Zajawka albo jak pokochałem hokej (1): Kryzys
© Irina, Adobe Stock

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Zajawka albo jak pokochałem hokej (1): Kryzys

Maciej Jakubowiak

Nic tego nie zapowiadało, po prostu się stało. Pewnego dnia pokochałem hokej. I wszystko, co się z nim wiąże: ślizgawki, łyżwy, sprzęt, mecze lokalnego klubu, transmisje z zagranicy, w końcu sam zacząłem trenować

Jeszcze 6 minut czytania

I wtedy nie wyrabiam się z hamowaniem i zderzam z bandą, serce mi wali, nie mogę złapać oddechu, tylko małe hausty, byle nie zemdleć. Nie ma czasu, otrząsam się i próbuję przejąć czarny gumowy krążek, ten jest mały i chyba się zaklinował albo przylepił do kupki śniegu, a kij jest długi, zakrzywiony i wyślizguje mi się z rąk. Grzebię rozpaczliwie, wygląda to, jakbym nie wiedział, co robię, jakbym próbował odkopać zgubioną w piaskownicy dwuzłotówkę przy użyciu patyka znalezionego pod huśtawką, coś takiego. Stres, pot zalewa mi czoło, serce wali. Spoglądam za siebie i widzę. Jedzie na mnie. Wielki chłop, jakieś dwa metry, to na wysokość, na szerokość pewnie półtora, rozpędzony, jedzie prosto na mnie i wiem, że nawet nie będzie próbował hamować, tak bardzo chce dostać ten krążek, a z krążkiem i mnie, więc nie zahamuje, tylko z całą tą swoją prędkością wjedzie we mnie, wgniecie w bandę i rozpłaszczy tak, że zostanie ze mnie tylko śmieszny dwuwymiarowy ludzik.

Trzy godziny wcześniej siedziałem przy stole w pokoju dziennym i redagowałem recenzję nowej powieści dla magazynu o kulturze, w którym na co dzień pracuję. Zerkałem za okno, zastanawiając się, jaki byłby dobry synonim słowa „krytyczny” i gdzie pada akcent między „tak” i „jak”, żeby dobrze postawić przecinek. Poruszały się moje palce, lekko naciskając klawisze klawiatury, poruszały gałki oczne. To na takich mikroporuszeniach od lat schodzi mi praca, choć może najmocniej pracują przy tym mięśnie pleców, które próbują utrzymać mnie w pionie, kiedy siedzę na krześle, a jak im nie wychodzi, to boli mnie w krzyżu. Siedziałem więc jak zwykle. A potem trening, krążek, pot, banda i tamten facet.

Nic tego nie zapowiadało, po prostu się stało. Pewnego dnia pokochałem hokej. I wszystko, co się z nim wiąże: ślizgawki, łyżwy, sprzęt, mecze lokalnego klubu, transmisje z zagranicy, w końcu sam zacząłem trenować. Zakochałem się. Miałem swoje sprawy, pracę, rodzinę, książkę do napisania, i jasne, robiłem swoje, ale kręcił mnie tylko hokej. Do obiadu oglądałem filmiki treningowe, wieczorami transmisje meczów, trzy albo cztery razy w tygodniu chodziłem na lodowisko i uczyłem się przeplatanki tyłem. Przepadłem.

I nie wiedziałem, naprawdę nie wiedziałem, co tu się właściwie działo. Bo to nie tak, że wcześniej grałem w piłę i kibicowałem Barcy albo jeździłem na rowerze i śledziłem Tour de Pologne, a teraz się tylko przekwalifikowałem. Nic z tego, w ogóle do sportu miałem stosunek raczej chłodny, a jak ludzie zaczęli gadać o bojkotowaniu mistrzostw w Katarze, to odetchnąłem, że w końcu będę miał dobrą wymówkę. A potem ten hokej, jak grom z jasnego nieba, jak strzała, za przeproszeniem, Amora, wzięło mnie bez uprzedzenia i nie chciało odpuścić. A ja postanowiłem ulec temu uczuciu, pójść za nim i zobaczyć, co z tego wyniknie.

