Zajawka albo jak pokochałem hokej (3): Nic kulturalnego
Simple Line / Adobe Stock

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Zajawka albo jak pokochałem hokej (3): Nic kulturalnego

Maciej Jakubowiak

Może trochę już byłem zmęczony inteligenckim światkiem, do którego kiedyś tak bardzo chciałem się dostać? Może po latach zwolniła mi się jakaś blokada, która wcześniej nie pozwalała mi nawet pomyśleć, że miałbym się cieszyć czymś takim jak hokej?

Jeszcze 6 minut czytania

Może to był kryzys wieku średniego, może chwyciła mnie nostalgia, a może miałem już dość tej całej literatury. Rany, jak ja czasem miałem jej dość.

Najbardziej późną zimą, kiedy wjeżdżała do mojego mieszkania w dziesięciu ciężkich kartonach zawierających sporą część tego, co napisano w języku polskim w ostatnim roku, prozę, poezję i tak dalej, jakieś pięćset książek, z których miałem wybrać te najciekawsze, a czterysta z nich nie nadawało się do niczego, i wtedy przypominałem sobie, czym właściwie, w swojej zasadniczej masie, a nie w odświętnych przypadkach, jest to coś, co się nazywa literaturą, i opuszczał mnie dla niej wszelki entuzjazm.

Albo na wiosnę, kiedy wybudzeni z zimowego snu swoje rytualne dyskusje o stanie czytelnictwa odstawiali panowie w garniturach w kratkę i panie z elegancko skwaszonymi minami, zamieniający skądinąd prostą czynność zapisywania liter na kartce w jakiegoś rozdmuchanego bożka demokracji i społecznego oświecenia, z którym wolałbym nie mieć nic wspólnego.

Albo jak widziałem w socialach i w tych kilku miejscach, gdzie wciąż próbuje się coś mówić o literaturze, jakieś zachwyty, ochy i achy, nad rzeczami, które nie domagały tak, że zdania ledwo dojeżdżały do kropki, a jak już dojeżdżały, to nie starczało im siły, żeby skleić się z kolejnymi, ale z braku lepszego towaru te i owi, których literacka pamięć sięgała dwóch sezonów wstecz, uznawali te rzeczy za przełomowe powieści społeczne, świeże głosy pokoleniowe albo co tam jeszcze.

Albo jak ja, w ramach jakiegoś fortunnego zbiegu okoliczności, trafiałem na coś zachwycająco świeżego, a inni twierdzili, że to do niczego. I miałem dość też tych nieustannych negocjacji, tego, że nic w światku literatury nie odbywa się bez mozolnych narad i dyskusji, w których na dwoje babka wróżyła, a inny rabin mówił nie, i trudno o jakąś konkluzję.

Ale pewnie najbardziej miałem dość tego, że literatura coraz rzadziej potrafiła mnie zaskoczyć i już nie chciała być taka jak wtedy, gdy miałem trzynaście lat i każda kolejna książka była całkiem nowym światem, ale dwadzieścia trzy lata czytania, i to takiego, wiecie, zawodowego, sprawiły, że coraz trudniej było o prawdziwe odkrycia, to już gdzieś było i tamto było, tylko inaczej poukładane, i jasne, niby to ciekawe ujęcie, ale nie takie znowu ciekawe.

Bo nie da się wykluczyć, że w pewnym momencie, kiedy siedzi się w niej odpowiednio długo, literatura okazuje się po prostu grą, w której zna się możliwe rozstawienia, zna się składy drużyn, dostępne stawki i scenariusze przebiegu zdarzeń, i przygląda się im już tylko z cynicznym chłodem. I może właśnie wtedy ciekawsze okazują się inne gry, takie, które przynajmniej nie udają, że nie są tym, czym są.

