Epoka pisma
Uroczystość w Tczewie z okazji zlikwidowania analfabetyzmu, 1950 / NAC

16 minut czytania

/ Literatura

Epoka pisma

Maciej Jakubowiak

W całej tej przygodzie z książkami było coś, czego wtedy jeszcze nie rozumiałem, a co objawiało się niejednoznacznymi emocjami oraz burczeniem w brzuchu. Coś jak obietnica, o nieznanej treści, ale obietnica – przedpremierowy fragment książki „Hanka. Opowieść o awansie”

Jeszcze 4 minuty czytania

Hanka miała w bibliotece specjalną kartę: mogła wypożyczać po trzydzieści książek naraz. Połowę zwracała następnego dnia. Zgarniała je całymi półkami, ciągnęła do domu w torbie na kółkach, rozpakowywała i dzieliła na trzy stosiki. Na jednym to, co już czytała, na drugim to, czego jeszcze nie czytała, na trzecim to, co może już czytała, ale nie pamięta, będzie musiała sprawdzić. Sprawdzała szybko, zwykle wystarczała jedna strona, i czasem nawet tego samego dnia odnosiła nadwyżkę. A potem rozkładała się na kanapie i spędzała całe godziny, wczytując się w te cieniutkie książki na miękkim papierze, wszystkie w tym samym, podręcznym formacie, z okładkami w kolorach białym, niebieskim, purpurowym i wściekle różowym. Harlequiny.

Czasem sięgała po serię „Medical Romance”, chyba żeby się oszukiwać, że przy okazji czegoś się dowie. Za niektórymi seriami nie przepadała, na przykład za „Orchideą”, bo za dużo tam było prawdziwych, jak sama mówiła, problemów, a tych miała dość. Za to do serii „Temptation”, tej z odważniejszymi okładkami, na których ludzie, czasem w półnegliżu, byli tuż przed albo tuż po, a w środku można było trafić na śmielsze albo może częstsze sceny, Hanka miała dwuznaczny stosunek, bo mówiła, że są nie dla niej, ale przecież po nie sięgała i pewnie najbardziej krępowało ją to, że jestem w pobliżu. Niechętnie za to czytała inne romanse, jakoś nie lubiła Danielle Steel ani Nory Roberts, które czasem jej kupowałem pod choinkę albo na urodziny, żeby odciągnąć ją od harlequinów. Nic z tego, upierała się przy swoim. „Stwierdziłam, że jak pójdę na emeryturę, to będę kupowała tylko «romanse» i będę czytać do zaczytania (ale wymyśliłam wyraz)” – tak napisała w jednym z listów do mojej siostry, która pracowała wtedy w Rzymie jako opiekunka.

Ale kiedy Hanka stwierdzała w końcu, że się zaczytała, czyli przedawkowała czytanie, porzucała projekt pochłaniania harlequinów na metry bieżące i przez kilka miesięcy potrafiła wcale nie sięgać po książki. Mówiła, że ma alergię. Za to pasjami oglądała seriale, najlepiej tasiemce: kryminały albo telenowele o brzydulach, zbuntowanych aniołach i Majkach.

Hanka. Opowieść o awansie


Tekst pochodzi z książki Macieja Jakubowiaka „Hanka. Opowieść o awansie”, która 14 lutego 2024 roku ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne. Zdjęcia od redakcji „Dwutygodnika”

Babcia Albina mówiła, że to głupoty. Przychodziła do Hanki, siadała w fotelu i rzucała: „Wyłącz te głupoty”. I Hanka wyłączała, choć piekliła się strasznie, a potem wypominała babci, że przecież sama ogląda „Modę na sukces”. Hanka wątpiła, czy Albina cokolwiek rozumie z piętrowych intryg, w które uwikłani byli Ridge Forrester, spadkobierca domu modowego, i Brooke Logan, dziewczyna z klasy średniej, która podstępem i determinacją walczyła o miejsce wśród najbogatszych. Babcia śledziła ich perypetie codziennie tuż przed „Teleexpressem”. Kiedy odwiedzałem ją o tej porze, szybko wyłączała telewizor, bo to były w końcu głupoty, ale przecież dobrze wiedziałem, że stracony odcinek nadrobi powtórką następnego dnia.

