W matni
Nirvana fot. Anton Corbijn

24 minuty czytania

/ Muzyka

W matni

Piotr Jagielski

Basista Krist Novoselic pocieszał Chada Channinga, perkusistę wyrzuconego z Nirvany po nagraniu „Bleach”, że tak naprawdę niczego nie stracił. Najfajniej – przekonywał – było na samym początku. 30 lat temu ukazało się „In Utero”

Jeszcze 6 minut czytania

Mark Arm nachyla się nad ekranem komputera i odgarnia z twarzy długie, wpadające już w siwiznę włosy. „Opowiem ci o dwóch trasach koncertowych” – zapowiada lider Mudhoney. „W 1993 roku dostaliśmy zaproszenia od Nirvany i Pearl Jam – mówi, wzdychając ciężko i znacząco. – To nie są wspomnienia szczęśliwych dni”.

A przecież powinny. To powinna być opowieść o spełnionych marzeniach. O grupie kumpli z małych miasteczek, którzy – czasem z nudów, a czasem z głębokiej potrzeby – zakładali zespoły, pisali piosenki i sięgnęli po sławę, na którą przecież nie mieli szans. Ich muzyka nie przypominała tej, która uchodziła za popularną, a oni sami nie wyglądali jak gwiazdy rocka z okładek muzycznych pism. Dokonali niemożliwego, czegoś, co przytrafia się tylko wybrańcom losu. A jednak okazało się, że spełnianie marzeń to prawdziwy koszmar.

*

W 1993 roku Mudhoney, w którym Mark Arm grał na gitarze i śpiewał, występował w roli supportu przed gwiazdami, Nirvaną i Pearl Jam, kolegami z Seattle. Wokaliści obu zespołów, Kurt Cobain i Eddie Vedder, byli nie tylko liderami najpopularniejszych grup rockowych na świecie – dziennikarze, a także fani chętnie obsadzali ich w roli „głosu pokolenia”, idoli, wyrazicieli obaw, trosk i nadziei całej generacji. „Pokolenia X”, jak je okrzyknięto. Jego przedstawiciele mieli się odznaczać zagubieniem życiowym, cynizmem i lenistwem. Niechęcią do brania spraw w swoje ręce. Kpiarskim, ironicznym nastawieniem do idei „amerykańskiego snu”. Nie im, życiowym przegranym, szkolnym wyrzutkom, pisane było jego spełnienie. Ale przegrani ze Seattle nieoczekiwanie sięgnęli szczytów popularności za sprawą wydanych w 1991 roku płyt: „Nevermind” i „Ten”.

Marzenia o nagrywaniu i graniu koncertów na całym świecie spełnili również ich kumple: Soundgarden, Alice in Chains, TAD, Screaming Trees, The Melvins. Mogło się zdawać, że w Seattle zespoły rockowe składano jak samochody na taśmie produkcyjnej. Wszystkie wywodziły się z rozrzuconych wokół niego miasteczek, grały w tych samych klubach i dla tej samej widowni. Dzieliły marzenia o życiu z muzyki, a także niewiarę w to, że sukces może stać się ich udziałem.

Większość spośród wymienionych kapel nagrywała dla tej samej wytwórni. Nazywała się Sub Pop i na jej czele stało dwóch pasjonatów: Bruce Pavitt i Jonathan Poneman. Działali powodowani wiarą w to, że w każdej, nawet najmniejszej miejscowości może powstać ciekawa muzyka. Nie kierowali się rachunkiem zysków i strat, strategią, biznesplanem. Sub Pop działał spontanicznie, nie wiedząc na dobrą sprawę, jak długo wytrwa, jak długo utrzyma się na powierzchni. Pavitt i Poneman zatrudniali i nagrywali swoich znajomych, kumpli z uczelni, ludzi poznanych przypadkiem w sklepach płytowych.

„Nikt nie myślał o żadnej karierze!” – pokrzykuje na mnie Mark Arm. Zanim świat poznał Nirvanę i Pearl Jam, to właśnie Mudhoney typowane było w Seattle na kapelę, która wybije się ponad lokalną scenę i osiągnie sukces. „Naszym celem było po prostu nagranie singla – wzrusza ramionami. – Choćby jednego. Takiego, którego kiedyś szukaliby w sklepach płytowych zapaleni kolekcjonerzy zapomnianych winyli”.