Szybko

W hokeju po prostu nie ma czasu na udawanie. Bo jak się wchodzi na swoją zmianę, na minutę, góra dwie, to trzeba dać z siebie wszystko. I nie mówię, że każdy zapyla z rekordową prędkością Connora McDavida, 60 kilometrów na godzinę z napędem na własne nogi, albo tak jak Brandon Tanev, ksywa Turbo, o którym mówi się: „He only knows one speed”, ale średnio jeździ się od 15 do 40 km/h, do przodu, do tyłu i w boki, a do tego trzeba ogarnąć malutki krążek, który porusza się jeszcze szybciej, i naprawdę nie ma jak stroić min. Może dałoby się w tych momentach, kiedy przez faul, gol albo spalony wstrzymuje się grę i zegary, ale wtedy trzeba złapać oddech, żeby za chwilę znowu wskoczyć w ten młyn.

Nie ma też czasu na żal, rozpamiętywanie, melancholię albo i złość (czyli to wszystko, bez czego nie byłoby literatury). To zresztą jedna z cech najlepszego hokeja, zawodnicy dobrze o tym wiedzą. Taki Chris Driedger, bramkarz Seattle Kraken, który złapał paskudną kontuzję, przeszedł operację, a potem próbował odzyskać formę w niższej lidze, mówił niedawno, że jest już całkiem nieźle, musi tylko popracować nad tą kluczową umiejętnością: „żeby nie myśleć za dużo” (jacyś złośliwcy tu by urwali ten cytat, już ja was znam), „żeby nie myśleć za dużo o golu, który właśnie wpadł, i być przygotowanym, aby obronić kolejny strzał”. A jak w jednym meczu Nathan McKinnon, jeden z najlepszych napastników w NHL, tak się wkurwił na jakiś swój błąd, że zaczął walić kijem w lód, to potem komentatorzy mówili, że stracił przez to dwie sekundy, które mógł poświęcić na powrót do obrony, a wtedy Colorado Avalanche może nie straciłoby gola.

Bo w ogóle hokej to jest wielkie ćwiczenie z uważności, cała akcja może się rozegrać w trzy–cztery sekundy i wymaga to nadludzkiego skupienia: tych, co na lodzie, ale też tych, którzy to śledzą z trybun albo przed telewizorami, bo jak się człowiek zamyśli albo zagada, to przegapi najlepsze (a nawet jak się uczciwie wysili, to też czasem przegapi).

No i nie ma tych całych mozolnych negocjacji, narad, debat i kręcenia nosami. Jest za to zestaw reguł, parę linii wymalowanych na lodzie, dwie bramki i krążek, który ma do nich wpaść, a jak wpadnie, to jest gol, i kto ich więcej nastrzela, ten wygrywa, tyle. To znaczy jasne, czasem są wątpliwości i dyskusje, jest nawet weryfikacja wideo, której można zażądać od sędziów (ale to hazard, bo jak potwierdzą swoją decyzję, to trzeba za to zapłacić grą w osłabieniu). Ale kiedy akcja trwa, a ja próbuję wyciągnąć krążek spod bandy, ręce mi się ślizgają i kątem oka dostrzegam, że jedzie na mnie wielki chłop, który zaraz wgniecie mnie w bandę, to przecież nie zacznę nagle z nim dyskutować, przekonywać, że może jednak rozegralibyśmy to inaczej, albo sugerować, że nie ma odpowiednich kompetencji, bo wyrobił sobie gust na zachowawczych powieściach z Zachodu.

A przez to wszystko nikt tu raczej nie liczy na jakąś wielką oryginalność (ten najdroższy skarb literatury, choć nikt nie wie, na czym ona właściwie polega). Przeciwnie, jak ktoś zaczyna za bardzo wydziwiać, to rzadko się to kończy dobrze, a najwyższy komplement brzmi tak, że ktoś potrafi grać „porządny, prosty hokej”.

