Cały dzień w pracy
„Po pracy”, reż. Erik Gandini

27 minut czytania

/ Obyczaje

Cały dzień w pracy

Przemysław Wielgosz

Marzenie o świecie wolnym od pracy nigdy nie wydawało się bliższe realizacji niż dziś, gdy doświadczamy cyfryzacji i nowych rewolucji technologicznych. Co z tego, skoro same smartfony mogą wydłużać naszą pracę o 11 godzin tygodniowo?

Jeszcze 7 minut czytania

Przy biurku siedzi starszy mężczyzna. Od 11 godzin beznamiętnym wzrokiem wpatruje się w ekran komputera, nieustannie klikając myszką. Będzie tak robił jeszcze przez dwie godziny, zanim zmęczenie ciała weźmie górę nad potrzebą doprowadzenia wszystkich zadań do końca. Wtedy mężczyzna wyłączy komputer, wstanie, założy kurtkę i ruszy do domu, by zjeść kolację i położyć się spać. Wróci tu o 7.00 rano. Mężczyzna jest jednym z przedstawicieli pokolenia koreańskiego boomu gospodarczego. Jego młodość przypadła na czas, gdy biedny, zniszczony wojną kraj wszedł na drogę gwałtownego wzrostu. Podobnie jak miliony jemu współczesnych, poświęcił całe życie pracy. I podobnie jak miliony Koreańczyków i Koreanek swojego pokolenia, nie potrafi funkcjonować poza nią. Pracoholizm uczynił go jednym z bohaterów filmu Erika Gandiniego „Świat po pracy”, w którym szwedzko-włoski reżyser bierze za dobrą monetę obietnicę radykalnego skrócenia czasu pracy składane przez entuzjastów nowych technologii i stara się odpowiedzieć na pytanie, czy jesteśmy gotowi na więcej czasu wolnego.

Zadawanie sobie takich pytań ma głęboki sens i to niezależnie od tego, czy rzeczywiście stoimy u progu „końca pracy” – co ćwierć wieku temu obiecywał amerykański ekonomista Jeremy Riffkin w zatytułowanej tak głośnej książce – czy też za chwilę cieszyć się będziemy luksusami w pełni zautomatyzowanego komunizmu zapowiadanego dziś przez włoskiego pisarza i aktywistę Aarona Bastianiego. Stawiane w filmie Gandiniego pytania podważają samooczywistość powszechnej w naszym świecie etyki pracy i towarzyszącego nam w życiu codziennym przekonania, że praca nie tylko stanowi źródło bogactwa materialnego – lub sposób na jego wydobycie z zasobów natury – ale że niesie też ze sobą wartości moralne, że uszlachetnia, czyniąc pracujących lepszymi, wartościowszymi i bardziej odpowiedzialnymi.

W istocie przekonanie takie nie ma zbyt długiej historii. Niewątpliwie wiąże się ono z etyką protestancką, która wedle Maxa Webera już w XVI wieku miała położyć kulturowe fundamenty pod kapitalizm. Afirmacja materialnego bogactwa jako wyrazu łaski bożej i będące jej konsekwencją potępienie żebractwa połączyły się w tej tradycji z pogardą dla biednych, kultem wstrzemięźliwości i dyscyplinowania ciała za pomocą codziennego trudu. Niemniej, jak zauważa Jan Lucassen w swojej monumentalnej „Historii pracy”, która właśnie ukazała się po polsku, postulaty uczniów Kalwina i Lutra były raczej skutkiem niż źródłem przemian dokonujących się w Europie doby wczesnej nowożytności. Niderlandzki historyk nazywa je „rewolucją pracowitości” (choć tłumacz polskiego wydania jego książki Tomasz Markiewka zdecydował się na „rewolucję pracowniczą”) i wiąże z podbojami kolonialnymi, nawrotem niewolnictwa oraz napływem zrabowanego w Ameryce srebra do Starego Świata. 