„Grunge – przekonuje mnie Bruce Pavitt – to po prostu folk, tyle że grany na gitarach elektrycznych. Tworzyli i wykonywali go amatorzy i entuzjaści występujący w małych klubach. Niektórzy okazali się geniuszami, ale generalnie to muzyka wspólnoty, grana przez zwykłych ludzi dla zwykłych ludzi. Nie musisz iść do szkoły muzycznej, żeby go grać. Czy nie o to właśnie w tym chodzi? – pyta retorycznie. – Na tym przecież polega folk, punk i rock and roll. Grasz na basie dopiero od kilku tygodni? Nic nie szkodzi, wskakuj na scenę i baw się dobrze! Scena grunge’owa wierzyła w ten etos: jeśli masz odwagę, zrób to!”.

Mianem „grunge’u” ochrzczono muzykę nastolatków dorastających na przełomie lat 70. i 80. w miastach amerykańskiej prowincji, zakochanych w Black Sabbath i The Stooges, klasycznym rocku i gniewnym punku. Charakteryzował ją artystyczny nieład, zgoda na niedoskonałość, ale także spontaniczność i autentyzm. Narodziła się w Seattle, nie w tradycyjnych ośrodkach amerykańskiego show-biznesu, Nowym Jorku czy Los Angeles. W mieście na końcu świata, do którego nie opłacało się przyjeżdżać sławnym zespołom. Jeśli nastolatki z Seattle, a także pobliskich Aberdeen, Ellensburg, Tacomy czy Montesano, chciały bawić się przy muzyce, musiały same ją zagrać. „Ale skoro sukces jest niemożliwy, mogliśmy po prostu grać to, co chcemy. Nie myśląc o tym, czy to zwiększa nasze szanse na umowę, kontrakt, karierę, czy je zmniejsza” – tłumaczy mi cierpliwie Arm.

Zakładali więc zespoły, grali dla znajomych, występowali w salonach domów rodzinnych. Z czasem przenieśli się do klubów w Seattle, a odkąd w mieście ruszył Sub Pop, zaczęli też wydawać płyty. Dla malutkiej wówczas wytwórni swoje pierwsze krążki nagrywali Soudgarden, Mudhoney, a w 1989 roku jej katalog wzbogaciło „Bleach” – pierwsza płyta Nirvany; ciekawej, ale z całą pewnością niewiodącej kapeli lokalnej sceny. Jej nagranie kosztowało nieco ponad sześćset dolarów.

„Od początku dało się wyczuć, że Kurt bardzo poważnie traktował swoją karierę. Kiedy przekonywał mnie, że »Bleach« powinna się sprzedać w milionie egzemplarzy, mówił poważnie. I mówił to z tą onieśmielającą i rozczulającą pewnością. No i okazało się, że miał rację” – opowiada mi Jonathan Poneman.

Sub Pop nie był w stanie zapewnić Nirvanie tego, czego pragnął Cobain: wywiadów, tras koncertowych, promocji z prawdziwego zdarzenia. Sub Pop nie mógł rywalizować z Columbią, Epic czy Geffen. „Kto wie, co by się stało, gdyby jeszcze w Sub Popie wydali materiał, który ukazał się później jako »Nevermind« – zastanawia się Poneman. – Jestem przekonany, że i tak odnieśliby sukces, choć od nas nie otrzymaliby tych wszystkich narzędzi, które zapewnił im Geffen. Tak czy inaczej, jestem przekonany, że zostając w Sub Popie, i tak sprzedaliby mnóstwo płyt”.

Kurt Cobain, fot. Steve GullickKurt Cobain, fot. Steve Gullick

To nie jest tylko fantazjowanie, bo „Nevermind” rzeczywiście miało ukazać się w Sub Popie. Taśmy demo z nowymi piosenkami Cobaina krążyły po mieście, przekazywane z rąk do rąk. Ostatecznie jednak umowę zespołu z wytwórnią Pavitta i Ponemana wykupił Geffen, zapewniając jej zastrzyk gotówki w chwili, gdy Sub Pop mierzył się już z wizją bankructwa. Panowało przekonanie, że Nirvana przyniesie Geffen podobny sukces, co wcześniej Sonic Youth, że powtórzy osiągnięcia swoich kolegów z miasta: Soundgarden i Alice in Chains, których płyty ukazywały się już nakładem branżowych gigantów. Okazało się jednak, że to był dopiero początek. W Seattle natrafiono na prawdziwą żyłę złota.

