Niczego nie robić dwa razy
fot. Robert Wiącek / archiwum Biura Literackiego

Niczego nie robić dwa razy

Julia Fiedorczuk

W trakcie spotkania we Wrocławiu w pewnej chwili włożyła sobie do ust urządzenie, które „tłumaczyło” jej głos na dźwięk skrzypiec. Czym Laurie Anderson zaskoczy w Krakowie?

Jeszcze 4 minuty czytania

Piosenkarka, performerka, rzeźbiarka, kompozytorka, podróżniczka, autorka ilustracji do książek dla dzieci... Krytycy mówią o niej czasem „artystka multimedialna” i jest to chyba najlepsze określenie: Anderson łączy różne środki wyrazu, przekracza granice pomiędzy dyscyplinami sztuk. Na początku lat 70. robiła rzeźby z masy papierowej, wykorzystując kolejne wydania „New York Timesa”. Powstała z tego praca zatytułowana „Ten Days in May” („Dziesięć majowych dni”). W tym samym czasie postanowiła spać w różnych publicznych miejscach, żeby sprawdzić, czy okoliczności wpłyną na treść jej snów. Studiowała fenomenologię Merleau-Ponty'ego i mudry buddyjskie. Pojechała (autostopem) w okolice bieguna północnego, gdzie biwakowała samotnie przez pewien czas, zbierając pomysły do opowieści. Skonstruowała skrzypce, które w miejscu podstawka miały głowicę magnetofonową – w smyczku zamiast włosia umieściła taśmę z nagraną muzyką. Zbudowała stół grający, wykorzystujący do przewodzenia dźwięków układ nerwowy i kostny słuchającego (żeby usłyszeć dźwięki należało oprzeć się łokciami o blat i nakryć uszy dłońmi). Stworzyła swoje holograficzne (męskie) alter ego. Była pierwszą (i jak na razie ostatnią) artystką-rezydentką NASA. Zorganizowała także koncert muzyczny dla psów. 

Listę jej ekscentrycznych przedsięwzięć dałoby się ciągnąć bardzo długo, a sama Anderson podkreśla w wywiadach, że została artystką, bo chciała być wolna. Nie interesowało jej podążanie utartymi koleinami ani planowanie kariery. Od zawsze zdeterminowana, żeby żyć w teraźniejszości, Anderson niczego nie robi dwa razy. Eksperymentuje, poszukuje, bawi się. W świecie, który z dekady na dekadę wydaje się coraz bardziej sformatowany, Anderson praktykuje wolność wyobraźni. W wywiadach mówi: „Rzeczywistość jest o wiele wspanialsza i o wiele dziwniejsza, niż nam się wydaje”. Przygląda się światu, podsłuchuje, pyta: „co to jest?”. Niespożyta ciekawość motywuje jej działania, odkąd pod koniec lat 60. urządziła pierwszy performans (koncert na klaksony samochodowe). W 2010 roku wydała liryczny, a jednocześnie politycznie zaangażowany album „Homeland”, w którego nagrywaniu pomagał jej zmarły przed kilkoma miesiącami mąż, Lou Reed. W kolejnych latach objechała Amerykę z performansem zatytułowanym „Dirtday”, ostatnio zaś występuje z Kronos Quartet i to w tym zestawieniu będzie można zobaczyć ją i usłyszeć w Krakowie podczas festiwalu Sacrum Profanum.

Superman

Większość słuchaczy zna tylko jej największy przebój. Inspirowany arią z opery „Cyd” Masseneta, nieco ponad ośmiominutowy utwór został nagrany w 1980 roku pod szyldem małej nowojorskiej wytwórni 110 Records. Wyprodukowano tysiąc kopii nagrania z zamiarem prowadzenia sprzedaży wysyłkowej. W tym miejscu nastąpił jednak niespodziewany zwrot akcji: zadzwonił telefon, zamówienie z Londynu na dwadzieścia tysięcy kopii singla! Kilka dni potem – następne zamówienie. Sprawcą tego sukcesu był legendarny brytyjski prezenter radiowy John Peels, który puścił piosenkę na antenie radia BBC – utwór dotarł na drugie miejsce brytyjskiej listy przebojów. Chcąc sprostać tej niespodziewanej sytuacji, Anderson zadzwoniła do wytwórni Warner Bros. z propozycją, żeby wyprodukowali trochę płyt z nagraniem „O Superman”. Firma odpowiedziała, że nie prowadzi tego typu działalności, ale rozmowy skończyły się podpisaniem kontraktu – na osiem kolejnych albumów.