Rewolucja pracowitości

W ciągu mniej więcej dwóch stuleci w świecie europejskim doszło wówczas do znaczącego spadku płac i jednoczesnego wzrostu obciążenia pracą. Innymi słowy, przy wzroście gospodarczym stojącym niemal w miejscu Europejczycy zaczęli wówczas pracować dłużej i ciężej. Doszło do tego przeniesienie płatnej pracy z domu do sfery publicznej i w konsekwencji degradacja pracy domowej. Od XVII wieku coraz częściej i za darmo wykonywały ją kobiety. Oznaczało to wyłączenie ogromnej części ludzkiego trudu z rachunków ekonomicznych, de facto powtarzające wzór ekonomii politycznej wtórnego poddaństwa i niewolnictwa atlantyckiego.

Zniewolona lub niewidoczna praca stały się darmowe, ale ich owoce w widoczny – i prawdopodobnie decydujący – sposób wpływały na gospodarkę. Dzięki temu mogło dojść do potężnej koncentracji bogactwa w rękach nowej kapitalistycznej elity. Następnie posłużyło jej ono do sfinansowania rewolucji przemysłowej. Koszty tego procesu pokryli pracujący – nie tylko dlatego, że w naszej części świata i po obu stronach Atlantyku stracili wolność osobistą, a na zachodzie Europy znaczą część dochodów. To, co zaczęło się od narzucenia wtórnego poddaństwa w Europie wschodniej, handlu niewolnikami i inflacji cenowej wynikającej z zalewu gospodarki tanim srebrem z Ameryki, w drugiej połowie XVII wieku zostało ekstremalnie wzmocnione przez katastrofalne skutki zmian klimatycznych zwanych małym zlodowaceniem. Efektem tego klimatyczno-ekonomicznego miksu było pogorszenie wszystkich wskaźników rozwoju (zdrowie, długość życia, poziom zaspokojenia podstawowych potrzeb).

W tym samym czasie po obu stronach Atlantyku doszło do ekspansji pracy najemnej. Inaczej niż to sobie wyobrażali XIX-wieczni myśliciele tacy jak Karol Marks, ludzie, którzy doświadczyli jej na własnej skórze, raczej nie dostrzegali w tym zjawisku niczego dobrego. Ani protoprzemysłowe manufaktury, ani kolonialne plantacje, ani europejskie latyfundia i folwarki nie oferowały lepszego i dostatniejszego życia. Wręcz przeciwnie. We wszystkich rządziły ciężka harówka od świtu do nocy, egzystencja na granicy przetrwania i naga przemoc nadzorców, które razem wzięte zapewniały właścicielom nieznane wcześniej poziomy zysku.

Aby zmusić biedotę, by zechciała pracować w takich miejscach, trzeba było ją uczynić jeszcze biedniejszą. Temu właśnie służyły opisywane w „Kapitale” Marksa grodzenia chłopskiej ziemi narzucane przez sojusz monarchii i wielkich właścicieli ziemskich najpierw – od czasów Ryszarda VIII – w Anglii, a potem na kontynencie. Pozbawieni źródeł utrzymania, a często i domów, chłopi padali ofiarą brutalnych represji, bo wraz z grodzeniami zdelegalizowano ubóstwo i włóczęgostwo. Ci, którzy mieli tyle szczęścia, by nie zawisnąć na szubienicy (co w samej Anglii spotkało ponad 70 tys. wywłaszczonych chłopów), stawali się robotnikami na własnej ziemi – przejętej teraz przez landlordów. Ci, którym dopisało ono nieco mniej, zostawali kontraktowymi niewolnikami za oceanem albo niewiele się od nich różniącymi proletariuszami w powstającym z wolna przemyśle metropolii. Między rokiem 1500 a 1800 grodzenia wypchnęły do miast ponad 20 mln europejskich chłopów (co przy ujemnej stopie wzrostu populacji miejskich – dziesiątkowanych przez fatalne warunki sanitarne – odpowiada za 100% ówczesnego jej wzrostu).