*

Gdy Mudhoney dołączyli do Nirvany na trasie, zespół Cobaina promował „In Utero” – długo oczekiwanego następcę „Nevermind”, które stało się światowym fenomenem, na zawsze odmieniając życie trójki kumpli z Aberdeen. Dziennikarz Michael Azerrad w biografii Kurta Cobaina „Bądź jaki bądź” stwierdza, że posiadanie drugiego albumu Nirvany stało się symbolem „konsumenckiego buntu” przeciwko regułom ustanowionym przez muzyczny establishment. Branżę decydującą o tym, kto zostanie pasowany na gwiazdę, a komu sława przejdzie koło nosa. „Ludzie odrzucali starą gwardię i stary porządek, zaczynali kierować się własnymi upodobaniami – pisał Azerrad. – Wybrali treść, a nie pozory”.

Z dnia na dzień muzycy Nirvany stali się gwiazdami z okładek „Rolling Stone” i z MTV. Ich płyta sprzedała się w nakładzie nie kilkuset tysięcy, a wielu milionów egzemplarzy. Zepchnęli z list przebojów króla popu Michaela Jacksona. Pisali o nich dziennikarze już nie tylko muzyczni, ale też ci specjalizujący się w biznesie, modzie, sprawach społecznych, a także pisemka plotkarskie. Nirvana zdawała się czymś więcej niż popularnym zespołem rockowym: grunge stał się światowym fenomenem, Cobain – twarzą „rockowej rewolucji”, a Seattle – jej stolicą. Do miasta na końcu świata zaczęli zjeżdżać wysłannicy pism i stacji telewizyjnych z całego świata, donosić o nowej modzie – właściwie antymodzie; nastolatkach we flanelowych koszulach, podziurawionych spodniach i wojskowych butach, wyśmiewających materialistyczną kulturę i obowiązujący kanon piękna. W Seattle z dumą nosili koszulki z napisem „Loser” („przegrany”). Przegrani byli nowymi wygranymi.


„Wszyscy zdawali się zmęczeni kulturą lat 80., imprezami, strojami z lycry, powierzchownością piosenek o dziewczynach i wystawnym życiu – mówi mi Kim Thayil, gitarzysta Soundgarden. – Musi być przecież coś poza tym. Coś więcej niż dżingle reklamowe płytkiej, materialistycznej kultury. Ludzie chcieli słuchać piosenek o rzeczach, z którymi mieli coś wspólnego, co rozumieli i co było także ich codziennością. MTV i radio odpowiedziało na to nowe zapotrzebowanie, grając Nirvanę, Soundgarden czy Alice in Chains. Sami byli zdziwieni tą zmianą!” – wspomina ze śmiechem.

*

Ale czy życiowi nieudacznicy sprzedają miliony płyt i nagrywają dla mainstreamowej wytwórni? Wraz z sukcesem Nirvanę dopadł egzystencjalny kryzys, pytania o tożsamość i wyznawane niegdyś punkowe ideały. Jak pogodzić je z występami w MTV i przynależnością do komercyjnego wydawcy Geffen? Co pozostało z niezależności, alternatywności, wartości, którymi szczycili się Cobain i jego koledzy?

Dlatego członkowie Nirvany niemal wstydzili się popularności „Nevermind”, irytowali się, że brzmi zbyt popowo, gładko, że przypomina starannie wyprodukowany towar, a nie punkowy żywioł. Obiecywali sobie, że kolejny album będzie inny, bezkompromisowy, że pokaże światu prawdziwe brzmienie Nirvany. Skoro stali się tak wielcy i potężni, zamierzali skorzystać z uprzywilejowanej pozycji. Pomóc miał im Steve Albini, producent i gitarzysta chicagowskiej grupy Big Black, znany zarówno z bezkompromisowej twórczości, jak i z otwartej niechęci do branży muzycznej. To on miał pracować z Nirvaną przy nagrywaniu „In Utero”. Przydać wiarygodności, autentyczności, przypomnieć o alternatywnych korzeniach.