Wciąż ulegam, choć przecież to nie tak, że nagle stałem się kimś kompletnie innym, stare nawyki jednak robią swoje, więc ulegam tej namiętności, a jednocześnie nie przestaję się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi. I w końcu sam dla siebie stałem się zagadką, miejscem zdarzenia i Szerlokiem Holmesem, a te tutaj zapiski są raportem z dochodzenia.

Połowa

Pewnie, może nie ma tu żadnej tajemnicy i jest po prostu tak jak na tym memie, który wrzucił mi starszy kolega, kiedy po raz pierwszy pochwaliłem się na socialach treningami i że dałem radę ubrać się w cały ten hokejowy strój. Mem jest taki, że koleś w moim wieku ślęczy przed laptopem i wypełnia wniosek o 500+ na swoje wewnętrzne dziecko. Niemiło się skrzywiłem, kiedy to zobaczyłem, ale może być po prostu tak, że dopadł mnie kryzys wieku średniego.

Mem o wewnętrznym dziecku

Rany, nic nie ma tak złej prasy jak kryzys wieku średniego. Wszyscy swego czasu oglądali „American Beauty”, wszyscy czytali Houellebecqa, wiadomo, jak to wygląda. Jest facet, lekki brzuszek, najpierw chodzi trochę smutny, często się zamyśla, potem zapisuje się na siłownię, kaszkiet zamienia na kolorową czapkę z daszkiem, koszule na koszulki, dizajnerską marynarkę na bomberkę, a wreszcie rzuca rodzinę, znajduje sobie młodszą dziewczynę i odjeżdża z nią motorem, w stronę zachodzącego słońca albo co najmniej w Bieszczady. Jest w tym coś głupio mechanicznego, coś, co sprawia, że śmiejemy się z psów, które ganiają za własnym ogonem albo szczekają za samochodami, tyle że w przypadku dorosłych mężczyzn, którzy najpierw zgrywają takich wielce racjonalnych, a potem jak pierwszy lepszy burek po prostu ulegają instynktowi, jest to też jakoś żałosne.

No i tak, sporo by się zgadzało: wiek, bo to wypada jakoś w okolicach trzydziestki piątki, teraz pewnie trochę później, ale jakoś w połowie życia, a ja dzisiaj kończę trzydzieści sześć; i obsesja na punkcie zdrowia, może zamiast siłki mam lodowisko, ale też przecież kupiłem karnet i trochę schudłem; i nowe zabawki, na motor mnie nie stać, choć z motorami coś jest na rzeczy, bo kilka ich zawsze stoi zaparkowanych pod lodowiskiem, ale za to ogarnąłem sobie łyżwy, kask i cały ten hokejowy strój, po którym starszy kolega od razu rozpoznał, co tu się odiwania. Nic mądrego, nic.

A przecież nie do końca o to chodziło, kiedy Elliott Jaques, psychoanalityk z Kanady (ta Kanada to nie może być przypadek), w 1965 roku opisywał zjawisko, które proponował nazwać właśnie kryzysem wieku średniego. Pomysł wziął z biografii artystów. Bach, pisał Jaques, do trzydziestych ósmych urodzin był w zasadzie skromnym organistą w Lipsku. Gauguin miał trzydzieści trzy lata, kiedy rzucił robotę w banku. A Mozart, Goethe, Shakespeare co prawda zaczynali wcześniej, ale dopiero po trzydziestce tworzyli swoje najlepsze rzeczy. Bo kryzys w wersji artystycznej, twierdził Jaques, może mieć taki przebieg, że albo w ogóle zaczyna się tworzyć, albo zaczyna się tworzyć lepiej, mniej impulsywnie, bardziej świadomie, albo zaczyna się tworzyć gorzej, a ta ostatnia możliwość tłumaczyłaby wysoki wskaźnik śmiertelności wśród artystów w okolicach czterdziestki.

