcia się tego, czym jest istota powiadania”.

Bezkształtność „Poniewczasie”, puszczenie wolno języka, pozwolenie sobie na eksperymenty – miałyby świadczyć o artystycznych zamiarach, dalekich od literatury popularnej. I rzeczywiście, „Poniewczasie” to książka spektakularnie nierynkowa. Ale nie znaczy to jeszcze, że jest radykalnym pisarstwem, które omija dobrze rozpoznane rejony. Przeciwnie: „dobrze się ma, pielęgnując wypracowane przed laty formy”. Choć formy to może nieco przykurzone.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).