W Geffen najchętniej wydaliby po prostu raz jeszcze „Nevermind”. Po co zmieniać formułę, która przyniosła sukces? „Wolałbym umrzeć niż nagrać to samo, co na »Nevermind«” – zarzekał się Cobain, zdeterminowany, by odzyskać kontrolę nad swoją sztuką i życiem. Jego osobiste sprawy stały się już wówczas tematami dla gazet i stacji telewizyjnych. Pisano nie tylko o jego piosenkach, ale przede wszystkim o życiu rodzinnym, żonie – wokalistce grupy Hole, konflikcie z Pearl Jam i nałogach, które miały niszczyć od wewnątrz największy zespół rockowy na świecie.

Rzeczywiście, Cobain od lat zmagał się z uzależnieniem od heroiny, które tłumaczył złym samopoczuciem i nieustającymi bólami żołądka. Kiedyś wyrzucał Ponemanowi i Pavittowi, że nie udziela tylu wywiadów, ilu powinien, że media nie poświęcają dostatecznej uwagi jego zespołowi. Teraz nie mógł się opędzić od kamer i fleszy, próśb o wywiad, autograf, zdjęcie. Nie miał już życia prywatnego. W wywiadach prowokował, opowiadając o tym, jak nienawidzi sławy, że rzuci wszystko i zaszyje się w leśnej chacie, rozwiąże zespół. Nowy album chciał zatytułować „I Hate Myself and Want To Die”, ale szefowie Geffen na to nie przystali. W ogóle niezbyt podobały im się piosenki z „In Utero”, które nie przypominały hitów z „Nevermind”. Były agresywne, dziwaczne, chaotyczne. Nie brzmiały radiowo.

Albini opowiadał po latach o strachu w oczach przedstawicieli wytwórni, przerażonych samym już faktem, że w przypadku „In Utero” nie trzymają ręki na pulsie. Co więcej, w Geffen uważano, że głos Cobaina nie brzmi właściwie, że jest przytłumiony, niewyraźny. Nakazano więc nagrać całą płytę jeszcze raz, od samego początku, piosenka po piosence, pod nadzorem innego producenta. W rozmowie z dziennikarzem „Chicago Tribune” Albini wyznał wówczas, że jego zdaniem płyta w ogóle się nie ukaże, ponieważ według wytwórni „nie nadaje się do wydania”. „Wytwórnia ubolewała, że »In Utero« powstała poza wszelką kontrolą. Tego rodzaju swobodny model nagrywania płyt uznano za niebezpieczny precedens” – przekonywał. „Przedstawiciele wytwórni próbowali za wszelką cenę storpedować nasz wysiłek, bo bali się, że płyta nagrana w niekonwencjonalny sposób mogłaby okazać się sukcesem, a to wymusiłoby Bóg wie jakie zmiany w ustalonym od dekad porządku rzeczy, zasadach działania branży fonograficznej”.


Płyta ukazała się 21 września 1993 roku – dokładnie 30 lat temu – i już w pierwszym tygodniu trafiła na szczyt listy płytowych bestsellerów. Stało się tak, mimo że sieci sklepów Kmart i Walmart odmówiły jej sprzedaży z powodu piosenki „Rape Me” oraz zdobiącego tył okładki kolażu z lalek wyobrażających ludzkie płody.

 *

„Pojechaliśmy z Nirvaną w pierwsze kilka tygodni ich trasy promującej »In Utero«. – Mark Arm robi się smutny na samo wspomnienie. – Muszę powiedzieć, że było dosyć okropnie… Cała ich ekipa… ci wszyscy szefowie… Dawali wyraźnie odczuć, że to oni są u sterów, oni o wszystkim decydują. Awanturowali się o najgłupsze rzeczy. Wszyscy byli wiecznie zdenerwowani. Usiłowali jeszcze wtedy trzymać Kurta z dala od narkotyków i alkoholu. Na zapleczu nie było więc żadnego piwa. Ale my też uczestniczyliśmy w tej trasie, a u nas piwo było zawsze. Po każdym koncercie chłopaki z Nirvany przychodzili więc do nas. Jak dla nas to była świetna sprawa. Znów siedzieliśmy razem, prawie jak za dawnych lat!”

Pochmurnieje.