W każdym razie kryzys, pisał Jaques, miał dotyczyć nie tylko artystów i zasadniczo brać się stąd, że kiedy dzieci dorastają, włosy siwieją, a libido spada, to człowiek konfrontuje się z faktem podstawowym: że umrze. Ściśle rzecz ujmując, pisał Jaques, zdajemy sobie z tego sprawę już we wczesnym dzieciństwie, ale to perspektywa nieco zbyt przerażająca, więc robimy potem wszystko, żeby o tym zapomnieć. I to nawet przez jakiś czas działa, ale w końcu, kiedy nie da się już dłużej udawać, że sprawa dotyczy innych, nie nas, ta świadomość powraca. Istnieją wtedy dwa możliwe scenariusze. Pierwszy to właśnie ten z karnetem na siłownię, kabrioletem i partnerką (albo partnerem, ostatecznie Jaques pisał, że kryzys dotyka też kobiet) młodszą o połowę, oznaczający, że chce się oszukać śmierć i przekonać ją, czyli siebie, że wciąż jest się po stronie młodości. Drugi polega na tym, żeby jak na tamtym memie (albo jak w „Boskiej Komedii” Dantego, która była wedługa Jaques’a najlepszym literackim opisem kryzysu wieku średniego) zaopiekować się swoim wewnętrznym dzieckiem, ale w taki sposób, by wreszcie pogodziło się z tym, co nieuchronne.

Ściśle rzecz biorąc, Jaques nazywał to ponownym przepracowaniem pozycji depresyjnej i twierdził, że właściwy sposób na poradzenie sobie z kryzysem wieku średniego polega na tym, żeby pierwiastek śmierci zrównoważyć pierwiastkiem miłości. Brzmi to dość okropnie, ale może chodzi o coś znacznie prostszego, coś, co znalazłem na innym obrazku w internecie, tym z tweetem Molly Priddy (kim, u licha, jest Molly Priddy? i czemu nagle tak się przywiązuję do randomowych obrazków wrzucanych na fejsa?), który mówi, że lata po trzydziestce są po to, żeby oduczyć się całego oportunizmu, którym nasiąkliśmy od nastolęctwa, i znów stać się dziwakami, którymi byliśmy jako dzieciaki.

Tweet Molly Priddy

Coś w tym jest, bo przecież edukacja szkolna, a potem pierwsze lata pracy to czas, kiedy ugniata się dzieciaki na wszelkie sposoby, byle tylko zmieściły się w przewidzianych dla nich społecznych rolach. Dzieciaki najpierw się buntują, ale większość z nich, z nas, wreszcie odpuszcza i przyjmuje te role za swoje. I dopiero kiedy osiadają w nich swobodnie, a w przepychance ze społeczeństwem nabierają trochę przewagi, mogą wreszcie je zakwestionować. Taki kryzys wieku średniego byłby po to, żeby sobie odetchnąć i wreszcie robić to, co przyjemne.

Inna sprawa, że jak długo można robić to, co się robi? W procesie społecznego ugniatania wmawia się nam, że mamy jakieś talenty czy uzdolnienia i że musimy je w sobie odkryć, a potem znaleźć odpowiednią pracę i wykonywać ją do emerytury. Czego nam wtedy nie mówią, to że po jakichś dziesięciu czy piętnastu latach robienia tego samego można zwyczajnie oszaleć. No bo jak głęboko można pogłębiać swoją wiedzę, jak szeroko poszerzać wiedzę, jak specjalistycznie się specjalizować? Oficjalna wersja jest taka, że w nieskończoność, ale przecież większość prac to jednak nie jest fizyka atomowa i opanowanie zakresu rozszerzonego zajmuje najwyżej dekadę. Tak się składa, że wypada to zwykle jakoś między trzydziestką a czterdziestką, i może to jest najprostsze wyjaśnienie tego, co nazywa się kryzysem wieku średniego, bo potem jest już tylko powtarzanie i powtarzanie, tego albo tamtego scenariusza, w którymś jego podwariancie, ale przecież już wszystkie przerobiliśmy i niewiele może nas zaskoczyć.