janJan Lucassen, „Historia pracy. Nowe dzieje ludzkości”. Przeł. Tomasz Markiewka, Znak, 800 stron, w księgarniach od września 2023Wszystkie te procesy napotykały nieustanny opór ze strony swych ofiar. O jego sile jeszcze w połowie XVIII wieku przekonała się katolicka imperatorka Austrii Maria Teresa. Władczyni ta, znana z oświeceniowych sympatii, wynegocjowała u samego papieża zgodę na zniesienie za jednym zamachem aż 24 świąt religijnych. Usunięcie ich z kalendarza odpowiednim dekretem poszło całkiem łatwo. Znacznie trudniej było przekonać poddanych do wartości tego posunięcia. Jakież było zdziwienie cesarzowej, gdy 23 kwietnia 1754 roku w stołecznym Wiedniu doszło do strajku mieszczan i plebsu. Ten dzień celebracji świętego Jerzego odtąd miał być zwykłym dniem pracy i bogacenia się. Wbrew nadziejom dworu mieszkańców Wiednia przywitała typowa świąteczna cisza. Żadnych nawoływań obnośnych handlarzy, żadnej krzątaniny przy otwieraniu sklepów. Lud świętował już dobrych parę godzin, gdy wstrząśnięta doniesieniami z miasta lokatorka Hofburga posłała na puste ulice kawalerię. Dopiero gdy żołnierze zaczęli rozbijać okiennice sklepów i brutalnie wyciągać kupców z domowych pieleszy, stolica Austrii pogodziła się ze stratą kolejnego wolnego dnia.

Podobnie wyglądało to wszędzie tam, gdzie triumfowała „rewolucja pracowitości” i jej następczyni, czyli rewolucja przemysłowa. Wszędzie na potęgę znoszono dni wolne od pracy. Jak podaje Lucassen: „Około 1830 roku zarobienie na życie wymagało w Wielkiej Brytanii średnio ponad 300 jedenastogodzinnych dni roboczych, czyli 3,3 tysiąca godzin netto rocznie, pozostawiając na odpoczynek tylko niedziele i siedem dni podczas Bożego Narodzenia, Wielkanocy i Zielonych Świątek”. Daleko temu do standardu z późnego średniowiecza, gdy przeciętny zachodnioeuropejski chłop (niezbyt różniący się od wschodnioeuropejskiej koleżanki) mógł przeżyć, pracując, tylko 1,5 tysiąca godzin w roku.

Niemniej właściwie nigdzie triumf ten nie był bezwzględny. Co prawda w ciągu ponad 300 lat liczba świąt w całej Europie zasadniczo spadła, a liczba dni roboczych, a nade wszystko tych, które trzeba było przepracować, jeśli się nie chciało umrzeć z głodu, dramatycznie wzrosła. Jednak dążenie do uwolnienia się od uciążliwego trudu, który aż do połowy XIX wieku właściwie nie przynosił żadnej poprawy jakości życia, było wśród klas zmuszonych do pracy powszechne. Nie tylko zresztą wśród nich. Niecałe 130 lat po reformach Marii Teresy, w 1883 roku Paul Lafargue – prywatnie zięć Karola Marksa – wydał głośny pamflet „Prawo do lenistwa”, który bezlitośnie atakował mieszczańską kulturę pracy, demaskując ją jako fasadę skrywającą system nieludzkiego wyzysku, a zarazem umieszczał czas wolny (zwany prowokacyjnie lenistwem) pośród wolności, równości, braterstwa i innych uniwersalnych praw człowieka. Lafargue niczego nie wymyślił. Po prostu ujął w zgrabną formę literacką pragnienia milionów jemu współczesnych.

Z Azji do Europy i z powrotem

Nowożytnej rewolucji pracowitości uniknęła Azja (choć setki lat wcześniej otarła się o rewolucję przemysłową i wypracowała własną, opartą na konfucjanizmie etykę pracy). Co ciekawe, nie przeszkodziło to Chinom i państwom indyjskim (Majsur, Konfederacja Maratów, Imperium Mogołów) doświadczyć w tym samym czasie okresu dynamicznego rozwoju, dzięki czemu jeszcze w początkach XIX wieku ośrodki gospodarcze takie jak Bengal czy delta Jangcy pod każdym niemal względem dystansowały najwyżej rozwinięte obszary Europy Zachodniej.