Pewnie, zdarzają się tu indywidualności, cały przemysł kibicowsko-komentatorski jest nastawiony na wychwytywanie indywidualności, taki już mamy klimat. To stąd teraz ten wielki hajp na Connora Bedarda, 18-latka, którego okrzyknięto pokoleniowym talentem, najlepszym graczem swojej generacji, choć swój pierwszy mecz w NHL rozegra dopiero w październiku. Przed nim był Connor McDavid, ten od sześćdziesięciu na godzinę, o którym wielu mówi, że to prawdopodobnie najlepszy hokeista na świecie. A jeszcze przed nim był Sidney Crosby. A jeszcze wcześniej ten gość, który był tak fantastyczny, że w Ameryce mówi się o nim po prostu: The Great One, posiadacz wszystkich rekordów, najlepszy zawodnik w historii dyscypliny, Wayne Gretzky. Ale nawet Gretzky, twierdzą specjaliści, po prostu świetnie potrafił grać porządny, zwykły hokej, nic fikuśnego, a najlepszy był w mobilizowaniu całej drużyny.

Bo te wszystkie wielkie talenty i tak skrywają się pod warstwami ochraniaczy i kasków, przez które trudno na pierwszy rzut oka rozróżnić, kto jest kim. A osiągnięcia mierzy się nie wyróżnieniami i honorami (pewnie, są wyróżnienia i są honory, ale to tylko dodatek, atrakcja na pusty okres po zakończeniu sezonu), lecz statystyką. Statystyka jest tutaj wszystkim. A mierzy się wszystko: gole, asysty, strzały na bramkę i próby oddania strzału na bramkę, czas spędzony na lodzie, bilans bramek strzelonych i straconych, gole w osłabieniu i gole w przewadze, przerwane akcje przeciwnika, zablokowane strzały, udane wyjazdy ze strefy obronnej i udane wjazdy do strefy ataku, skuteczność podań, ataki ciałem, średnią prędkość, przejechane kilometry, minuty spędzone na ławce kar (Krzysztof Oliwa w całej swojej karierze w NHL: 1447), wznowienia, wygrane i przegrane, a dla bramkarzy jeszcze procent obronionych strzałów (przeciętnie 90%) i mecze, w których nie puścili nic. Jest tego więcej, a pod tą ścianą cyfr znikają temperamenty, indywidualne popisy, kolory włosów, pozostaje tylko skuteczność wyrażona w procentach. I wszyscy dobrze wiedzą, że wynik zależy nie od jednej czy dwóch świetnych akcji, ale od upartego generowania okazji: ostrzeliwania bramki z możliwie najlepszych pozycji do momentu, aż coś wreszcie wpadnie. I nie ma znaczenia, czy wpadło po finezyjnym zagraniu w stylu Michigan czy po brawurowym zwodzie pod nogami, czy po solidnym jak razowy chleb przywaleniu w krążek z dużej odległości, najważniejsze, czy wpadło, bo jak wpadło, to nie ma o czym gadać.


Swoją drogą, statystyk jest w ostatnich latach coraz więcej, a ich gromadzeniem i analizą zaczynają zajmować się algorytmy i sztuczne inteligencje. Te same mechanizmy, które pozwalają na bieżąco skanować zachowania zawodników na lodzie i od razu zamieniać ich w animowane figurki, potrafią też mierzyć najmniejsze parametry gry i na ich podstawie przewidywać prawdopodobną skuteczność akcji. To, co dotąd było domeną wyćwiczonej doświadczeniem intuicji, staje się powoli, tak samo jak w innych branżach, kwestią wielkich zbiorów danych.


I pewnie można sobie wyobrazić, że w niedługiej przyszłości algorytmy tylko na podstawie analizy składów drużyn będą umiały przewidywać z dużą skutecznością przebieg gry i końcowy wynik, a potem, jak to było z szachami, same zaczną grać i jeździć po lodzie swoimi pokracznymi nóżkami od mikroprocesorów, a przynajmniej generować dipfejkowe wersje rozgrywek, w których będzie sobie można wybrać, kto ma wygrać i ile ma być goli, ale przecież tego nikt już nie będzie chciał oglądać, trzeba będzie to rzucić i znaleźć sobie coś innego.