Ja przynajmniej tak mam, że jak którąś trasą, do sklepu albo na autobus, chodzę zbyt często, to zaczynam reagować alergicznie, a potem szukam innych, choćby naokoło i niepraktycznych, byle tylko sobie urozmaicić. I pewnie dlatego w każdym z miejsc, w których pracowałem za pieniądze, wytrzymywałem zwykle nie dłużej niż dwa lata, a jak za honor, to niewiele dłużej. Z pisaniem na szczęście jest trochę lepiej, bo za każdym razem zaczyna się od zera i jest z tym trochę emocji, a w redakcji „Dwutygodnika” leci mi już ósmy rok, ale też już powoli (nie mówcie tego mojej szefowej!) zaczyna mnie nosić.

I to może stąd ten hokej.

Nowe

Bo jakie tu się otworzyły otchłanie nowego. Tego wszystkiego, co gdzieś tam było, istniało całkiem po swojemu, ale w jakiejś części świata, na którą nawet nie zerkałem, a teraz nagle tam wylądowałem i każda rzecz jest kolorowa, świecąca i domaga się zgłębienia, ale na to nie ma czasu, bo za nią jest już setka kolejnych rzeczy i spraw, równie kolorowych, świecących, nowych.

Na początku były łyżwy. Niby proste, ale z kupowaniem łyżew jest jak z kupowaniem gofrownicy, człowiek myśli sobie, że chciałby kupić gofrownicę, wskakuje do internetu, a po siedmiu godzinach wyskakuje z doktoratem z gofrownic i trzema referatami do wygłoszenia na międzynarodowych konferencjach gofrologów. Bo łyżwy mogą być rozrywkowe, wyczynowe, figurowe, hokejowe, z ocieplaczami, w kolorkach, na sznurówki i na klamry, marek takich i owakich. Kiedy jechałem do sklepu, to miałem tremę, po drodze szykowałem sobie kwestie i ćwiczyłem możliwe dialogi, żeby nie wypaść na kompletnego amatora, któremu można wcisnąć cokolwiek, ale też się nie zbłaźnić pozowaniem na speca. I w sklepie cała ta oszałamiająca wielość, te wszystkie kształty i kolory. Na szczęście sprzedawca szybko mnie wyczuł i zamiast mercedesa zaproponował całkiem solidną skodę wśród łyżew, a mnie właśnie o to chodziło, choć o tej firmie z Czech nigdy wcześniej nie słyszałem.

A potem jeżdżenie na tych łyżwach, więc lodowisko, niby już tam kiedyś byłem, ale jakoś nigdy z walącym sercem, i przez to wszystko było całkiem nowe, miejsca, zapachy, trasy, zwyczaje, wystawanie w kolejce po bilet, ale tak, żeby nie wyglądać na turystę. I szatnia nowa, i szafka, taka na dwuzłotówki, też nowa, i ludzie, i lód. I pierwsze odepchnięcia, niepewność ruchów, też nowa, i to oszałamiające poczucie, że właśnie coś tu się zaczyna. I zaraz pierwsza wywrotka, a kiedy ja się ostatnio wywracałem, chyba jak miałem dziesięć lat, bo cały proces dorastania polega przecież na tym, żeby przestać się wywracać, więc stopniowo rezygnuje się z takich ruchów, które mogą zachwiać równowagą; więc wywaliłem się jak długi, ręce zabolały, kolana zabolały, a ja się cieszyłem jak głupi, takie to było nowe.

I te wszystkie ruchy, skręty, przekładanki, hamowania, do tyłu i do przodu, też wszystko nowe. Coś tam niby pamiętałem, ale tak sobie, więc studiowałem tutoriale na YouTubie. I te tutoriale też wszystkie nowe, bo wcześniej to w ogóle miałem alergię na takie filmiki, wolałem informacje na piśmie, ale jak tu na piśmie znaleźć instrukcję wykonywania przekładanki. I poznajdowałem kilka kanałów, poklikałem subskrypcje i śledziłem, ćwiczyłem w domu na sucho, a potem na lodzie próbowałem odtworzyć. A jak próbowałem, to odkrywałem, że się boję, że niby wiem, co mam zrobić z nogą, ale zwyczajnie mam pietra, tak jakby w głowie wyrosła mi jakaś blokada, i musiałem się nauczyć obsługiwać tę blokadę, i to też było nowe.