„Kiedy graliśmy w Chicago, był z nami pewien znajomy. Gdy skończyło się piwo, wyskoczył gdzieś na zaplecze i przyniósł dwanaście butelek. I rozpętało się prawdziwe piekło, bo nikomu tego nie zgłosił. Zniknęło dwanaście butelek piwa! Ktoś musi za to zapłacić! – Arm pokrzykuje i usiłuje przybrać surowy wyraz twarzy, parodiując gniew członków ekipy Nirvany. – Krzyczeli w swoje walkie-talkie, dzwonili do Los Angeles do Johna Silvy, menedżera zespołu. Cyrk wokół piwa za kilkanaście dolarów. W tym samym czasie ci sami ludzie zdecydowali, że hotele, które zarezerwowali, nie są wystarczająco dobre. Zmienili je w ostatniej chwili, płacąc podwójnie, bo przepadła im kaucja. Bez mrugnięcia okiem wyrzucili w błoto kilka tysięcy dolarów, a wcześniej mało nie oszaleli z powodu piwa za kilkanaście dolarów!”

Armowi wtóruje gitarzysta Soundgarden. Doświadczył tego na własnej skórze, gdy jego zespół sięgnął rockowej sławy i w miejsce kumpli zaczął zatrudniać profesjonalistów. Podczas naszej rozmowy stwierdza gorzko: „Z ekipami technicznymi i managementem zespołów rockowych, które zaszły naprawdę wysoko, dzieje się często coś dziwacznego: jakby sami czuli się częścią grupy, jakby sukces zespołu był także ich sukcesem. I nie w dobrym tego słowa znaczeniu; przyjmują dość agresywną postawę samców alfa, zdobywców. Sukces Nirvany był zbyt nagły, zbyt oszałamiający. Muzycy nie mieli czasu, żeby otoczyć się właściwymi ludźmi, takimi, którym mogliby zaufać”.

Steve Albini określił ludzi z obozu Nirvany mianem pasożytów żerujących na talencie i charyzmie Cobaina. Za ich sprawą czasy, gdy zespół jeździł w trasy zdezelowaną półciężarówką, żywiąc się hot dogami i grając w malutkich klubach dla garstki oddanych słuchaczy, zdawały się ledwie wspomnieniem, bajką. Tęsknili za tamtymi czasami. Basista Krist Novoselic pocieszał Chada Channinga, perkusistę, który został wyrzucony z zespołu po nagraniu „Bleach”, że tak naprawdę niczego nie stracił. Najfajniej – przekonywał – było na samym początku. Przed fortuną i sławą. W czasach, gdy trzymali się razem. W 1993 roku Novoselic i Cobain, dawni towarzysze broni, widywali się już tylko na scenie.

*

Mark Arm wraca do opowieści o tym, jak grał u boku swoich sławniejszych kolegów. „Kiedy wkrótce potem dostaliśmy zaproszenie od Pearl Jam, by wyruszyć z nimi w trasę, byliśmy jak najgorszej myśli. Skoro gra z Nirvaną, z którą się przyjaźniliśmy, była takim koszmarem, to jak straszna musiała być trasa z Pearl Jam!” – Mark Arm teraz się śmieje, ale wtedy, w ostatnich dniach listopada 1993 roku, nie było mu tak wesoło. Przyznaje, że prawie wycofali się z trasy promującej „Vs.”, wyczekiwanego następcę „Ten”, które przyniosło zespołowi sukces, miliony sprzedanych płyt i ciągłą ekspozycję w MTV za sprawą teledysków do piosenek „Alive” i „Jeremy”.

W Seattle na ten sukces patrzono jednak z podejrzliwością. Dla weteranów sceny zespół zbudowany przez Stone’a Gossarda i Jeffa Amenta na gruzach ich poprzedniej kapeli Mother Love Bone za bardzo zabiegał o uwagę możnych muzycznego świata. Nie kultywował punkowych ideałów, nie dążył do niezależności artystycznej. Grafik Art Chantry, związany ze sceną Seattle, przekonywał, że Pearl Jam zawsze był pupilkiem branży muzycznej, podczas gdy Nirvana i Mudhoney były tymi niezależnymi, prawdziwie alternatywnymi zespołami. Nawet Cobain zarzucał w wywiadach Pearl Jam, że sukces zawdzięczają jego zespołowi, i przestrzegał amerykańskich nastolatków przed fałszywymi prorokami, tylko udającymi buntowników. Ich muzyka pozorowała rockową drapieżność, faktycznie schlebiając masowym gustom.