Krew na śniegu

Na razie statystyki wciąż robi się na oko i pozostawiają spore pole dla niespodzianek, a to przecież dla nich chodzi się na mecze i wydziera japę. No bo tak, są jeszcze kibicki i kibice, i osoby kibicujące, i to jest może największa różnica między literaturą a hokejem. To znaczy jasne, na jednym meczu widziałem panią w średnim wieku, która w przerwach wyciągała książkę i namiętnie się nią zaczytywała, ale zasadniczo publiczność hokejowa nie wygląda na taką, która by tłumnie uczęszczała na festiwale literackie.

Jasne, jasne, każdy jest wyjątkowym płatkiem śniegu, ale w swojej zwartej masie śnieg na meczach hokeja ma trochę inny odcień niż śnieg na spotkaniach autorskich. Mniej w nim subtelnego wydelikacenia, skłonności do zamyśleń, nieokreślonego smutku, dyskretnego humoru i merlota rocznik 2019, za to więcej gwałtownych emocji, nieparlamentarnych okrzyków, styranych rąk, niewyspanych twarzy i tyskiego w plastikowych kubkach sprzedawanego na lodowisku. Może trzeba to powiedzieć wprost: hokej to jest sprawa klasy raczej robotniczej niż średniej, bardziej ludowa rozrywka niż inteligencka posiadówka, bardziej Nowa Huta niż Wola Justowska, bardziej Praga niż Ochota. Bo to przecież nie przypadek, że jak się w to wszystko wkręciłem, to wśród ludzi, których znałem z branży kulturalnej, znalazłem dosłownie jedną, która interesowała się hokejem (cześć, Alek!). Tę różnicę najlepiej widać w Krakowie, jak się idzie w kibicowskim tłumie z lodowiska na Siedleckiego w stronę Kazimierza i przez chwilę jeszcze jest głośno, wulgarnie, z brzuchami i w znoszonych dżinsach z bazaru, ale jak się tylko przejdzie pod wiaduktem przy Miodowej, to nagle ten proletariacki tłumek gdzieś znika, a jego miejsce zajmują modnie ubrani młodzi ludzie oddający się mieszczańskim rytuałom godowym.

Ktoś powie, że to lokalne uwarunkowania, bo hokej w Polsce to sprawa niszowa i historycznie związana z przemysłem, a w Kanadzie czy Stanach na trybunach jest już więcej klasy średniej, bo i bilety nie należą do najtańszych. Pewnie tak, ale jak się obejrzy mecz jakiejś niższej ligi, choćby American Hockey League, bezpośredniego zaplecza NHL, gdzie stadiony są mniejsze, a zarobki niższe, to widać, że i kibice są bardziej bezpośredni. Takie też, ludowe albo robotnicze, jest zaplecze społeczne wielu zawodników, i to tych najlepszych, bo kto z solidnym kapitałem, zamiast na prawo na Harvardzie albo medycynę w Berkeley, wysyłałby swoje dziecko na lód? I przysięgam, jak kiedyś ojciec Morgana Geekiego miał powiedzieć, czy jest dumny ze swojego syna, to przyznał, że ten cały hokej jest nawet w porządku, ale najbardziej to się cieszy, że Morgan sam potrafi zreperować sobie samochód.

I może to stąd wziął mi się ten cały hokej, że trochę już byłem zmęczony inteligenckim światkiem, do którego kiedyś tak bardzo chciałem się dostać, więc uczyłem się pilnie jego zwyczajów i manier, byle nikt nie zauważył, że nie pasuję. Ale jak już się wpasowałem i nawet jako tako otrzaskałem, to odkryłem, że wcale nie jest tu jakoś świetnie, a na pewno nie świetniej niż gdzie indziej, choć wielu strasznie lubi tak myśleć. I może to wtedy zwolniła mi się jakaś blokada, która wcześniej nie pozwalała mi nawet pomyśleć, że miałbym się cieszyć czymś takim jak hokej.