Odmienność tamtejszych stosunków pracy obrazuje dobrze siła i poziom organizacji zwykłych robotników. Najpewniej zarówno nowoczesne związki zawodowe, jak i ubezpieczenia pracownicze wynaleziono właśnie tam. W imperium Qing pierwszej połowy XVIII wieku w przemyśle porcelanowym w Jingdezhen, gdzie zatrudniano setki tysięcy pracowników, działało jedenaście organizacji pracowniczych. Skupiały się w nich nie tylko osoby takiego samego zawodu, ale i wspólnego pochodzenia, ponieważ w Chinach istniał rodzaj regionalnej specjalizacji zawodowej. Podobny system funkcjonował w kopalniach Junnanu. Z kolei pracowników wielkich mennic w Pekinie łączył system praktyk zawodowych oraz wspólnotowe formy pracy. Były to więzy na tyle silne, że od początku XVIII wieku w ciągu stulecia udało im się zorganizować wiele dużych i częściowo udanych strajków, wymuszając znaczący wzrost płac. Lucassen wskazuje, że największy sukces przyniosły te z lat 1741 i 1816. W tym samym mniej więcej czasie kobiety i mężczyźni z indyjskich Bengalu i Orisy zatrudniani w największej wówczas na świecie fabryce prochu, dzierżawionej przez Szkota Johna Farquhara w Iszapur na północ od Kalkuty, wywalczyli sobie system emerytalny, który stał się modelem rozwijanym potem w Europie. Zanim jednak do tego doszło, kolonizacja przekreśliła osiągnięcia azjatyckiej klasy pracującej.

Pracownicy najemni w Europie notowali podobne sukcesy dopiero od połowy XIX wieku, gdy płace zaczęły z wolna rosnąć, a liczba godzin pracy w fabrykach spadać. Początkowo zresztą dotyczyło to tylko Anglii. Na ziemiach polskich widoczną i trwałą poprawę przyniósł dopiero okres między rewolucją 1905 roku a powstaniem niepodległego państwa w 1918, gdy Tymczasowy Rząd Ludowy w Lublinie wpisał do swojego programu 8-godzinny dzień pracy. Gdziekolwiek jednak ten proces zachodził, stanowił konsekwencję organizowania się robotników oraz wszczynanych przez nich – i tłumionych krwawo – buntów, strajków i powstań. Dopiero od I wojny światowej i wywołanych jej skutkami rewolucji w całym świecie – od Chin i Meksyku po Rosję, Niemcy, Węgry i Turcję – skracanie czasu pracy przyspieszyło. Lucassen przypomina, że jeszcze około 1920 roku zarobienie na życie w Wielkiej Brytanii wymagało średnio 2,4 tysiąca godzin pracy (więcej niż w roku 1760!), w porównaniu z 1,7 tysiąca godzin około 2000 roku.

Skądinąd na początku nowego milenium Chiny wróciły do roli awangardy globalnych walk pracowniczych. Dzięki tysiącom strajków, blokad dróg i rozruchów ulicznych pracownice i pracownicy wielkich montowni, w rodzaju tajwańskiego Foxconna zatrudniającego w CHRL 1,5 miliona osób, nie są już najtańszą siłą roboczą na planecie. Pod naciskiem ich protestów, często łączących postulaty płacowe i ekologiczne, rząd w Pekinie zmuszony był do zmiany kursu, dzięki czemu ponad 300 milionów osób wydobyło się ze skrajnego ubóstwa. To właśnie walka w chińskiej fabryce świata w dużym stopniu odpowiada za spadek światowych wskaźników ubóstwa w ostatnich dekadach. Wzrost płac w Chinach ograniczył możliwości globalnego „wyścigu na dno” w poszukiwaniu taniej pracy i możliwości bezkarnego odprowadzania zanieczyszczeń do środowiska, ale pociągnął za sobą też nie tak pozytywne skutki. Mniej pól do akumulacji zysków oznacza bowiem więcej rywalizacji między mocarstwami o te, które jeszcze pozostały.