Mark Arm z radością przyznaje dziś, że bardzo się mylił. Wspólna trasa Mudhoney i Pearl Jam przypominała raczej spotkanie towarzyskie po latach niż zobowiązanie zawodowe, które, chcąc nie chcąc, trzeba wypełnić. Między koncertami muzycy obu grup bawili się: jeździli na deskorolkach, rozgrywali mecze ping-ponga, spotykali na wspólnych obiadach. Już w trakcie trzeciego koncertu zagrali wspólnie „Swallow My Pride” i „Ain’t Nothing To Do”, piosenki z repertuaru Green River – pionierskiej grunge’owej kapeli, którą w połowie lat 80. założyli Mark Arm i Steve Turner wraz z Jeffem Amentem i Stone’em Gossardem. Po jej rozpadzie młodzi muzycy poszli własnymi drogami. Losy ich kolejnych zespołów potoczyły się zupełnie inaczej. Pearl Jam stał się gigantem, podczas gdy Mudhoney pozostało lokalną legendą. Teraz jednak znów byli razem, jak za dawnych dobrych czasów.

Sława i sukces szybko zaczęły przytłaczać również Pearl Jam. Muzycy zauważyli jednak, że stają się zakładnikami własnej popularności, trybikami w wielkiej maszynie pracującej dla branży. Wprawili w zdumienie szefów wytwórni, gdy poinformowali ich, że nie będą się już więcej na to godzić, nie będą na każde ich życzenie.

„Kiedy sprawy związane z sukcesem i sławą zaczęły naprawdę wymykać się spod kontroli, chłopaki z Pearl Jam poszli po rozum do głowy i po prostu odmówili udziału w tym cyrku – Arm mówi to takim tonem, jakby chodziło o coś prostego. – Uznali, że nie muszą wcale udzielać milionów wywiadów, kręcić teledysków, grać do upadłego podczas niekończących się tras koncertowych. Wycofali się, doszli do wniosku, że muszą przejąć kontrolę nad własnym losem, wizerunkiem zespołu, okiełznać ten żywioł, bo inaczej muzyka przestanie ich cieszyć, stanie się wyłącznie obowiązkiem. Jestem pewny, że wielu ludzi z ich wytwórni nie potrafiło tego zrozumieć”.

Kim Thayil z Soundgarden dodaje, że Pearl Jam stanowi pod tym względem wzór do naśladowania. Ale także wyjątek, bo jego zespół nie miał na to dość siły. „Pewnie powinniśmy byli odpuścić, zwolnić, zrobić sobie przerwę. Może wtedy wszystko byłoby dobrze” – zastanawia się.

Jednak nie było. Soundgarden rozpadł się w 1997 roku po pełnej napięć trasie koncertowej promującej album „Down on the Upside”. Rozpadł się, zamęczony niekończącymi się trasami koncertowymi, sesjami nagraniowymi, wywiadami, zdjęciami. Tym samym, co trapiło Nirvanę.

Od zespołu Cobaina oczekiwano, że powtórzy sukces poprzedniej płyty. Mimo presji ze strony wydawcy wokalista postawił na swoim i wymusił zatrudnienie Albiniego jako producenta, ale teraz – gdy praca nad płytą została już ukończona – nie był pewny efektu. Chciał – według słów Albiniego – nagrać taką płytę, jakiej sam słuchałby w domu, bezkompromisową i szczerą. Ale gdy już to zrobił, nabrał wątpliwości co do jej brzmienia. Zgodził się nawet z włodarzami Geffen, że jego głos na nagraniach brzmi niewyraźnie, a całość „nie gra”, jak tłumaczył Michaelowi Azerradowi. Ostatecznie przystał na to, by płytę zmiksował inny producent, mimo głośnych protestów Albiniego, który za awanturę medialną wokół „In Utero” zapłacił problemami ze znalezieniem pracy w kolejnych latach. I pozostał wobec niej krytyczny. „To, co trafiło do sklepów, nie ma nic wspólnego z pracą, jaką wykonałem” – zastrzegał.