A jak opowiadałem o nim znajomym od kultury, nauki i sztuki, to miałem z tego dodatkową frajdę, bo hokej kojarzył im się tylko z bójkami na lodzie i wypadającymi zębami, tym wszystkim, na co w cywilizowanym świecie liberalnej demokracji zwyczajnie nie powinno być miejsca, i było trochę tak, jakbym mówił im, że mam dość literatury. Czasem jak dobry paranoik wyobrażałem sobie nawet, że dla kogoś złośliwego ta moja zajawka musi wyglądać jak kolejny krok w ucieczce od akademii i od kultury wysokiej i że wreszcie, po jakichś dziesięciu latach, kiedy jako tako się maskowałem, wyszło ze mnie chamidło, którym zawsze byłem, i że za chwilę zgolę włosy na zero i zacznę biegać po mieście z maczetą. I może nie byłoby to takie znowu od czapy (w sensie: taka charakterystyka, nie maczeta), ale mnie samemu chyba bliżej do myśli, którą znalazłem kiedyś w książce Agaty Zysiak (która powoływała się z kolei na Józefa Chałasińskiego, a ten wiedział, co pisze, bo przerobił to na własnej skórze), że dla człowieka z klasy ludowej, który wstąpił na salony, dostępne są trzy scenariusze: albo wsiąknie na dobre, albo będzie żył w ciągłym napięciu, albo, no właśnie, zakwestionuje domyślne wartości nowego światka i spróbuje ułożyć sobie życie po swojemu. Może do tego właśnie był mi potrzebny hokej.

Bez słów

W ogóle sport leży gdzieś na antypodach kultury. Już od szkoły średniej wiadomo, że dzieciaki z humana nie mogą być dobre na wuefie, a chłopaki z polonistyki to na siłce co najwyżej doczytują lektury na zajęcia. Jedni mają mięśnie, inni głowy, i chyba nie ma przeciwstawienia, które silniej organizowałoby naszą wyobraźnię, bo przecież ciało jest grzeszne, dusza nieśmiertelna, rozum światły, cielesność brudna. A mądra dziewczyna, która lubi książki, przecież nie może być z tym przystojnym głupolem, który potrafi tylko szybko biegać z piłką pod ręką. Skądinąd trudno w tym najpowszechniejszym schemacie filmów o high-schoolach nie widzieć zemsty frajerów, którzy może w liceum byli obśmiewani, że palantówką potrafią rzucić co najwyżej za siebie, ale jak dorośli i dorwali się do środków produkcji przemysłu kultury, to swoim oprawcom zafundowali najgorszy możliwy PR.

I chyba też do tego przydał mi się hokej. Bo jak pod koniec zeszłego roku tak sobie zorganizowałem pracę, żeby przez kilka miesięcy skupić się na pisaniu książki (strasznie to był fortunny zbieg okoliczności, choć przecież taka sytuacja, że można po prostu wykonywać swoją pracę, nie powinna być niczym nadzwyczajnym), to każdego dnia po wyrobieniu normy na zakładzie klepania znaków potrzebowałem czegoś, co pozwoliłoby mi przewietrzyć głowę, czegoś możliwie najodleglejszego od literatury; potrzebowałem hokeja. Przy okazji dobrze to brzmiało, bo jak opowiadałem znajomym, że teraz w życiu interesują mnie tylko pisanie i hokej, to wydawało mi się to zestawieniem cudownie niezbornym, a jednocześnie kompletnym, jak czarne i białe, jak zima i lato, jak tak i nie. Najważniejsze, że działało. W ciągu dnia: słowa, zdania, komplikacje, wątpliwości, namyślanie się, skreślanie i przepisywanie. Wieczorami: krążek, łyżwy, strzały, gole, prędkość i ciała zderzające się ze sobą na pełnej; żadnych pretensji, opowieści, słów, cisza, nic.

