Jeszcze 2 minuty czytania

Dariusz Czaja

KONIEC KOŃCÓW:
„Titanic” (2012)

Dariusz Czaja

Dariusz Czaja

W piątek, trzynastego dnia stycznia, późnym wieczorem, dobiegła nas znienacka ta oto wieść hiobowa: pewien luksusowy statek wycieczkowy rozbił się u wybrzeży Toskanii, jest kilka ofiar śmiertelnych, większość pasażerów została jednak uratowana, mocno przechylony wrak spoczywa na mieliźnie na wodach przybrzeżnych, przyczyny wypadku bada specjalna komisja.

Informacja błyskawicznie stała się pierwszym i najgorętszym newsem wszystkich stacji telewizyjnych (przynajmniej w tej części świata). Od niej rozpoczynały swe relacje dzienniki telewizyjne. W zgodzie z tezą Deborda o społeczeństwie spektaklu, zaraz po pierwszej informacji o katastrofie rozpoczął się medialny teatr na żywo: zdjęcia nabierającego wody statku, szalejący reporterzy przekazujący na gorąco relacje z akcji ratunkowej, wywiady z uratowanymi, zapis dźwiękowy krzyków i płaczu uciekających ludzi. Itd., itp. Nic nowego pod współczesnym słońcem.

fot. Il Fatto Quotidiano / flickr NC-SA

Czym stała się dla nas katastrofa statku „Costa Concordia”? Pytanie zdać się może nieco osobliwe. Nie pytam bowiem o to, co było przyczyną wypadku. Nie próbuję rekonstruować, dramatycznych zapewne, wydarzeń akcji ewakuacyjnej. Nie pytam kto winien. Pytam o znaczenie tej katastrofy. Jaka aura znaczeniowa dominowała w potocznej lekturze tego wydarzenia? Odpowiedzi, których udzielała na bieżąco myśl potoczna (głos mediów, jak i głos ludu), wiele mówi o umeblowaniu naszych głów. O matrycach znaczeniowych, z których korzystamy in case of emergency.

Zanim komisja techniczna upora się z pytaniami o przyczyny tej tragedii, rzućmy okiem na język jej opisu. W gorących komentarzach telewizyjnych i prasowych, w dyktowanych emocjami wypowiedziach internautów, zapisała się ciekawa wiedza o współczesnych wzorach reakcji na tego typu traumatyczne zdarzenia. Język, jak wiadomo, zdradza nas bardziej niż byśmy tego chcieli. Spójrzmy wobec tego na kilka typów dyskursów, które ujawniły się w przestrzeni publicznej po ogłoszeniu informacji o wypadku.

Historiozoficzny. Pierwsza, niemal natychmiastowa reakcja medialna, to skojarzenie z katastrofą „Titanika” (trzeba trafu – niemal równo sto lat temu!). „Costa Concordia” to też wielki luksusowy statek (przepych nadludzki: jadalnie, sale balowe, teatr, baseny, łaźnie, sale gimnastyczne, itd.), też wyruszył w rutynowy rejs wycieczkowy. Ale włoski wehikuł jeszcze dłuższy, jeszcze bardziej luksusowy, zabiera niemal dwa razy tyle pasażerów, co jego archetypowa figura sprzed stu lat. Podobieństwa narzucają się tak spontanicznie, że w jednym z dzienników relację o panice na statku inkrustowano zdjęciami z „Titanica” Jamesa Camerona. Z filmowego naśladownictwa prawdziwej katastrofy! Podaną parę dni później informację o tym, że w chwili katastrofy na statku słychać było szlagier z tego filmu, przełykamy już bez zdziwienia.

Magiczny. Pojawiły się liczne głosy o przedustawnym fatalizmie, który miał przyczynić się do całego nieszczęścia. Podkreślano więc feralność daty („co za dureń wychodzi w morze w piątek trzynastego!”). Nie omieszkano  przy tej  okazji przypomnieć również, że butelka szampana, którą chrzczono zwyczajowo okręt, nie rozbiła się podczas uroczystości wodowania, a takie zdarzenie zawsze traktowane jest jako zły omen. Te okoliczności upewniają, że przypadki nie istnieją; katastrofalne skutki mają (muszą mieć!) swoje – równie katastrofalne –  przyczyny. Cała ta bezsensowna historia okazuje się jednak emanacją wyższego sensu.

Mirakularny. Znakomita większość pasażerów i załogi została na czas ewakuowana. Trwają jeszcze poszukiwania zaginionych. I w dobę po całym zdarzeniu staje się cud. Strażacy prowadzący akcję ratowniczą słyszą dochodzący z jednej z kabin krzyk o pomoc. To młode małżeństwo z Korei Południowej, dla którego rejs po Morzu Śródziemnym był największą atrakcją w ich europejskiej podróży poślubnej. „Są w dość dobrej formie – informuje gazeta –  uwzględniając, że na ratunek czekali ponad dobę”. Katastrofy się zdarzają, ale cudowne ocalenie wchodzi obowiązkowo w skład czarnego scenariusza.