Nowe możliwości wynikające z podpisania dużego komercyjnego kontraktu wykorzystała w sposób bezkompromisowy. W 1983 roku wystąpiła z blisko ośmiogodzinnym spektaklem multimedialnym zatytułowanym „United States” (występ był podzielony na dwa wieczory). W tej monumentalnej pracy po raz pierwszy zastosowała bardzo szerokie spektrum środków wyrazu, począwszy od instrumentów klasycznych i ludzkiego głosu po nowoczesne rozwiązania technologiczne. Elementy wizualne (filmy, slajdy, hologramy, kompozycje ze świateł) zostały połączone z narracją, momenty humorystyczne – z poważniejszymi. Wtedy też Anderson stworzyła swój charakterystyczny taniec przywodzący na myśl poruszającego się cyborga – celem tej oryginalnej choreografii było przekazywanie sygnałów technikom obsługującym poszczególne elementy performansu. Anderson mówiła potem w wywiadach, że w latach 80. nie umiała jeszcze angażować się w politykę, trudno jednak nie dostrzec politycznego wymiaru „United States”, a choćby i samej piosenki „O Superman” (pojawiającej się w drugiej części spektaklu):

Oto Superman. Oto sędzia. Oto mama i tata. Mama i tata.
Oto Superman. Oto sędzia. Oto mama i tata. Mama i tata.
Cześć. Nie ma mnie teraz w domu. Jeśli chcesz zostawić wiadomość,
po prostu zacznij mówić po sygnale.
Halo? Tu matka. Jesteś tam? Kiedy
przyjedziesz?
Halo? Czy ktoś tam jest? Cóż, nie znasz mnie,
ale ja znam ciebie.
Oto specjalna wiadomość dla ciebie.
Nadlatują samoloty.
Więc szykuj się. Zero czasu do stracenia. Ruszaj
jak stoisz. Potem poznasz cenę. Potem poznasz cenę.

Jak pisał Marek Paryż, tekst tej piosenki jest „osadzony na punktach przecięcia kluczowych amerykańskich mitów i ideologii: mitu niewinności, fantazji o superbohaterach, ideologii ekspansjonizmu (...), fantazje, uwarunkowane przez polityczne zapotrzebowanie, dają początek wyobrażeniom narodowej wielkości. Chcąc urzeczywistnić takie wyobrażenia, zwyczajni Amerykanie zmieniają się w nadludzi, a ich transformację znamionuje zamknięcie w samolotach – są one metaforą ekspansji”.  Zabawny i pozornie prosty tekst piosenki jest jednocześnie opowieścią o władzy i przemocy.

Język jest wirusem?

W kolejnych latach Anderson stworzyła następne widowiska multimedialne, między innymi „Empty Places” (1990), „The Nerve Bible” (1990) i „Song and Stories from Moby Dick” (1999) – to ostatnie było reinterpretacją słynnej powieści Hermana Melville'a, jednego z ulubionych pisarzy Anderson. Literatura jest jej wielką pasją. Jako młoda dziewczyna zaczytywała się powieściami Williama Burroughsa. Jego słynne stwierdzenie: „język to wirus z kosmosu” stanowi punkt wyjścia kolejnej słynnej piosenki:

Raj
To takie samo miejsce
Jak dom
Tyle że znacznie lepsze.
W pociągu spotkałam jednego gościa
Wyglądał, jakby wpadł
W jakiś abstrakcyjny trans.
Powtarzał tylko: oj, ojoj, oj.
Więc Fred powiedział: wydaje mi się, że coś go boli. Chyba jęczy z bólu.
Ja na to: boli?
W takim razie język – to wirus!
Język!
To wirus!

Laurie Anderson w Krakowie

Artystka wystąpi w czwartek 18 września na festiwalu Sacrum Profanum. Anderson będzie towarzyszyć legendarny zespół Kronos Quartet, a razem zaprezentują multimedialny projekt „Landfall”. Początek koncertu o 21.00 w Teatrze Łaźnia Nowa. Jak czytamy w zapowiedziach performansu, będzie on połączeniem specyficznego dźwiękowego języka artystki i jej zamiłowania do technologicznych innowacji.