Kiedy wreszcie poczułem się na tyle pewnie, żeby oderwać wzrok od stóp i trochę się rozejrzeć, to ile tam nowego odkryłem, całą ślizgawkę! Taka ślizgawka to na pierwszy rzut oka tylko skłębiona masa chybotliwych ciał prących uparcie przed siebie. Ale po bliższym przyjrzeniu okazuje się, że to cała skomplikowana społeczność, siedem kręgów wtajemniczenia. Krąg pierwszy, pod samą bandą, to ci, którzy weszli na lód po raz pierwszy i walczą o życie. Krąg drugi jedzie, co prawda, przed siebie, ale tak naprawdę to w każdą stronę naraz, ręce na lewo, głowa na prawo, tyłek do tyłu. Trzeci krąg poskładał ten ruch w całość, jest zadowolony z siebie i niczego więcej nie chce, jedzie, hamuje, dotarł do końca tej historii i świetnie się bawi. Do czwartego kręgu trafiają ci, których napędza pycha, tam próbuje się hamować bokiem, składać nogi do przeplatanek, obracać, wykręcać łuki w lewo i w prawo, ale przede wszystkim się upada, upada się i upada, a potem się wstaje, otrzepuje śnieg z kolan i próbuje dalej. Krąg piąty to umiejętności bez ostentacji, tutaj umie się już wszystko, ale to wszystko robi się jak gdyby nigdy nic, kiedy hamuje się jedną nogą na zewnętrznej krawędzi, to tylko dlatego, że tak jest akurat wygodniej. Krąg szósty nie jest nawet kręgiem, bo nie uczestniczy w powszechnym ruchu naokólnym, to raczej kraj w kraju, gdzie obowiązują powaga, dyscyplina, powtarzanie do perfekcji i specjalne stroje; to tam skacze się te wszystkie podwójne flipy, potrójne axle, poczwórne lutze, a kiedy kręci się piruet, to niższe kręgi spoglądają z podziwem i zrezygnowaną świadomością, że to poza ich zasięgiem. Krąg szósty powinien być tym ostatnim, najwyższym kręgiem wtajemniczenia, bo jeśli chodzi o umiejętności, to trudno pójść dalej. Ale jest przecież jeszcze krąg siódmy, fajne dzieciaki. To byli hokeiści, którzy po trzynastu latach spędzonych na wszystkich szczeblach kariery przeszli na emeryturę przed osiemnastymi urodzinami, to córki kierowników lodowiska, to synowie dyrektorek klubów, którzy najpierw jeździli, a dopiero potem chodzili, a teraz jeżdżą tak świetnie, że wcale nie muszą jeździć, więc najczęściej stoją na środku lodowiska i gadają, ale jak im się kończą tematy, to nagle, bez wcześniejszych zapowiedzi, ruszają, jedno za drugim, w szalony pęd z gwałtownymi zwrotami, od których unosi się biały pył. Na początku się ich nie cierpi, tych piratów, którzy z całej ślizgawkowej społeczności robią sobie żywe pachołki, wprowadzają chaos i nie szanują żadnej świętości. Ale z czasem odkrywa się, że jest wprost przeciwnie i że to taka ekipa, która podniesie każdy papierek z tafli lodu, a jak ktoś z niższych kręgów upadnie, to pierwsza będzie na miejscu, żeby upewnić się, czy wszystko w porządku. I tak kręci się ta społeczność, jej siedem kręgów, całkiem dla mnie nowych.

I nawet poznałem tam nowego kolegę, a sądziłem, że mi się to już raczej nie przydarzy, bo po trzydziestce raczej trudno o niespodzianki pod tym względem. Ale zwyczajnie zagadałem kiedyś jednego gościa, który obok mnie wiązał łyżwy, zapytałem, jaki ma na to sposób, a potem przez długie tygodnie próbowaliśmy wybadać, co jeszcze możemy sobie powiedzieć. I strasznie byłem podekscytowany, że tak po prostu, bez wielkich napinek, poznałem kogoś spoza bańki. Aż w tej naszej ostrożnej znajomości doszliśmy do tego, że ja, taka sprawa, no, pracuję w prasie, co nie, jakby w magazynie, takim o kulturze, a on coś tam nawet kojarzył, bo tak się składa, że jest, jakby tego, muzykiem, gra na perkusji. I wtedy pomyślałem, że siły społecznego ciążenia są potężniejsze, niż sądziłem, skoro w losowo skomponowanej grupie ludzi potrafią bezbłędnie skojarzyć ze sobą dwie osoby, które pracują w kulturze.