Musiała lubić ten tasiemiec, ale jeśli trochę się tego wstydziła, to pewnie dlatego, że swoje w życiu przeczytała. I to najlepszej klasyki. Pokazywała mi kiedyś kartkę, na której skrupulatnie wypisała lektury. Były tam „Anna Karenina” i „Wojna i pokój”, był Prus, Sienkiewicz, chyba coś Dostojewskiego, w każdym razie to wszystko, co powinna znać kulturalna osoba. I Albina była z siebie bardzo dumna, że to zna, chociaż skończyła tylko parę klas szkoły powszechnej. Ale kiedy pokazywała mi tę kartkę, to już raczej nie sięgała po książki. Mówiła, że wzrok się jej pogorszył. Za to codziennie z namaszczeniem, a w końcu i ze szkłem powiększającym, czytała „Dziennik Zachodni”, po który rano wysyłała Mariana. Ja uwielbiałem w nim ostatnią stronę, tę z dowcipami rysunkowymi Gwidona Miklaszewskiego, ale babcia przeglądała całą gazetę od początku do końca, może z pominięciem działu sportowego, choć i tak najwięcej uwagi poświęcała horoskopowi. Jasne, były Wiadomości w telewizji, był serwis informacyjny Polskiego Radia, ale najważniejsze było to, co napisane.

A przecież mogła zostać analfabetką. Trzy lata przed jej narodzinami, w 1921 roku, kiedy Polska próbowała się doprowadzić do porządku po odzyskaniu niepodległości i urządziła spis powszechny, czytać ani pisać nie umiało 33,1 procent ludności: 18,7 procent miastowych i 38,1 mieszkańców wsi; 32 procent mężczyzn i 37 procent kobiet. Żeby temu zaradzić, władza wprowadziła przede wszystkim powszechny obowiązek szkolny; organizowano też kursy czytania i pisania dla dorosłych, część w miastach, a część, co przyniosło najlepsze efekty, w wojsku. Mimo tych działań dziesięć lat później, kiedy Albina kończyła pierwszy oddział szkoły powszechnej, analfabetami pozostawało 23,1 procent mieszkańców Polski. Wciąż było ich więcej na wsi (27,6 procent) niż w miastach (12,2), wciąż więcej kobiet (27,9) niż mężczyzn (17,8). Najniższy poziom analfabetyzmu odnotowywały województwa: śląskie (1,5 procent), poznańskie (7,6), pomorskie (8,3) i krakowskie, gdzie mieszkała Albina (13,7); najwyższy pozostawał na Polesiu (48,4) i Wołyniu (47,8).

Wojna przesunęła granice i zmieniła strukturę demograficzną Polski, ale problem z analfabetyzmem pozostał. W 1945 roku wciąż osiemnaście procent Polek i Polaków nie potrafiło czytać ani pisać. Cztery lata później, 7 kwietnia 1949 roku, władze ogłosiły „walkę z analfabetyzmem”. Bronią w tym starciu miały być organizowane w całym kraju kursy czytania i pisania dla dorosłych. Nie odbywało się to bez trudu, czasem wyzwaniem były przerwy w dostawach prądu, ale największym problemem okazało się zachęcanie adresatów akcji do wzięcia w niej udziału: niektórzy się wstydzili, innym wcale nie zależało. Władza więc to groziła, na przykład usunięciem ze związków zawodowych i pozbawieniem wczasów, to zachęcała, organizując opiekę nad dziećmi albo oferując legitymacje pozwalające zaopatrzyć się w artykuły pierwszej potrzeby poza kolejką. I już po dwóch latach odtrąbiono sukces, choć jak twierdzą niektórzy historycy, nieco na wyrost, bo w 1950 roku poziom analfabetyzmu wynosił 5,8 procent, a dekadę później 4,6 procent. W każdym razie już po akcji zwalczania analfabetyzmu w całym kraju organizowano regularnie, jak wylicza historyk Dariusz Jarosz, „konkursy czytelnicze, wieczory głośnego czytania, wieczory dyskusyjne, żywego słowa, koła korespondentów terenowych”. A na początku maja odbywały się Dni Oświaty, Książki i Prasy.

Świetlica żołnierska w Cytadeli warszawskiej, akcji zwalczania analfabetyzmu zorganizowana przez Polski Biały Krzyż, 1935 / NACŚwietlica żołnierska w Cytadeli warszawskiej, akcji zwalczania analfabetyzmu zorganizowana przez Polski Biały Krzyż, 1935 / NAC

Nikt nawet nie próbował ukrywać, o co w tym wszystkim chodzi. Jeszcze w marcu 1949 roku premier Józef Cyrankiewicz mówił: „(…) analfabeci są i nie przestaną być podstawową bazą reakcji, w szczególności kleru, podczas gdy my chcemy z wyzwolonych analfabetów uczynić jeden z bardzo ważnych czynników realizacji planu sześcioletniego, nie mówiąc już o innych politycznych i społecznych korzyściach wyzwolenia tak dużej ilości analfabetów”. Jeśli władzy zależało, żeby jak najwięcej osób umiało czytać, to dlatego, że w ten sposób udrażniała sobie kanały propagandowe. Bo aby działać mogło „uświadamianie obywateli” za pomocą prasy, to ci obywatele musieli najpierw umieć czytać. Jasne, rozwijały się już wtedy inne media, radio i telewizja, ale wciąż najważniejszy, najtańszy i najbardziej powszechny pozostawał druk. A codzienny przegląd prasy, w pełni kontrolowanej przez władzę i przekazującej odpowiednie treści, miał stać się regularnym zwyczajem obywateli i obywatelek.