Zamierzony efekt został jednak osiągnięty – „In Utero” nie brzmiała jak „Nevermind”. Już prędzej przypominała debiutancką „Bleach”, na której również melodyjne piosenki przeplatały się z agresywnymi, chaotycznymi utworami. Nawet te pierwsze nie były na „In Utero” tak przystępne jak te, które przyniosły zespołowi sukces i sławę. Zmieniły się także teksty. Cobain nie śpiewał już o młodzieńczych niepokojach, ale o koszmarze sławy. „Młodzieńczy bunt opłacił się / Teraz jestem znudzony i stary” – deklarował w wersie otwierającym pierwszy utwór z nowej płyty. Był pewny, że nie powtórzy sukcesu „Nevermind”. I sprawiał wrażenie, jakby się z tego powodu cieszył.

Nirvana, fot. Henry DiltzNirvana, fot. Henry Diltz

Zaraz po wydaniu płyta trafiła na pierwsze miejsce „Billboard 200” z wynikiem 180 tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Angielski „New Musical Express” napisał, że „In Utero” utwierdza pozycję Nirvany jako jednego z najważniejszych zespołów swoich czasów, a Christopher John Farley w „Timesie” uspokajał, że „Nirvana się nie sprzedała. Nie poszła na komerchę. Choć może się okazać, że za sprawą nowej płyty to nie Nirvana przejdzie do mainstreamu, tylko mainstream do Nirvany”.

W październiku 1993 roku zespół ruszył we wspomnianą już trasę po Ameryce z Mudhoney. Jej europejska część skończyła się po ledwie kilku występach. Podczas przystanku w Rzymie Cobain przedawkował leki przeciwbólowe w hotelowym pokoju i trafił do szpitala. Pozostałe koncerty zostały odwołane. 8 kwietnia 1994 roku Nirvana miała zagrać w Dublinie. Tego dnia w domu przy bulwarze Lake Washington w Seattle znaleziono ciało Kurta Cobaina. Lider Nirvany popełnił samobójstwo, miał 27 lat.

Wieczorem tamtego dnia Eddie Vedder przemawiał do tłumu na koncercie Pearl Jam. „Najłatwiej jest upaść, gdy zostało się wyniesionym na szczyt – powiedział do fanów. – Nie byłoby nas tu, gdyby nie Kurt”.

*

„Śmierć Kurta to niezmiernie mroczne, tragiczne wydarzenie. Większość ludzi chce po prostu dobrze się bawić przy muzyce, której słuchają. Chcą, żeby sprawiała im przyjemność, a nie przypominała o czymś przerażającym. Po nas następną kapelą, jaka wybiła się z Seattle, była The Presidents of the United States, śpiewali wesołe, z założenia nonsensowne piosenki. Z pewnością nie byli grunge’owi. Nie grali ciężko” – Mark Arm wspomina ostatnie chwile, gdy grunge i kapele z Seattle rządziły na listach przebojów, trzymały rękę na pulsie, były na czasie. „Świat podbijało wówczas techno i muzyka elektroniczna. Wolałbyś siedzieć zdołowany w swoim pokoju na heroinie czy może raczej pójść do klubu i świetnie się bawić, przetańczyć noc po wzięciu MDMA?” – pyta retorycznie.

Opis ekspozycji poświęconej grunge’owi w Muzeum Popkultury w Seattle informuje zwiedzających, że pod koniec lat 90. nurt zwany grunge’em osłabł, nie ekscytował już amerykańskich mediów, nie porywał nastolatków. „Jednak jego wpływ jest wciąż odczuwalny, grunge wciąż inspiruje nowych artystów, zdobywa nowych słuchaczy”. A także generuje zyski, nawet w oderwaniu od samej muzyki. Koszulki z logo Nirvany, wizerunkiem Kurta Cobaina czy okładką „In Utero” sprzedają się świetnie w popularnych sieciówkach, znane marki wypuszczają modele fabrycznie przetartych, znoszonych trampek na wzór takich, jakie nosił wokalista. Gitary, które połamał, ubrania, które nosił, osiągają zawrotne ceny na aukcjach internetowych. Piosenki zespołu pojawiają się też w popularnych serialach („Sukcesja”) i filmach („Batman”), co powoduje gwałtowny wzrost popularności zespołu w serwisach streamingowych. Z komercyjnego punktu widzenia Nirvana radzi sobie świetnie, choć przecież nie istnieje od 30 lat.