Niewidoczna praca

Zamiast zastanawiać się, czy potrafimy cieszyć się wolnością poza przymusem pracy, może powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie o źródła owej wolności i jej skrajnie nierówną dystrybucję. Atlas pracy, jaki można by zaprojektować, przyglądając się jej dzisiejszej geografii, pozwoliłby zrozumieć, że koniec pracy jest tylko złudzeniem optycznym powiązanym z naszym domyślnym europocentryzmem. Jak zauważyli John Bellamy Foster i Robert McChesney w książce „Kryzys bez końca”, dla przygniatającej większości mieszkańców i mieszkanek naszej planety pierwsze dekady XXI wieku stały się okresem przyspieszonej proletaryzacji. Jeszcze nigdy na świecie nie było tylu pracowników i pracownic najemnych. Dotyczy to zarówno liczb bezwzględnych – mówimy o 3,8 miliarda osób, jak i ich udziału w ogóle populacji – niemal 50%. Spośród współczesnych proletariuszy wszystkich krajów 1,4 miliarda pracuje na umowę i otrzymuje pensję, reszta to prekariusze bez praw pracowniczych, ubezpieczeń i pewności pracy oraz zatrudnienia. Ogromna większość z 3,8 miliarda pracowników najemnych żyje dziś na globalnym Południu, co oznacza, że tylko w znikomym stopniu korzystają oni z dobrodziejstw postępu i automatyzacji, które skłaniają myślicieli i artystów na Północy do snucia wizji świata po pracy.

W filmie Gandiniego obrazy podsuwają odpowiedź na pytania, którym nie potrafią sprostać bohaterowie i bohaterki. Włoska arystokratka celebrująca czas wolny dzięki pracoholizmowi swego ultraliberalnego i superbogatego męża różni się bardzo od przeciętnych Kuwejtczyków codziennie zmuszanych przez władze do oddawania się długim godzinom nieróbstwa na państwowych posadach, możliwych dzięki temu, że ich kraj i domy utrzymują w ruchu setki tysięcy imigrantów-półniewolników wyzutych z wszelkich praw. Jednak beneficjentów świata po pracy łączy to, że czas wolny, którym mają szczęście dysponować, został wypracowany przez kogoś innego. Nadmiar pracy dla większości ludzkiej populacji skutkuje dziś jej deficytem i nudą pośród mniejszości uprzywilejowanych.

gandini„Świat po pracy”, reż. Erik Gandini, Szwecja, Włochy, Dania 2023,
w kinach od sierpnia 2023
Dlaczego jednak świadomość tej zależności tak łatwo umyka wielu osobom na globalnej Północy? Dokładnie z tych samych powodów, dla których ojcowie założyciele zachodniej ekonomii politycznej przeceniali historyczne znaczenie wolnej konkurencji i wolnej pracy, a nie doceniali bezpłatnej pracy kobiet i osób zniewolonych. U progu rewolucji przemysłowej, gdy pracę kobiet zepchnięto w sferę, którą kultura mieszczańska nazwała prywatną, stała się ona niewidzialna. Obecnie – od kilku dekad – coraz większa część pracy wykonywanej w ramach globalnego kapitalizmu także znika sprzed naszych oczu. Nie stoi za tym ani automatyzacja, ani historyczny koniec przemysłu, ani nawet nadejście sztucznej inteligencji i społeczeństwa bezklasowego. Przyczyną tego fenomenu jest natomiast neoliberalna polityka zarządzania kryzysem kapitalizmu przy pomocy destabilizacji pracy i cięcia jej kosztów.

Aby zachować zyski przy malejącym tempie wzrostu, konserwatywne rządy i wielkie korporacje wynalazły outsourcing, czyli delokalizację tradycyjnego przemysłu, a dziś także części usług, do krajów niskich płac oraz jeszcze niższych standardów zatrudnienia i ekologicznych. Nic dziwnego, że niektórzy pisarze i politycy na serio wierzą dziś w zmierzch klasy robotniczej, skoro nasze zachodnie społeczeństwa ulokowały ją tysiące kilometrów od swoich geograficznych granic. A jednak robotnicy, którzy zniknęli z ulic Londynu czy Paryża, wciąż pracują w pocie czoła, wytwarzając elektroniczne gadżety, komputery, ubrania, meble i zabawki, tyle że robią to w chińskim Guangdong, tajwańskim Tajpej, w bengalskiej Dhakce lub marokańskiej Casablance. Ten system powstał dzięki liberalizacji przepływów inwestycyjnych, taniej pracy i niskim cenom transportu. Niskie koszty na każdym etapie zapewniają wysokie zyski udziałowcom, a zarazem możliwość konsumpcji biedniejącym pracownikom w krajach wysokorozwiniętych. Ale system ten jest zarazem niezwykle kosztowny. Za jego sukcesy płacimy erozją demokratycznej kontroli nad korporacjami, gigantycznym śladem węglowym i degradacją środowiska w ośrodkach produkcyjnych na Południu, a wreszcie zaniżaniem standardów pracy na całym świecie.