Aksjologiczny. Związany z honorem. Czy też może dokładniej: antyhonorowy. Doniesienia prasowe mówią o tym, że kapitan zatopionej jednostki był już na lądzie dwie godziny od momentu, w którym miał miejsce wypadek, a więc w czasie kiedy trwała jeszcze akcja ewakuacyjna. Okazało się, że ten dzielny mężczyzna, prawdziwy wilczur morski, zszedł ze statku na ląd nie mając pewnej informacji, czy wszyscy pasażerowie wraz z załogą zostali bezpiecznie przewiezieni na brzeg. I mimo próśb straży przybrzeżnej nie powrócił na statek! Żeglarskie pojęcie honoru oniemiało z wrażenia, Conrad zaczął turlać się w grobie.

Melodramatyczny. Wreszcie! Czegoś wyraźnie brakowało w pierwszych, nadawanych na gorąco, relacjach. Po kilku jednak dniach z morza zdarzeń wypłynęła na powierzchnię  młoda dziewczyna, czyniąc zadość naszym oczekiwaniom! „25-letnia Dominica Cemortan jadła z kapitanem Francesco Schettino kolację w piątkowy wieczór”. Pili wino, zakąszali. Były jeszcze dwie blondynki, ale tylko brunetkę Dominikę „kapitan zabrał do sterowni”. Czy zszedł wówczas na złą drogę nie wiemy, ale że zboczył z kursu – sprawa jest pewna.

Nie  śledziłem intensywnie i na bieżąco wiadomości o katastrofie. Zapewne uważne oko odnalazłoby jeszcze jakiś ciekawy trop. Mniejsza o to. Ważniejsze jest co innego. Otóż, mimo chwilowej grozy towarzyszącej całemu wydarzeniu, mimo realnej śmierci (absurdalnej, głupiej, bolesnej) kilkunastu osób, jest w tej historii jakaś warstwa niewypowiedziana wprost; coś, co odbiera wagę i powagę tej katastrofie.

Patrzę na obraz leżącego bezradnie na boku statku „Costa Concordia”, na wrak, który przypomina trochę wyrzuconego na plażę martwego wieloryba i mam – nie dające się niczym stłumić – poczucie nieznośnej lekkości, zgoła: operetkowości całego tego zdarzenia. Spoglądając po raz kolejny na fotografię pięknego, luksusowego wraku, zakotwiczonego w piasku kilkaset metrów od toskańskiego wybrzeża, mam nieodparte wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, że to kadr z Cinecittà. Morski miraż. Daleki odprysk surrealnego statku z „Fitzcarraldo” Herzoga, tekturowego wehikułu z „A statek płynie” Felliniego, a może i statku szaleńców  z „Lotu nad kukułczym gniazdem”...

Kiedy dochodzą do nas głosy, że cała ta heca spowodowana została najpewniej przez wesołego kapitana, który dla zadania szyku podpłynął zbyt blisko wyspy; kiedy słyszę, że kolosa przedziurawiły niewidoczne podwodne skały (gdzie im tam do majestatu wielkiej lodowej góry!); kiedy czytam, że wyspa, przy której zacumował na stałe wrak, nazywa się Giglio, a wyraz ten oznacza po włosku nie tylko lilię, ale też osobę jak łza czystą, nieskalaną, i z nazwą tą kojarzę postać odważnego kapitana... Nie, za dużo tego wszystkiego!

Jest tak, jakbyśmy żyli w świecie, w którym nie ma już losu, nie ma tragedii, nie ma rzeczywistości, wszystko zmierza w stronę własnego pozoru i nawet poważna katastrofa ze śmiercią w tle ma z lekka farsowy wymiar. I jeszcze ten medialny potwór, który zeżre każdą realną katastrofę, każde autentyczne wydarzenie, każdą prawdziwą traumę i przemieli w lekki, choć – oczywiście! – pełen dramatyzmu, ofiarności, cierpienia, tchórzostwa (niepotrzebne skreślić, potrzebne dodać), spektakl do oglądania.

Jeden z uratowanych z katastrofy „Titanica” pisał: „Moim zdaniem świat dzisiejszy przebudził się 15 kwietnia 1912”. A Miłosz, który tę wypowiedź umieszcza w motcie swojego wiersza „Tytanik (1912)”, rozwija w nim sugestię o wyraźnej cezurze, jaką było dla świata to Dramatyczne Wydarzenie. Pyta retorycznie: „«Tytanik», koniec ery?” Czym dla nas jest zdarzenie na wodach opływających wyspę Giglio? Końcem jakiej ery jest katastrofa statku „Costa Concordia”? Jakim końcem?! Raczej tragikomicznym wypadkiem przy pracy...

Jakie czasy, taki „Titanic”. Cieszyć się z tego, czy wręcz przeciwnie?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.