W 1978 roku Anderson miała zresztą okazję poznać Burroughsa osobiście podczas dwudniowego sympozjum celebrującego jego twórczość. Impreza przeszła do historii jako Nova Convention (nazwa pochodzi od tytułu powieści „Nova Express”), wzięło w niej udział wielu wybitnych artystów (między innymi: John Cage, Merce Cunningham, Kathy Acker, John Giorno, Allen Ginsberg, Philip Glass, Patti Smith). Anderson pełniła funkcję MC. Wiele lat później opowiadała, że większość młodych ludzi pojawiła się na widowni, żeby zobaczyć Keitha Richardsa. Niezależnie od tego, kto pojawiał się na scenie, publiczność wołała: „Keith! Keith!” – tymczasem Richards odwołał swój udział w imprezie, co organizatorzy ogłosili, ale bardzo dyskretnie (wywieszając karteczkę po wewnętrznej stronie szeroko otwartych drzwi wejściowych do sali). Wreszcie przyszedł czas na Burroughsa. Autor „Nagiego lunchu” wyszedł na scenę w garniturze i nieodłącznym kapeluszu, trzasnął neseserem o blat stołu i powiedział „good evening” głosem, od którego wszyscy ucichli. Kiedy następnie zaczął opowiadać o seksie, narkotykach i alienacji, młodzi ludzie zawołali: „dziadek?”. Ale ten „dziadek”, wielki amator broni palnej, nie był przystępną postacią. Na początku lat 80. Anderson odbyła trasę po Stanach Zjednoczonych razem z Burroughsem i Johnem Giorno.

Wśród innych ulubionych autorów Anderson wymienia tak różnorodne nazwiska jak Milton i Sterne. Kiedyś napisała list do Thomasa Pynchona z zapytaniem, czy zgodzi się, żeby skomponowała operę opartą na książce „Tęcza grawitacji”. Pynchon, o dziwo, odpisał. Odpowiedział: „Tak, zgadzam się, pod warunkiem że będzie to opera na pojedyncze banjo”. Fascynowała ją również twórczość Johna Cage'a. Często opowiada o wywiadzie, który z nim kiedyś przeprowadziła. Chciała zadać mu proste pytanie, obawiała się jednak, że jest ono zbyt naiwne, wobec czego zaczęła dość pokrętnie:

„Zgodnie z teorią ewolucji, gdyby nowoczesny koń i starożytny koń stanęły do wyścigu, wygrałby nowoczesny koń, bo jest szybszy i sprawniejszy, tak się przystosował; czy podobnie jest z nami? Ale z drugiej strony, Richard Dawkins widzi tu pewien problem, bo przecież byłoby wspaniale, gdyby ewolucja doprowadziła do powstania zwierząt ziejących ogniem – w tym sensie, że byłoby to bardzo wygodne, jedno ziuuuu! i jedzenie ugotowane, potem mogłyby powstać nozdrza pokryte azbestem, dla uniknięcia poparzeń (...)”.

W końcu Cage zapytał: „Do czego pani właściwie zmierza?”. Artystka na to:
„Czyrzeczyzmierzająkulepszemuczyrobisięcorazgorzej?”.
Cage milczał przez chwilę, po czym odparł: „O, ku lepszemu. Zdecydowanie. Jestem tego pewien. Po prostu nie dostrzegamy tego. To się po prostu dzieje bardzo powoli”.

Zainteresowanie językiem widać w twórczości Anderson od samego początku. Rzeźby z gazetowej pulpy, które wykonywała jeszcze jako studentka, tematyzują kwestię przekazu – dziennikarskiego i artystycznego. Stworzyła między innymi serię rzeźb w kształcie ulepionych z papierowej masy cegieł. Do jednej dołączyła etykietkę z napisem: „100% Wall Street Journal”. Inna – tę wysłała do siebie pocztą – nosiła tytuł: „Tuesday was cancelled” („Wtorek odwołano”). W 1972 wykonała serię rzeźb przedstawiających mudry buddyjskie – każda powstała z jednego wydania „New York Timesa” (najpierw w całości przeczytanego). Prace te problematyzowały sam proces komunikowania się, wysuwały na pierwszy plan materialność używanych przez nas symboli i narzędzi komunikacyjnych, poddawały refleksji kwestię arbitralności języka – ale też zakorzenienia symbolicznych znaczeń w cielesności. Burroughs uważał, że język jest wirusem z kosmosu, że stanowi coś w rodzaju oprogramowania zainstalowanego w naszych mózgach i formatującego myślenie w taki sposób, że bezpośredni kontakt z rzeczywistością staje się niemożliwy. Anderson rozumie tę ograniczającą właściwość języka, zarazem jednak nie porzuca nadziei na możliwość nawiązania komunikacji z odbiorcami (słuchaczami/czytelnikami). Jest gawędziarą, opowiadaczką, słowa stanowią podstawowe tworzywo jej sztuki.

Ma zabawne doświadczenia z nauką języków obcych. Często mówi w wywiadach, że jedną z jej ambicji było nauczenie się niemieckiego – i jest to marzenie, którego nigdy nie zrealizowała. Na pewnym etapie swojej pracy uczyła się na pamięć tekstów piosenek w obcych językach. Kiedy w połowie lat 80. występowała w Japonii, zdecydowała się wykonywać wszystkie piosenki po japońsku i w tym celu poprosiła kogoś, żeby nagrał przetłumaczone wersje tekstów na taśmę magnetofonową. Po prostu wkuła je na pamięć. Jednak po pierwszym występie organizator imprezy zapytał nieśmiało: „Przepraszam, jak to jest, że tak bardzo dobrze mówi pani po angielsku, a po japońsku strasznie się jąka...?”. Okazało się, że człowiek, który zrobił nagranie, był jąkałą.