Narzędziem propagandy miała też być literatura. To dlatego w 1949 roku na Zjeździe Związku Literatów Polskich w Szczecinie ogłoszono, że obowiązującą doktryną literacką zostanie socrealizm. Ta informacja przewija się we wszystkich podręcznikach historii i przez to może trochę spowszedniała, więc warto to podkreślić: władza tak bardzo przejmowała się literaturą, że chciała ustalić, jak powinno się ją pisać. Pomysł z socrealizmem akurat szybko upadł i pozostawił po sobie tylko niesmak, ale i później państwo wkładało dużo energii w to, żeby wydawane książki były zgodne z linią ideologiczną, a co najmniej żeby jej nie kwestionowały. Choć najtrudniejsze w tym wszystkim okazywało się w ogóle dostarczanie społeczeństwu książek w odpowiednich ilościach. Według szacunków z 1974 roku średnie roczne zapotrzebowanie wynosiło osiem książek na mieszkańca, czyli 270 milionów egzemplarzy rocznie. Tymczasem jeszcze w 1980 roku ukazało się 11 919 tytułów o łącznym nakładzie 159,5 miliona egzemplarzy. Książka była więc towarem deficytowym. Według badań przeprowadzonych przez Instytut Książki i Czytelnictwa w 1985 roku sześćdziesiąt procent mieszkańców Polski powyżej piętnastego roku życia przeczytało co najmniej jedną książkę, a takich, którzy przeczytali ich ponad sześć, było trzydzieści siedem procent. Czytający wśród ulubionych pisarzy i pisarek wymieniali: Henryka Sienkiewicza, Adama Mickiewicza, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Bolesława Prusa, Stefana Żeromskiego, Marię Konopnicką i Elizę Orzeszkową.

Zdjęcie do plakatu akcji walki z analfabetyzmem, 1949 / NACZdjęcie do plakatu akcji walki z analfabetyzmem, 1949 / NAC

Pewnie Albina miała ich wszystkich na swojej liście. Ona czytała, Hanka czytała i ja też przecież czytałem. Czytanie było czynnością, którą w naszym domu po prostu się wykonywało, bez wielkich ceregieli, zwyczajnie, tak jak się oddycha, je, ogląda telewizję. Zresztą babcia Albina wcześnie nauczyła mnie czytać, chyba głównie po to, żebym sam sobie radził z książkami i dał wszystkim spokój. I radziłem sobie, ale nie jakoś nabożnie, a „Janka Muzykanta” w pierwszej klasie podstawówki czytałem chyba przez miesiąc. Za to „W pustyni i w puszczy” wchłonąłem w dwa dni, siedząc nocami z latarką pod kołdrą, bo dawno już powinienem spać. Z czasem zacząłem sięgać po inne książki, które były w domu. Bo mieliśmy zasadniczo całą klasykę, nierzadko w zbiorowych wydaniach: całego Prusa, całego Sienkiewicza, wybór Mickiewicza w starym tomie z lat pięćdziesiątych, który wydawał mi się cudownie starożytny. Było też sporo zagranicznej prozy z serii „Koliber” Książki i Wiedzy oraz trochę z „Klubu Interesującej Książki” Państwowego Instytutu Wydawniczego.

Hanka to wszystko zgromadziła. Bo i ona, zanim postanowiła zaczytać się romansami, wybierała inne rzeczy. Lubiła opowiadać o tajnych układach, jakie zawierała z zaprzyjaźnionymi księgarkami, które odkładały jej pod ladą co lepsze nowości, zanim zdążyły się rozejść. I w ogóle kiedy wspominała ten krótki czas, gdy w połowie lat siedemdziesiątych mieszkała sama i organizowała sobie życie po swojemu, to wyglądało to tak, że po pracy siadała w fotelu, z kawą i papierosami, zapalała lampkę, robiła sobie nastrój i czytała. Nic nadzwyczajnego, dobre życie, które przez chwilę było w jej zasięgu.