A przecież było jeszcze wieczorne oglądanie meczyków i tam też mnóstwo nowego. Najpierw wszystkie zasady: kiedy spalony, co to uwolnienie i po co są te trapezy za bramkami. A potem nowe nazwiska, które stopniowo sklejały się z anonimowymi figurami pędzącymi po lodzie; początkowo zapamiętywałem jedno, dwa, trzymałem się ich uparcie, ale stopniowo dokładałem kolejne, żeby wreszcie spokojnie recytować składy kolejnych linii: Eberle, Beniers, McCann; Bjorkstrand, Gourde, Tolvanen. I kluby, całe zestawy: miasto, nazwa, logotyp, do wykucia na blachę. Vancouver Cannucks z tą dziwną orką, co tam robi orka; Edmonton Oilers z pięknymi koszulkami, choć przemysł naftowy dawno nie w modzie; i Los Angeles Kings, Vegas Golden Knights, łatwe do pomylenia; i jak Boston, to Bruins, i jak Pittsburgh, to Penguins. I coraz więcej wiedzy o tym, co tam się w ogóle dzieje, artykułów, podsumowań, filmików, komentarzy, całej tej wiedzy tylko czekającej na to, żeby ją wchłonąć.

Jak już opanowałem te nazwy, porządne wiązanie łyżew i przeplatankę do tyłu, to zapisałem się na trening, ale zanim pojechałem, przez pół dnia sprawdzałem na YouTubie, jak zakłada cały ten sprzęt, żeby się nie zbłaźnić. I w szatni też byli nowi ludzie i ich nowe zwyczaje z udziałem taśmy klejącej, i zajęcia z trenerem, i taka zadyszka, że mało brakowało, ostatnio takie rzeczy robiłem na wuefie jakieś piętnaście lat temu. Z tego pędu do nowego to nawet się szarpnąłem i po skończonym treningu po prostu wszedłem na golasa pod prysznic z tymi wszystkimi facetami, po raz pierwszy w życiu, bo wcześniej nigdy się nie odważyłem, ale teraz całe ciało mi spływało potem i nie było sensu inaczej. I jak myślałem, żeby zrobić w życiu coś nowego, to raczej nie wyobrażałem sobie wspólnego prysznica z obcymi mężczyznami, ale może na tym właśnie polega prawdziwa przygoda, że nie wiadomo, dokąd prowadzi.

To dziwna sprawa: zaczynać coś od nowa, kiedy powinno się już być gotowym człowiekiem, który wie i umie, co trzeba umieć i wiedzieć, i jako tako może ustać na własnych nogach. Jeśli właśnie wtedy taki człowiek zaczyna naukę od podstaw, to nie może już liczyć na wyrozumiałość zarezerwowaną dla kilkuletnich berbeciów, których upadki wcale nie śmieszą, bo tak są częste, a odległość do ziemi niewielka. Ale kiedy taki stary koń jak ja rozpaczliwie wymachuje rękami, nieporadnie porusza kijem, a wreszcie upada z hukiem na tyłek, bo ubzdurało mu się, żeby spróbować czegoś nowego, to śmiechu jest co niemiara.

Staw za domem

W ogóle cały ten hokej to żart. Żart, że w ogóle się za to wziąłem, i jak komuś o tym opowiadam, to wystarczy rzucić słowo „hokej” i już się robi niepoważnie. I żart, że piszę o tym w „Dwutygodniku”, gdzie na ogół książki, wystawy, projekty, poważne tematy, a tu nagle hokej. I żart, że to wszystko dzieje się w Polsce, gdzie są piłka nożna, siatkówka i skoki narciarskie, ale hokej to raczej nie bardzo.