Przyszłość pracy opiekuńczej

Globalne łańcuchy dostaw i wartości to jednak tylko część nowego krajobrazu ekonomicznego pierwszych dekad XXI wieku. Za znikanie pracy w nie mniejszym stopniu odpowiada rozrost sektorów usługowych, opiekuńczych, logistyki i pracy za pośrednictwem platform cyfrowych w najbardziej zaawansowanych gospodarczo i technologicznie społeczeństwach świata. Także i te zajęcia zostały poddane outsourcingowi. Choć nie przeniesiono ich nad Ocean Indyjski lub Morze Wschodniochińskie, to zostały zepchnięte do strefy podwykonawstwa i wiecznej niestabilności.

Dwie dekady temu amerykańska pisarka Barbara Ehrenreich zmieniła tożsamość. Wcieliła się w kelnerkę, sprzątaczkę i kasjerkę Walmartu. Przez kilka miesięcy mieszkała w tanich pokojach na wynajem i na osiedlach przyczep kempingowych, odcięła się od znajomych i swojego konta, usiłując przeżyć za najniższe wynagrodzenie. Pracowała na więcej niż jeden etat, brała nadgodziny i wszystkie nadarzające się fuchy, ale i tak spadała coraz niżej i niżej w płacowej i społecznej hierarchii. Ostatecznie musiała skapitulować, ale jej eksperyment – opisany w książce „Za grosze. Pracować i (nie)przeżyć” – ujawnił narastający problem pracujących biednych.

Inaczej, niż to było jeszcze kilka dekad temu, pracownica serwisu sprzątającego w firmie technologicznej w Pittsburghu nie ma szans na awans i zmianę zajęcia. Po pierwsze, nie jest zatrudniona w tej firmie – płaci jej agencja pracy tymczasowej. Po drugie, jej praca zaczyna się, gdy pracownicy sprzątanego wieżowca idą do domu. Dla nich jest ona autentycznie niewidzialna. Podobnie jak opiekunki zajmujące się ich rodzicami w opłacanych cyfrowo domach opieki, dostawcy posiłków i kurierzy jeżdżący na aplikacje.

Historię sprzątaczki z Pittsburgha opowiada Barack Obama, narrator serialu Caroline Suh „Praca. Co robimy cały dzień”, który stanowi próbę ukazania kondycji pracowniczej w Stanach na zgliszczach neoliberalizmu. Dzięki temu, że każdy z czterech odcinków dokumentu mówi o innej grupie zatrudnionych, możemy odtworzyć wyłaniającą się obecnie strukturę rynku pracy. Okazuje się, że tradycyjnie im niżej w hierarchii płac i statusu, im dalej od wielkich metropolii i zainteresowania mediów oraz ekspertów od gospodarki, tym więcej nie-białych kobiet. Nowością jest to, że to właśnie ich praca ma dziś największą przyszłość. I dotyczy to nie tylko Ameryki, ale też reszty świata.

Aż 80% z 67 milionów pracowników domowych na świecie to kobiety – 90% z nich nie ma dostępu do zabezpieczenia społecznego, a ponad połowa nie ma ograniczeń w tygodniowym czasie pracy. W społeczeństwach starzejących się praca domowa, obejmująca zarówno pracę reprodukcyjną, jak i opiekuńczą, stała się sektorem z wielką przyszłością, ale wciąż z niewielkimi nakładami. Tylko w USA, aby sprostać rosnącym potrzebom, do roku 2026 trzeba będzie o 50% więcej pracowników opieki. Do tego dochodzi ogromny sektor nieodpłatnej pracy opiekuńczej i pracy domowej (reprodukcyjnej) kobiet, odpowiadający dziś za nawet 39% globalnego PKB. Oznacza to, że przy wycenie na poziomie płacy minimalnej wnosi ona do gospodarki globalnej 10,8 biliona dolarów i tym samym jest trzykrotnie więcej warta od światowego przemysłu technologicznego, wyprzedzając także handel, produkcję i transport.