Z czasem Anderson zaczęła coraz częściej mówić o jeszcze jednej funkcji języka: stanowi on dla niej coś w rodzaju tarczy ochronnej – ciągle nawijamy, bo nie lubimy słuchać. Wieloletnia praktyka medytacji doprowadziła ją do rozważań na temat innych, bardziej intuicyjnych kanałów komunikacyjnych dostępnych dla ludzi – i dla zwierząt. W jej powieściach zaczęła pojawiać się terrierka Lolabelle, szczekanie suczki słychać w piosence „Bodies in Motion” z albumu „Homeland”.

Technologia/ciało

Wiosną 2012 roku Laurie Anderson pierwszy raz w życiu odbyła klasyczne spotkanie autorskie – stało się to na festiwalu poetyckim Port Wrocław, ale nawet podczas zwykłego czytania zaskoczyła publiczność technologicznym żartem – w pewnej chwili włożyła sobie do ust urządzenie, które „tłumaczyło” jej głos na dźwięk skrzypiec.

Technologia to obok języka drugi ważny temat twórczości Anderson. Trzeba też odnotować, że obydwie te kwestie łączą się z problemem władzy. Technologia kojarzy się zwykle z cywilizacją, zwłaszcza z najbardziej przemocowymi aspektami cywilizacji (wojna, wyniszczenie środowiska naturalnego). Anderson dostrzega ponure aspekty cywilizacji technologicznej, ale widzi też pozytywy, czyniąc z technologii przedmiot swoich działań artystycznych. 

Kronikarka straty

Kiedy opowiada się o Laurie Anderson, nie można nie wspomnieć o jej długoletnim związku z Lou Reedem. Poznali się w 1992 roku w Monachium podczas organizowanego przez Johna Zorna festiwalu „Kristallnacht” (upamiętniajacego wydarzenia Kryształowej Nocy z 1938 roku). Anderson była przekonana, że Lou Reed jest... Brytyjczykiem – słabo znała Velvet Underground („I know, I know” – komentuje). Reed poprosił ją, żeby coś z nimi przeczytała, a potem pochwalił: „Zrobiłaś to dokładnie tak, jak ja bym to zrobił”. Po powrocie do Nowego Jorku Lou Reed zaproponował spotkanie – udało się dopiero po paru miesiącach, ale od tamtego momentu już się nie rozstali – przez 21 lat, aż do jego śmierci 27 października 2013 roku. W przejmującym tekście, który ukazał się w listopadzie na łamach „The Rolling Stone”, Anderson wspominała:

„Lou i ja graliśmy razem, byliśmy przyjaciółmi i bratnimi duszami, podróżowaliśmy, pomagaliśmy sobie i krytykowaliśmy się nawzajem, wspólnie uczyliśmy się różnych rzeczy (...). Robiliśmy idiotyczne psikusy, dwadzieścia razy rzuciliśmy palenie, nauczyliśmy się powstrzymywać oddech pod wodą, pojechaliśmy do Afryki, śpiewaliśmy arie operowe w windach, zaprzyjaźnialiśmy się z najdziwniejszymi ludźmi, jeździliśmy razem w trasy – jeśli to było możliwe...”

Wiosną 2008 roku wzięli ślub w Boulder w stanie Kolorado – w ogródku u przyjaciół.
Podczas wieczoru upamiętniającego Lou Reeda w 50 dni po jego śmierci Anderson wspominała, że starali się wprowadzać w życie następujące trzy reguły: po pierwsze, nikogo się nie bać. Po drugie, posiadać skuteczny wykrywacz ściemy („bullshit detector”). Po trzecie, kierować się czułością: kochać świat. Rok przed śmiercią Lou Reeda huragan Sandy spowodował duże zniszczenia na Manhattanie, Anderson straciła wtedy ogromną część swojego dobytku (w tym większą część archiwum swojej pracy). To właśnie utrata – jej bolesność, ale także uwolnienie, które przynosi – jest tematem jej najnowszej twórczości, w tym wykonywanego wraz z Kronos Quartet performansu „Landfall”, w którym pojawia się również temat wymierających gatunków zwierząt. Opowiadaczka i eksperymentatorka stała się także kronikarką utraty.

 
Wszystkie fragmenty tekstów piosenek i opowiadań Anderson pochodzą z książki: Laurie Anderson, „Język przyszłości”. Tłum. Julia Fiedorczuk. Biuro Literackie 2012.