Bo to właśnie takie ni przypiął, ni przyłatał. Lodowisk w całym kraju jest może kilka, głównie na południu, w Katowicach to nawet trzy, ale to lokalna specyfika. Do tego łyżwy, można je nawet wypożyczyć, ale jeszcze trzeba nauczyć się jeździć, a to trochę co innego niż bieganie za piłką, że każdy na elementarnym poziomie to potrafi. Jeszcze jest cały ten sprzęt, kaski, ochraniacze, kije, bez których ani rusz. No i nikt specjalnie nie pokazuje hokeja w telewizji. Jeszcze w latach 90., kiedy w amerykańskiej National Hockey League grało dwóch Polaków: Mariusz Czerkawski, lepiej znany jako mąż Heleny Skrzetuskiej, i Krzysztof Oliwa, który dorobił się ksywy The Polish Hammer, bo jego głównym zadaniem było pranie się z zawodnikami przeciwnych drużyn, wtedy niektóre mecze dało się oglądać w TVP. Ale to się skończyło, i choć w NHL wciąż gra mnóstwo gości, których nazwiska brzmią całkiem znajomo: Pavelski, Tkachuk, Burakovsky, Oleksiak (ten nawet ma orła wytatuowanego na ramieniu), to mało kto w ogóle to śledzi. Może teraz, kiedy hokejowa reprezentacja Polski awansowała do najwyższej grupy rozgrywek mistrzostw świata, coś się zmieni, ale raczej nie drastycznie.

Hokej to jest w Polsce sprawa hermetyczna i cokolwiek egzotyczna. Bo jakoś nie widzi się zimą dzieciaków, które na zamarzniętym stawie za blokiem pędziłyby z kijkami urwanymi z drzewa za improwizowanym krążkiem z kamienia. Jasne, od paru lat stawy już nie zamarzają, ale to też po prostu nie jest lokalna specyfika. Co innego w takim Mystery w stanie Alaska, fikcyjnej miejscowości z filmu Jaya Roacha z 1999 roku, w którym sam Russell Crowe gra kapitana lokalnej drużyny hokejowej szykującej się do meczu z New York Rangers. Film zaczyna się od tego, że jakiś młodziak pędzi na łyżwach po zamarzniętej rzece, a potem okazuje się, że całe życie miasteczka jest skupione wokół cotygodniowych rozgrywek na pokrytym lodem stawie. I kiedy mówię „skupione”, to mam na myśli coś antropologicznego, coś jak w „Midsommar”.


W ogóle w północnych obszarach kontynentu amerykańskiego: w Massachusetts, Michigan, Minnesocie (tam, gdzie Fargo), a przede wszystkim w Kanadzie, hokej to jest coś takiego, co się po prostu robi (i jeszcze w Skandynawii, i z jakiegoś powodu w Czechach i Słowacji, ale to już opowieść na inną okazję). I dlatego dziennikarz kanadyjskiego „The Globe and Mail” bez mrugnięcia okiem jest w stanie napisać, że „hokej jest kluczowym składnikiem kulturalnego krwiobiegu tego kraju”. Więc tam tak, ale tutaj nie bardzo, tutaj to jest od czapy i trochę śmieszne.

Ale mimo że to takie od czapy, a może właśnie dlatego, że od czapy, w każdym razie przepadłem. I jest tak, jakbym każdego dnia mógł wyskoczyć na chwilę do całkiem innego świata, który nie ma nic wspólnego z tym, w którym żyję na co dzień, i nagle znaleźć się w tej absurdalnej przecież sytuacji, że próbuję wygrzebać krążek i że jedzie na mnie wielki facet, który zaraz mnie rozpłaszczy na bandzie jak muchę strzeloną kapciem. Jasne, że to żart, tak jak cały kryzys wieku średniego. Ale ten żart śni mi się po nocach.

Czasem opada na mnie strach, że zwyczajnie mi przejdzie, stracę to i wszystko będzie po staremu. Ale na razie nie tracę i kiedy widzę krążek, to czuję się tak, jakbym znowu miał siedem lat: właśnie kończy się Wigilia, za oknem pada obfity śnieg, a ja zaraz rozpakuję prezent, który leży pod choinką, ten największy.