No dobra, przesadzam. Bo przecież są opowieści o sporcie, a w ostatnich latach to nawet jakby więcej. Niedawno Tomasz Bąk napisał książkę (i to z wierszami) o graniu w kosza, Małgorzata Lebda przebiegła wzdłuż Wisły od początku do końca i napisała o tym esej, a Marek Bieńczyk czasem po prostu relacjonuje turnieje tenisowe, tyle że na papierze i nieco melancholijnie. No i jest piłka kopana, ta ma nie tylko Michała Okońskiego czy Rafała Steca, którzy w jakiś cudowny sposób sprawiają, że czasem czytam o futbolu, choć go wcale nie oglądam, ale ma też cały magazyn „Kopalnia”, ze sztuką w podtytule i literackimi esejami w środku, a to już jest trochę eksces. A przecież był jeszcze Jerzy Pilch, i jak lata temu czytałem jego felietony o Cracovii, to nie mogłem pojąć, dlaczego zajmuje się takimi głupotami, a nie wyłącznie rosyjskimi prozaikami.

I w ogóle chyba tę opowieść o humanach ze skoliozą trzeba by odesłać do lamusa. Bo przecież redaktor Piotr Kieżun z „Kultury Liberalnej” świetnie pływa (nawet jeśli o tym nie pisze), prozaik Filip Zawada był kiedyś mistrzem Polski w łucznictwie, krytyk muzyczny Michał Wieczorek niedawno się wkręcił w rugby. Rugby trenowała też moja koleżanka ze studiów, dzisiaj poważna pani doktorka od romantyzmu, która po latach niewidzenia zdradziła, że bieganie za piłą przestało ją bawić i dzisiaj trenuje po prostu MMA. I jest przecież mój kolega redaktor, który od lat kopie w piłę na stołecznych orlikach, i koleżanka redaktorka, która robi papiery na instuktorkę jogi.

A jak wyszły dwa pierwsze odcinki tego mojego tutaj serialu, to odezwał się do mnie PR-owiec i menedżer jednego z klubów hokejowej ekstraklasy, który okazał się jednocześnie poetą, zresztą parę lat temu sam publikowałem jego wiersze w „Dwutygodniku”. I jeszcze jest coś takiego, co się nazywa Hokejową Reprezentacją Artystów Polskich, grają tam bracia Mroczkowie, Stachursky, Maciej Maleńczuk i Olaf Lubaszenko. Do światka literackiego najbliżej ma tam chyba Rafał Bryndal, ale cała ta moja historia o ścisłym odseparowaniu hokeja od kultury najwyraźniej nie wytrzymuje sprawdzianu rzeczywistości (choć przecież niewykluczone, że wszyscy ci ludzie uprawiają sport właśnie dlatego, że nie ma on nic wspólnego z kulturą, tyle że kiedy to robią, to zaczyna mieć z nią coś wspólnego, kto wie).

A przecież i o hokeju jest literatura. Najwięcej, to jasne, w Stanach i Kanadzie, tam jest nawet lista najlepszych hokejowych romansów na Goodreads i niejaka Kylie Jamieson, autorka chyba kilkudziesięciu książek, z których co najmniej kilkanaście sugestywnie wykorzystuje dwuznaczności hokejowej terminologii: „Uwolnienie”, „Kara większa”, „Wznowienie”, „Spalony”, wreszcie: „Duży kij”.

Powieści Kylie JamiesonPowieści Kylie Jamieson

Jeden z hokejowych romansów, młodzieżowy „Icebreaker” Hahhah Grace („Iskry lecą, gdy łyżwiarka figurowa i kapitan drużyny hokeja muszą dzielić lodowisko...”) w polskim przekładzie Aleksandry Szymił trafił nawet ostatnio na topkę sprzedaży. Jest też seria powieści szwedzkiego prozaika Fredrika Backmana, najnowsza z nich, „Zwycięzcy”, właśnie wychodzi po polsku (w przekładzie Anny Kicki), a jej drugi rozdział zaczyna się od słów, które tylko potwierdzają to, co pisałem wyżej: „»Nie komplikuj«. To prosta rada zarówno w hokeju, jak i w życiu”. Poprzednie tomy Backmana też są dostępne po polsku, a na streamingu da się obejrzeć serial na podstawie jego prozy, „Miasto Niedźwiedzia” (ale dałem sobie spokój po paru odcinkach, tak to było grubymi nićmi szyte).