„Praca. Co robimy cały dzień”

Więcej szczęścia od kobiet z dokumentu Suh wydaje się mieć bohaterka wydanej właśnie w Polsce powieści „Lekka praca nie istnieje” japońskiej pisarki Kikuko Tsumury. To przewrotna, zabawna i koniec końców dość przerażająca opowieść o nieudanej próbie wyjścia poza konfucjańską etykę pracy w epoce przejścia od świata powojennego welfare (dobrobytu) do neoliberalnego workfare (pracobytu). Wszystko w wydaniu japońskim.

Bohaterka Tsumury należy do pokolenia cieszącego się owocami japońskiego cudu, ale zarazem odczuwającego konsekwencje trwającego od dziesięcioleci kryzysu. Żyje w świecie obfitości towarów, sposobów konsumpcji i miejsc pracy, ale wszystko wydaje się coraz mniej stabilne i marnej jakości. Po załamaniu wywołanym przepracowaniem kobieta szuka lekkiej pracy. Jak sama mówi, zmienia je jak „rękawiczki”, ale w żadnej nie znajduje spełnienia. Ten komiczny thriller laborystyczny ukazuje świat życia ograniczony do pracy. Co prawda wciąż rządzi tu kaisha (czyli wspomniana konfucjańska etyka pracy), ale raczej z przyzwyczajenia i oportunizmu niż siłą zaangażowania w nią pracowników i pracowniczek. Bohaterka Tsumury za każdym razem doświadcza tego samego poczucia nieistotności i bezsensu przydzielonych jej zadań, które kompensuje rzucaniem się w wir biurowych intryg, plotek w bufecie, niezdrowych rywalizacji, a wreszcie najniezwyklejszych teorii spiskowych napędzających najzwyklejsze szaleństwo. Autorka „Lekkiej pracy…” rysuje obraz społeczeństwa skazanego na wykonywanie prac bez sensu (bullshit jobs), które nawet przy obfitości dostępnych dóbr i względnym bezpieczeństwie socjalnym przynoszą toksyczne skutki. Co z tego, że pracę można zmienić, skoro w każdej czeka nas ten sam pochłaniający czas, wyczerpujący emocjonalnie i dewastujący psychicznie absurd?

Czas wolny i dobra praca

Spojrzenie na stosunki pracy – w perspektywie historycznej, jak to czyni Lucassen, i współczesnej, co robią Suh, Tsumura i Gandini – nie daje podstaw do przerażenia nadchodzącą erą słodkiego nieróbstwa. Globalna suma pracy nie zmniejsza się, a całkiem możliwe, że rośnie. Nie zmieniły tego kolejne rewolucje przemysłowe, choć ich rzecznicy obiecywali, że para, elektryczność, komputery, a dziś sztuczna inteligencja zdejmą z nas ciężar codziennego trudu i pozwolą, by ludzkość wreszcie wkroczyła do królestwa wolności. 

Pomimo obietnic technooptymistów w globalnej gospodarce obowiązuje logika cięcia kosztów i podbijania krótkoterminowych zysków. Mało kto pamięta, że era neoliberalna zaczęła się w Chile od obalenia postępowego rządu Salvadora Allende w 1973 roku. Jeszcze mniejsza jest pamięć o tym, że jedną z pierwszych zlikwidowanych przez zamachowców zdobyczy Allende był Cybersyn – jeden z pierwszych na świecie komputerowych systemów rozproszonego zarządzania gospodarką przy udziale pracowników. Opracowany pod kierunkiem chilijskiego urzędnika Fernando Floresa i brytyjskiego cybernetyka Stafforda Beera, nie miał szans pokazać swoich możliwości. Sprowadzeni przez Pinocheta z Chicago uczniowie wolnorynkowego guru Miltona Friedmana nie mieli ochoty na demokratyczno-cybernetycze eksperymenty. Zamiast tego zabrali się do delegalizacji strajków, prywatyzacji sektora publicznego, obniżek podatków dla bogatych i zaciskania pasa biedniejszym. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Co prawda na warszawskiej stacji Śródmieście od jakiegoś czasu można zamówić kawę u robota, ale automatyzacja i robotyzacja nie wchodzą w grę, dopóki ręce pakistańskich i bengalskich dzieci będą tańsze w produkcji sportowych butów, podkoszulków i tysięcy innych produktów.