Stoisko z książkami przed Księgarnią Józefa Conrada w Al. Jerozolimskich 28 w Warszawie, fot. Rutowska Grażyna / NACStoisko z książkami przed Księgarnią Józefa Conrada w Al. Jerozolimskich 28 w Warszawie, fot. Rutowska Grażyna / NAC

Zostały jej po tym książki. Były wszędzie, w witrynie oddzielającej duży pokój od kuchni, za oszklonymi drzwiczkami kredensu, pochowane w szafach. I na regale, który mój brat sklecił kiedyś własnoręcznie, chwiało się to niemiłosiernie i groziło zawaleniem, więc stało w jego pokoju za zasłoną i było jak sejf skrywający wspaniałości, po które można sięgać, tylko jeśli nikt nie patrzy. W ogóle w całej tej przygodzie z książkami było coś, czego wtedy jeszcze nie rozumiałem, a co objawiało się niejednoznacznymi emocjami, jakimś połączeniem smutku i ekscytacji, oraz burczeniem w brzuchu. Coś takiego musiało też być w tamtych wieczorach Hanki z książką i fajkami i w wierszyku w esperanto, który recytowała Albina. Coś jak obietnica o nieznanej treści, ale obietnica.

Niektórzy twierdzą, że wiedzą, jak ona brzmi: książki zrobią z nas lepszych ludzi. Takie słowa powracają w dyskusjach odbywających się zwykle wiosną, kiedy Biblioteka Narodowa publikuje raporty o stanie czytelnictwa. Od wielu lat proporcje czytających i nieczytających pozostają dokładnie odwrotne niż w połowie lat osiemdziesiątych: przynajmniej jedną książkę czyta około czterdziestu procent społeczeństwa, reszta nie za bardzo. Ta zmiana nastąpiła dość gwałtownie, dokładnie w latach 2004–2008, a wśród przyczyn można wymienić i tę, że 1 czerwca 2004 roku Telekomunikacja Polska udostępniła usługę Neostrada Plus w stosunkowo atrakcyjnej cenie, dając mieszkańcom Polski nieskrępowany dostęp do internetu. Odtąd nie było już sensu sięgać do drukowanych książek, żeby sprawdzić, czym właściwie jest meduza, jak upiec babkę cytrynową, ile lat grozi za zabójstwo, albo szukać tych wszystkich wiadomości, które i tak nigdy nie mieściły się wygodnie między twardymi okładkami i tylko czekały na poręczniejsze interfejsy.

W każdym razie czytelnictwo spadło. A kiedy tylko się o tym przypomina, od razu słychać, że to źle, bo przecież książki robią z nas lepszych ludzi. Ci, którzy tak mówią, szybko dodają, że czytanie rozwija inteligencję, empatię i umiejętność krytycznego myślenia, i czasem wyciągają stąd prosty wniosek, że kto czyta, ten lepszy, a kto nie czyta, ten gorszy. Niekiedy niuansują, że przecież czytać może każdy, więc i każdy ma szansę stać się lepszy, oraz że to wszystko zależy od tego, co się czyta. Ale są też tacy, którzy twierdzą, że książki wcale nie robią z nas lepszych ludzi, albo uważają, że dzielenie ludzi na lepszych i gorszych to w ogóle nie najlepszy pomysł. Ci drudzy zarzucają tym pierwszym, że robią z czytania narzędzie dystynkcji, która kiedyś pozwalała klasom wyższym odróżniać się od pospólstwa właśnie za sprawą rozeznania w kulturze i sztuce, a która teraz dla niepoznaki chowa się za naukowymi argumentami. Z kolei ci pierwsi obwiniają tych drugich o populizm, schlebianie niskim gustom, odrzucanie dziedzictwa oświecenia i pozbawianie społeczeństwa narzędzi samodoskonalenia. I jest chyba jasne, że ta dyskusja, choć niby o książkach, dotyka w gruncie rzeczy samego sedna wyobrażeń o tym, jacy jesteśmy i czy potrafimy się dogadać z tymi, którzy trochę się od nas różnią.

Uroczystość w Tczewie z okazji zlikwidowania analfabetyzmu w 18 powiatach, 1950 / NACUroczystość w Tczewie z okazji zlikwidowania analfabetyzmu w 18 powiatach, 1950 / NAC

Jeśli jednak książki na pewno się do czegoś nadają, to do udawania. Pismo, ten fantastycznie prosty wynalazek, który działa z opóźnieniem i na odległość, nieśmiałym pozwala zgrywać chojraków, arogantom pozorować troskliwe współczucie, nudziarzom opowiadać błyskotliwe dowcipy. A chłopskim wnukom mądrzyć się, pisać książki i wyobrażać sobie nie wiadomo co. Bo przecież Łukasz Gołębiowski, polski dziewiętnastowieczny etnograf cytowany przez Kacpra Pobłockiego w „Chamstwie”, miał rację: „Syn chłopa, oddany do szkół, jak tylko cokolwiek nauczy się pisać i czytać, gardzi wnet pługiem, odzieżą wiejską, albo i pozostawszy w gromadzie, mędrkuje tylko i rad być próżniakiem”. I może to właśnie jest ta nieokreślona obietnica, która kryła się na najwyższej półce tamtego chwiejnego regału.