Jeff Lemire, „Opowieści z hrabstwa Essex”. Przeł. Bartosz Sztybor, timof comics, 510 stron, 2009Jeff Lemire, „Opowieści z hrabstwa Essex”. Przeł. Bartosz Sztybor, timof comics, 510 stron, 2009 No i jest arcydzieło: „Opowieści z hrabstwa Essex” kanadyjskiego komiksiarza Jeffa Lemire’a (ukazały się w całości po polsku w przekładzie Bartosza Sztybora). Organiczne przywiązanie Kanadyjczyków do hokeja, cała ta mitologia zamarzniętych stawów na tyłach domów i marzenia o grze w NHL splatają się tutaj z ciągnącą się przez kilka pokoleń opowieścią o miłości, śmierci, opuszczeniu, męskości, kobiecości, starzeniu, no właśnie, o wszystkim. Przy tym Lemire nie próbuje sadzić grubych porównań, krążka i kija nie zamienia w suchary, nic z tych rzeczy, on po prostu snuje swoje opowieści kreską tak oszczędną, że nie ma wyboru, trzeba wejść w nie na całego.

Nic lepszego

Choć jasne, wszystkie opowieści o hokeju wcale nie są o hokeju, są o wszystkim innym, hokej w najlepszym wypadku robi w nich za tło, w najgorszym za metaforę. Ale przecież jest i taka opowieść, która sytuuje się najbliżej gry, jak to tylko możliwe. To opowieść hokejowych komentatorów.

Ta, którą snuje się w NHL, jest opowieścią o poczciwym farmerze (w tej roli a goalie, czyli bramkarz), który na ganku (on the doorstep) swojego domu na prerii daje odpór bandom rabusi ostrzeliwujących (pull the trigger) go nieubłaganie. Ten dzielny bohater kolejnym pociskom mówi „nie” (says no), zwyczajnie je neguje (denies), a czasem, jak jakiś marvelowski superbohater mutant, połyka (swallows up). Napastnicy robią wszystko, by go rozgryźć (to solve a goalie) i pokonać, choć zdarza im się pudłować albo trafiać nie tam, gdzie trzeba (no one’s home). Nie zrażają się tym, pozostają wierni swojemu zadaniu (stay true on the puck), przeładowują broń (keep the puck alive), aż w końcu zdarza się ta szansa jedna na sto, rabuś wypala ze swojego jednostrzałowca (one timer), a kiedy trafia, cała okolica wykrzykuje: he scores.

Po polsku na krążek mówi się „guma”, na miejsce wznowień „bulik”, a na silne uderzenie z zamachu „klepa” i wszystko to raczej sprawia, że polski hokej nie ma większych szans na literackie sukcesy. I naprawdę skręcam się z rozpaczy, kiedy zdarza się meczyk NHL z polskim komentarzem. Bo tak się składa, że w odróżnieniu od swoich amerykańskich koleżanek i kolegów, którzy do samego końca podtrzymują napięcie, a każdego zawodnika traktują z najwyższym szacunkiem, Polacy mniej więcej po jednej trzeciej meczu oznajmiają, że jest już raczej pozamiatane, o gościach, którzy w hokeja grają najlepiej na świecie, mówią beztrosko, że popełniają „głupie błędy”, a raz słyszałem, przysięgam, jak nabijali się z Jamiego Oleksiaka, obrońcy o sporych gabarytach, że jego siostra, mistrzyni olimpijska w pływaniu, na pewno jest od niego szybsza.

I kto wie, może ostatecznie jest tak, że jaka literatura, tacy komentatorzy sportowi. W każdym razie to chyba jasne, że choć czasem jej nie znoszę, to literaturę widzę wszędzie, nawet na lodzie. I wciąż najlepsze, co mogę zrobić z tą całą hokejową zajawką, to po prostu o niej napisać.