Jeśli już kolejne rewolucje technologiczne coś zmieniły, to tak jak w życiu jednej z bohaterek serialu Caroline Suh. Młoda kobieta traci całe dnie, jeżdżąc swoim samochodem w uber eats i mimo to wciąż zarabiając poniżej płacy minimalnej. Innowacja sprowadza się tu do obarczenia pracownicy kosztami pracy (utrzymanie samochodu, paliwo) oraz manipulacji polegającej na rzekomej swobodzie wyboru zlecenia, podczas gdy każda próba skorzystania z niej grozi utratą lichego zarobku i dostępu do aplikacji. Suh dotyka tu sedna problemu związanego z pracą na platformach cyfrowych – mianowicie, że opiera się ona na uwewnętrznionym przymusie i zatarciu granicy między czasem pracy i czasem wolnym.

tsamuraKikuko Tsamura, „Lekka praca nie istnieje”. Przeł. Paweł Szadkowski, Glow Book, w księgarniach od września 2023Jeżeli istnieje jakaś uniwersalna podstawa aspiracji związanych z pracą, to obejmuje ona zarówno potrzebę czasu wolnego, jak i lepszej pracy. Spędzamy w niej wystarczająco dużą część naszego życia, by nie oddawać czasu pracy w niepodzielną władzę kapitału. Co więcej, praca stanowi doświadczenie socjalizujące i choć dziś oznacza to, że wytwarza hierarchie społeczne, rasowe i genderowe, to w zmienionych warunkach strukturalnych może się stać polem upodmiotowienia. Wydaje się, że dopiero transformacja pracy otworzy możliwość jej skrócenia, która nie będzie czysto iluzoryczna.

Właśnie to zdaje się mieć na myśli Lucassen, gdy pisze, że problemem jest nie tyle potrzeba nauczenia się korzystania z uroków czasu wolnego, ile raczej potrzeba pracy. Nie każdej jednak. Paradoksalnie współczesny kapitalizm z jego kulturą i rzeczywistością wymuszającą przepracowywanie się nie zaspokaja tej potrzeby. Wręcz przeciwnie, narzucana przezeń praca niestabilna, śmieciowa, wypłukana z treści społecznej, wyalienowana bullshit job stanowi zaprzeczenie uniwersalnej potrzeby współ-pracy, kolektywnego działania umożliwiającego nie tylko przetrwanie, ale też zaspokajanie potrzeb i wreszcie realizację aspiracji. Jeżeli potraktujemy pracę w ten sposób, to dostrzeżemy w niej fundamentalny aspekt kondycji ludzkiej. Jego urzeczywistnienie utrudnia współczesny kapitalizm z jego pauperyzacją, nierównościami i kultem konkurencji osuwającym się w niechęć do „innego”. Być może zatem zamiast ucieczki do współczesnej wersji Kukanii – krainy lenistwa i obfitości, o której marzyli niewolni chłopi kilka wieków temu – potrzebujemy raczej dobrej pracy: sensownej, budującej więzi społeczne, pozostającej pod kontrolą pracujących, takiej, która zamienia przemoc eksploatacji ludzi i natury na moc przekształcania społeczeństwa.

Tekst powstał w ramach „Laboratorium badań nad szczęściem. Życie po komfortocenie”, artystyczno-badawczego projektu, sieciującego młodych ludzi ze środowiskami nauki, sztuki, dizajnu, technologii, przedsiębiorczości i szukającego rozwiązań, jak uwolnić się od komfortocenu i żyć w sposób bardziej zrównoważony oraz szczęśliwy. Projekt jest realizowany przez Goethe-Institut, Fundację Bęc Zmiana, Zentrum für Kunst und Urbanistik w Berlinie, przy wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, Fundacji im. Heinricha Bölla w Warszawie, m.st. Warszawy. #pokomfortocenie